Klejnocik - JOLA S.
Proza » Humoreska » Klejnocik
A A A

 

Ugryzłam kolegę z ławki. Wiedziałam, że to okropne. No, nie mogłam się pohamować, nie kontrolowałam się i tyle. Irytowało, że Klejnocik tak potwornie się wstydził. Gdy coś próbował do mnie powiedzieć, jego twarzyczka przybierała kolor przejrzałego pomidora. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, prowadziło to wprost do nieufności. Nikomu nie można wierzyć, tak mówiła babcia Halinka. I to nie było czcze gadanie, była najlepszą babcią na świecie i uczyła mnie życia. Sprawa nigdy by się nie wydała, gdybym nie spaliła buraka. Spuściłam oczy, ale nasza nauczycielka głupia nie była. Przyjęła moje wygibasy, ukłony i wzruszenia ramion z powątpiewaniem.

— Gówniaro, jeżeli jeszcze raz sprowokujesz Klejnocika, to wyrzucę cię na korytarz — powiedziała, nie odkładając swojego iPada.

Nie wytrzymałam, nikt mnie dotąd tak nie nazywał, nawet kochana babcia. Podniosłam wrzask. No i zrobił się mega problem, przybył dyrektor osobiście. Ależ miał posępną minę, gdy prowadził mnie korytarzem do swojego pokoju. Zamknął drzwi i wywiesił tabliczkę nie przeszkadzać. Oj, będzie przesłuchanko! Bałam się jak diabli. Na moje szczęście, tego dnia, to był jedyny incydent z udziałem nieletnich w naszej szkole i po przeprowadzeniu rozmowy dyscyplinującej z rodzicami zwolniono mnie do domu. Jednym plusem całej sytuacji był fakt, że Klejnocik następnego dnia nie przyszedł do szkoły. Zapadł się pod ziemię. Rozmydlił się. Nie pozostawił po sobie żalu, raczej ulgę.

****

Od tej pory miałam inne życie. Nie jest ono warte opowiadania, bo to odległa historia. Poza faktem, że mając niespełna 21 lat, postawiona przez życie pod ścianą, opuściłam dom i wyjechałam do Nowego Jorku: bez pieniędzy, bez przyjaciół, bez perspektyw. W kieszeni kilkanaście dolarów, a cały majątek stanowił prezent od matki — śnieżnobiały strój kelnerki. Na ziemi obiecanej zaczęłam wszystko od nowa. Ameryka to nie Ząbkowice. Musiałam wziąć życie w swoje ręce i przestać się mazać. Spełnię obowiązek i będę silna, i zdrowa. Nigdy nie obejrzę się wstecz. Będę artystką. Pokażę, na co mnie stać, postanowiłam.
Żeby mieć, za co żyć, zaczęłam pracę w księgarni. Przed jej zamknięciem chowałam się w toalecie, a później spałam na terenie sklepu, żeby zaoszczędzić na wynajmie mieszkania. W księgarni poznałam ciemnoskórego, legendarnego jazzmana Freda Smitha. Daleko mi było do niego, ale tworzyliśmy niezwykłą parę, napędzającą się do twórczych i życiowych poszukiwań. Przy nim obudziły się w tobie złe moce, skwitowała w liście babcia Halinka. To prawda, stałam się inna, nie tylko wizualnie. Inspirująca, ambitna i zamknięta w sobie jak butelka wyłowiona z morza po latach dryfowania w przestworzach, dobry surowiec na artystkę. Malowałam, nagrywałam płyty, których nikt nie słuchał, pisałam wiersze, które przeczytało może z 50 osób. Ale zwyczajnie robiłam to, co robiłam, bo musiałam, bo to było moje powołanie. Ten etap życia opisałam w dobrze przyjętej, sprzedającej się powieści. Napisałam ją w biegu, wydałam przez przypadek, do dziś dziwię się czytelniczemu sukcesowi. Nie opowiada jednej historii, jest trochę jak korkowa tablica, do której można przyczepić zdjęcia, notatki, pocztówki i listy miłosne do najważniejszego dla mnie mężczyzny, o którym już wspomniałam.

Nad moim pisaniem jeszcze długo unosił się duch Freda Smitha. Był taki piękny! Zmarł w 1994r, z przedawkowania, w wieku 45 lat. I choć od tej chwili minęły przeszło dwie dekady, nostalgia i żal za wspólnym życiem wcale nie osłabły, wciąż otaczały mnie te same brudne talerze i smaki. Miejsce Freda straszyło pustką, wiązało ciało, obdzierało z wiosennych marzeń. Towarzyszyli mi też inni zmarli, ojciec i babcia Halinka, którą śmierć dopadła niedługo po Fredzie. Po ich odejściu, zmienił się temat i nastrój mojej prozy— łkała w kącie. Zmieniła się też perspektywa, z której pisałam. Przelewałam na papier rozmyślania o codzienności, samotnych spacerach po plaży i Central Parku, przy kawie. Grałam na myślach słowem, wnosząc do opisywanej rzeczywistości intelektualny i poetycki punkt widzenia. Może to nie była wyjątkowa cecha, ale uważałam, że w epoce płytkiego ekshibicjonizmu może być niezwykłą wartością. Nie każdy zaakceptował przemianę, wydawcy byli odmiennego zdania. Mój świat pękł. Powoli garbiłam się po ciężarem zwracanych maszynopisów. Czasami paczka wracała, zanim zdążyłam wrócić z poczty. Raz odesłano mi kupkę popiołu. Chyba z Bogiem nie było mi po drodze. Nie mogłam się nadziwić jak to możliwe, że jeden początkujący pisarz dostaje milion dolarów, a inny musi wysłać w kosmos kotlet jagnięcy, żeby zwrócić uwagę na swoją książkę. Oczywiście mogłam się pocieszać, że Pasję Życia Irvinga Stone, zanim rozeszła się w 25 milionach egzemplarzy, odrzuciło 16 wydawnictw. Redaktorom zdarzało się nie docenić nawet noblisty — Panie Kipling, Pan po prostu nie umie posługiwać się angielskim. Odmawiając Nabokovowi publikacji Lolity, wydawca pokusił się o sugestię, żeby zakopać książkę gdzieś głęboko na jakieś tysiąc lat.
Świat wydawniczy odsłonił bezlitosne oblicze, pokazał, skąd się biorą bestsellery. Co robić? Uciec czy trwać w tym fachu, ogarniał lęk, że dom zajmą z powodu długów. Potrzebowałam kasy, kończyły się pożyczone od matki pieniądze. Nie poddałam się, nie zniechęciłam. Przeciwnie.
W głębi duszy wiedziałam, że dobry agent to podstawa. Przeczyta maszynopis, zreferuje, przekona wydawcę. Najlepiej zacząć trzy lata przed rozesłaniem książki. Napisałam e—maile do prawie wszystkich znajomych, z prośbą o ułatwienie kontaktu. Odpowiedź nie nadchodziła. W czerwcowy czwartek los się uśmiechnął, Leo Sen polecił właściwego człowieka. Niepozorny, lecz niezwykły, ma dobry węch, na pewno pomoże ci przerwać złą passę. Masz moje błogosławieństwo, oto adres.


****


Słońce się dopalało, a ja oczekiwałam na poleconego geniusza w małej restauracji blisko Central Parku. Zajęłam stolik dogodny do obserwacji, otwierając dla niepoznaki zeszyt z notatkami. Minął mnie o metr, rysopis się zgadzał. Zdradziła go twarz: ten sam rozbiegany wzrok, skwaszona mina, pod lewą pachą rulon z żółtej, ortalionowej kurtki. Myślałam, że z wrażenia zemdleję. To nie była żadna paranoja ani sen, przetarłam oczy, przede mną stał Klejnocik, we własnej osobie. O Boże! Nawet nie pamiętam jego imienia i nazwiska, maltretowałam umysł, wyciągając rękę na powitanie.

— Patti Szostak. Byliśmy umówieni — wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

— Mike Erwan. Miło mi poznać.

W jego uścisku wyczułam nerwowe napięcie, ale przyglądał mi się uważnie, rozrywając zimnym wzrokiem na części pierwsze. Co sobie wyobrażasz buraku z zadupia. Nie tak prędko, pomyślałam i ostentacyjnie zaciągnęłam zamek błyskawiczny w żakiecie.

W drzwiach do sedna wisi kotara z uprzedzeń i referencji, wystarczy ją odsunąć, przemknęła mętna myśl. Chyba to fragment jakiegoś wiersza? Nieważne. Pomogło. Ewakuowałam z siebie wariatkę, ale sytuacja nie ułatwiała sprawy.

— Mike, znikłeś bez śladu. Siedzieliśmy w jednej ławce, w szkole, w Ząbkowicach, pamiętasz? Szrama na policzku to moje niechlubne dzieło!

Wziął głęboki oddech i spojrzał podejrzliwie.

— Nie przypominam sobie. Skleroza. Ale dziękuję, że pani przyszła — wysapał słabym głosem, czerwieniąc się po czubki uszu.

Po czym, bez pytania, usiadł naprzeciwko, nie zdejmując czapki i dalej się gapił.

— Nasze spotkanie to przypadek, tak? — warknęłam.

To było silniejsze ode mnie, nie wytrzymałam, na śmierć zapominając o tolerancji. Kiedyś babcia wyjawiła mi jej tajemnicę. Tolerancyjni są ludzie bez moralnego kręgosłupa, mówiła. — Wyrozumiali są ci, którzy mają coś na sumieniu. Tolerancja i wyrozumiałość to siostry słabości. Klejnocik westchnął, jakby słyszał moje myśli. Siedział zasępiony, patrząc w swoje smutne oblicze w szybie. Gdy się odwrócił, spoglądając prosto w oczy, przeszył mnie dziwny dreszcz. Podziałało jak chluśnięcie lodowatą wodą, przestałam się rzucać. Niepojęte!

— Wierzysz w przypadki? Ty, człowiek rozumu? Z pewnością, to wszystko nie mieści się w głowie, ale darujmy sobie złośliwości, już czas, bierzmy się do pracy. Chcę wiedzieć o tobie jak najwięcej — wychrypiał.

Uśmiechnęłam się, ale zaraz spoważniałam. Ostatnie wyplute przez Klejnocika zdanie wysoce mnie zaniepokoiło, ale machnęłam ręką, nie tracąc czujności. Klejnocik nie przestawał mówić, wypytując o wszystko. Gdy dotarła do nas kelnerka, w popłochu zamówiłam butelkę wody i lód, ocierając kroplisty pot z czoła. Nawet pohukiwanie zegara nie zagłuszało dotkliwego szumu w skroniach.

— Do tego pytania będzie pasowała woda mineralna. Dobry wybór — oznajmił krótko.

— A jakie to pytanie? — wydukałam, przełykając gulę w gardle.

— Czy masz słuch muzyczny?

Kompletny brak zdolności interpersonalnych, pomyślałam. Klejnocik wykazał się refleksem, dolewając mi do szklanki wody. Duży łyk zimnego płynu okazał się nieoceniony.

— Co ma muzyka do pisania? — zapytałam, wzruszając ramionami.

— No cóż, moja droga, pisanie powieści to jak improwizacja w jazzie. Nie pyta się jazzmana, co pan zagra? Ma jakiś motyw, serię akordów, na którą musi mieć wzgląd, ale potem bierze trąbkę czy saksofon i zaczyna. To kwestia pomysłu. Daje raczej wyraz różnym wewnętrznym rytmom. Czasem wychodzi to dobrze, czasami nie.

Taka była odpowiedź w telegraficznym skrócie. Szybko okazało się, że Klejnocik to postać niebanalna. Mówił o nawykach, przyzwyczajeniach, o rutynie i o tym, co przeszkadza w procesie pisania.

— Patti, będę bezlitosny — mówiąc, otwierał usta, jakby chciał zjeść dzień. — Zdradzisz swoje metody pracy? Czy masz marzenia? Czy męczą cię tak, że musisz się ich natychmiast pozbyć? — pytał, nie dając odetchnąć.

To już była perfidia.

— Och — zaczęłam, patrząc niepewnie. — Dopóki tego nie zrobię, nie zaznaję spokoju. Wszystko odstawiam na bok — honor, dumę, przyzwoitość, bezpieczeństwo, szczęście — byle napisać książkę. Gdybym musiała okraść swoją matkę, też bym to zrobiła. Jestem zdyscyplinowana, dzięki przyjemności, którą czerpię z pracy. Zaczynam od kubka gorącej kawy. Najlepiej pracuje mi się w określonych godzinach, zwykle między dziesiątą rano, a pierwszą po południu. Nie mam szczególnych wymagań, żadnego wielkiego, bajecznego biurka ani pokoju o ścianach wyłożonych korkiem.

Teraz już wiedział, nawet próbował się uśmiechnąć. W oczach poczułam gorącą wilgoć. Poza tym ból głowy właśnie dał o sobie znać jak łódź atomowa wynurzająca się z głębiny, przyprawiał o mdłości. Zniecierpliwienie sięgało szczytu, kiedy aplikował mi swoją magiczną tabletkę.
To wszystko ociera się o obłęd, pomyślałam na godzinę przed zamknięciem restauracji.

Klejnocik, do końca, uparcie trzymał się swojego, podchodząc do sprawy nadzwyczaj serio. Zamówił kolejne dwie butelki wody, wyciągając z torby parę opasłych tomów, które co chwila wertował, jakby poszukując potwierdzenia dla swoich intencji. Odzywał się tyle ile trzeba, nie zadawał więcej pytań, z kamienną twarzą ignorując wszelkie zaczepki. Nie od razu zajął się książką, za to zabrał się za mnie, z godną podziwu gorliwością.

—Jeśli coś przychodzi łatwo, to nie daje satysfakcji[/i], powtarzał.

Pojawiał się i znikał w toalecie, to cholernie irytowało. Na pożegnanie powiedział, że jest przeciwny wszelkim edytorom tekstu, ponieważ sprawiają wrażenie, że rzeczy wyglądają na skończone o wiele za wcześnie. Pisaniu powinno towarzyszyć wrażenie wykonywania pracy tradycyjnej, niepozbawionej wysiłku — dodał.
Czułam się dziwnie, nie opuszczały złe przeczucia. Nie myliłam się, Klejnocik wkrótce miał okazać się prezentem od losu, odmieniającym moje życie.

***


Z założenia to miała być wspólnota intencjonalna, nastawiona na ciężką pracę i kontemplację. Oczekiwałam, że Klejnocik okaże się odizolowanym od świata geniuszem, kimś naprawdę niezwykłym.

— To zaszczyt dla mnie — powiedział trochę za głośno, stając na drugi dzień w progu mojego mieszkania.

Byłam zachwycona, przepełniona nadzieją, ale już po tygodniu nastąpiła głęboka przemiana, radosny szok prysnął bez śladu. Sprawa okazała się poważna. Pojawiły się: frustracja, złość, niepewność. Oczami wyobraźni widziałam siebie siedzącą za biurkiem, w punkcie doradztwa prawnego.

— Przeczytaj, popraw, sprawdź — namawiał, by nie powiedzieć zmuszał.

Nie tak sobie wyobrażałam naszą współpracę, ale ważne było spojrzenie drugiego człowieka, więc nie broniłam się. Pracowałam w pocie czoła, zmieniając styl pisania, detale, koncepcję. Z niczego nie rezygnowałam, cały czas skupiona i uważna, jakbym czytała jakąś wielką, mądrą księgę.

— Co o tym sądzisz? — zapytał, gdy kończyłam pisać kolejny rozdział. — Pamiętaj trzymanie się koncepcji to najtrudniejsza sprawa.

Tak, to Klejnocik wytyczał ścieżki, nie owijał w bawełnę, niczego nie lukrował.

— Nie zdrabniaj! Nie kłam, to się zemści! Taka łatwizna jest w złym guście! Rób takie książki, które sama chciałabyś kupować.

Padały argumenty najgrubszego kalibru. I tak w kółko, ale gdy gasłam on ponownie wysyłał promień.

Wielkimi krokami nadszedł słotny listopad i wreszcie:

— Wydaje mi się, że już nic nie sprawi nam kłopotu — usłyszałam.

W tym momencie moje oczy spoczęły na tablicy korkowej wiszącej nad biurkiem. Tętno przyspieszyło, zakryłam usta rękami. Klejnocik przypinał do niej świeże notatki z setką, a może tysiącem nowych pomysłów. Zagryzłam wargi i rzewnie płacząc, uciekłam swoim starym samochodem, gotowa skończyć ze sobą raz na zawsze. Przeszło miesięczna męka to było za dużo, nawet jak dla mnie. Przyznaję, miałam zamiar skoczyć z pobliskiego Brooklyn Bridge — jednego z najstarszych mostów wiszących na świecie. Mike wysłał za mną patrol policyjny jak za piratem drogowym. Do dziś, nie wiem, jakich użył argumentów.

— Niedoszła samobójczyni, wstyd — zakpił, owijając starannie kocem.

— Słyszałam, że jesteś postacią barwną — odpowiedziałam, ze łzami w oczach. — Ale nie spodziewałam się, że aż tak barwną.

Pomyślałam: trudno najwyżej nigdy się nie uda, zaryzykuję absolutną klęskę. Ostatecznie mało komu w życiu się udaje. Gdy będę umierać, przynajmniej nie będę mogła sobie sobie wyrzucać, że nie próbowałam.

Rzuciłam się w wir pisania. Działam w trybie przetrwania, usiłując przetrzymać jeden dzień za drugim. Tak minęła jesień i zima. Nadeszło gorące lato. Skrajnie zmęczona ubzdurałam sobie, że będzie moim wybawieniem i nareszcie odpocznę.

Któregoś ranka, przyszyło mi do głowy ruszyć się na piknik. Uklękłam na piasku, ocean cudownie lizał stopy, wokoło dreptały mewy, wzdłuż plaży rybacy wyciągający z wody złotawe ryby. Boże, właśnie tego potrzebuję.
Po godzinie przyjechał swoim pomarańczowym autkiem i wszystko straciło smak. Z daleka było słychać jego krzyki. Nie mógł przestać! Nie mógł, wywołując wibracje w sieci neuronów. Cała drżałam. Ujął moją dłoń i powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.

— Powieści nie pisze się ot tak. Pracuj tak długo, dopóki nie poczujesz czegoś na kształt uderzenia prądu.

— No dobra — westchnęłam, posyłając zbolały uśmiech.

Nie słuchał tłumaczeń, zabrał do domu, tylko w kąpielówkach. Nowy biustonosz przepadł wraz z resztą ubioru.

— To hańba, że paradujesz bez bielizny, odezwał się łagodnie. — To była tylko podróba — dodał, choć było widać, że biustonosz jest oryginalny.

Pędziliśmy obwodnicą. Ledwie starczało czasu, by zauważyć oszałamiające piękno przyrody.

Kiedy radio podało o zbawiennym działaniu kota postanowił sięgnąć po ten środek uspakajający. Sęk w tym, że zakupione zwierzątko wydawało się zepsute — nie działało. Aż do dnia, kiedy praktyczny Klejnocik uzyskał od weterynarza instrukcję obsługi kota... I wtedy nastąpiła zaskakująca przemiana — na dotąd ponurej twarzy Klejnocika pokazał się uśmiech.

— Nie ma tu smoków i księżniczek, zapamiętaj raz na zawsze — oświadczył, gdy porażona niezwykłym widokiem, opuszczałam na podłogę hołubioną przez lata butelkę drogiego wina.

Szybko w oczach Klejnocika pojawiła się czułość, ale udawałam, że tego nie widzę.

Interesy— mówiłam do siebie, nawet gdy posadzka pod prysznicem parzyła kolana.

Gdy brałam się za pisanie, tworząc fabułę, obchodził się ze mną jak z jajem, chodził na palcach niczym baletnica. Nie robił wyrzutów, gdyż wiedział, że jedno źle wybrane słowo może doprowadzić do zawalenia się całej budowli.

— Chcę, żebyś była szczęśliwa, powtarzał, otwierając na oścież okno.

Opisując marzenia, podzieliłam je na pół, aby słodyczą zalać smutek.

— Tak objawia się olśnienie — wyszeptał lakonicznie.

Uczyłam się jak być rozpoznawalną w metrze i sztuki udzielania wywiadów.

— Wszystko zależy, w jakiej ramie ogląda się wydarzenie — podsumował moje wysiłki.

Odkrywanie nowych światów w internecie straciło dawny urok, bo emituje pobudzające niebieskie światło, tłumaczył. Na dodatek zużył baterię w laptopie i nie zaprzątał sobie głowy ładowaniem.

— Dlaczego nie piszesz ręcznie? Dlaczego zatraciłaś tę jakże przydatną umiejętność?

Klejnocika cieszyła celowość mojego pisarskiego wysiłku, był inteligentnym strategiem. Przynosił prezenty: bransoletki, filmy, które sprawiały, że się rumieniłam, bieliznę uszytą z trzech sznurków i malutkiego kawałka koronkowego materiału. A może to była aluzja erotyczna? Trudno było wyczuć, co mu chodzi po głowie.

Poświęcałam mu cały czas, nikt nam nie przeszkadzał. Przyjaciele byli daleko. Jedyną rozrywką, na jaką sobie pozwalałam, było rozegranie meczu tenisa we własnej wyobraźni, co zresztą opisałam w kilku miejscach. W domu pachniało pierogami z kapustą i cebulką. Kawę i pączki zamawialiśmy przez internet. W uszach dźwięczały słowa. Rozumiałam, kiwałam głową. On patrzył na mnie, ja na niego. Zajęcia jak rozbłyski światła, mrok weekendów, potem znowu światło. Wakacje w mieszkaniu i galerii, czułam się jak ryba w akwarium. Dobijała tęsknota za zanieczyszczonym powietrzem, hałasem, dudnieniem ulewnego deszczu, chrzęstem żwiru pod butami.
Dlaczego uważasz, że jestem niegodna przyjemności, kiedy nie różnię się niczym od innych? Mnie to boli. Wiem, że ciebie też, Klejnociku. Czy naprawdę tego chcesz? Takie i inne myśli zaprzątały mi głowę w tajemnicy przed całym światem.

Spaliśmy w jednym pokoju. Oczywiście, on na łóżku polowym pod kocem. Zgodziłam się dyplomatycznie, więc nie mogłam mu mieć za złe. Na godzinę przed ciszą nocną przesuwał dłonią po moich plecach, rozsuwał pośladki aż przechodziły ciarki. Czułam jego zniecierpliwiony oddech i wzrastającą temperaturę ciała, utrudniającą wieczorną hibernację. Dążył uparcie do konkretu, stawał na wysokości zadania, zaspakajał potrzeby. Odpłacałam mu radością.Interesy, myślałam.

W Święto Dziękczynienia postawił na stole wielką parującą miskę i ciasto dyniowe. Bez szemrania wcinałam szpinak, gotowaną na parze marchew i miksowany zielony groszek. Trwało to w nieskończoność. Żułam i żułam aż rozbolały szczęki. Pod koniec kolacji już tylko połykałam. Prawdopodobnie tak wygląda wąż pochłaniający szczura. Ohyda!

— Przepraszam — powiedział z pełnymi ustami makaronu. — Na początku nikt tego nie lubi. Po kilku razach zrozumiesz.

Posłałam przeszywające spojrzenie, ale zamilkłam, gdyż miałam ogromną ochotę na indyka. Postanowił, że wpierw pożrę górę sałaty, zanim pozwoli mi na coś tłustego. Kiedy skończyłam jeść, odezwał się z powagą w głosie:

— Lubię cię, Patrycjo Szostak. Jesteś zaskakującą istotką.

Wstał i zostawił do posprzątania talerz i okruchy na podłodze. Szok, grom z jasnego nieba! W za ciasnych spodniach czułam się jak w pasie wyszczuplającym.

— Nie oddychaj zbyt głęboko — w porę przestrzegł.

Zaśmiałam się, chyba po raz pierwszy od wielu tygodni, gotowa zrobić wszystko. Przede mną całe życie, przecież obiecał, że już wkrótce będę wolna.


****

Nie minął rok jak wyszłam cało z literackiej opresji, skłonna uwierzyć, że dwoje młodych nowojorczyków, o kompletnie odmiennych temperamentach i wspólnej książkowej pasji, jest zdolna postawić na głowie wydawniczy świat Nowego Jorku. Klejnocik mnie ocalił. Wokół mojej książki zrobiło się gorąco, oferty spływały jedna po drugiej. Książka okazała się bestsellerem, osiągając szczyt listy New York Timesa.

Aktualnie pochłania mnie pisanie nowej powieści. Książka jest dziennikiem cichej, niewypowiedzianej wojny, którą nastoletnia Patrycja toczy z konwenansem, oczekiwaniami rodziny i szkoły, tradycyjnymi rolami przypisywanymi dziewczynkom w konserwatywnym grajdołku małego miasta. Jedynie Klejnocik dziwak i outsider, kolega ze szkolnej ławki przywraca dziewczynce wiarę we własny intelekt i wspiera jej aspiracje.

— Taką masz pracę, musisz pisać. To obowiązek, mus i powinność — rozległo się z łazienki. — Właśnie biorę prysznic! Kończę, będę za sekundę.

Słyszałam jak prycha i dyszy. Po chwili wyszedł w samym ręczniku, jeszcze z jego ramion unosiła się para. Ostatnio nie poznaję Klejnocika, jest chudszy i bardziej wątły, wręcz wymizerowany. Ogromny wysiłek odcisnął się na jego ciele, żyły na szyi nabrzmiały, nabierając niebieskiego koloru, ale przez twarz przemyka cień zrozumienia, w ułamku sekundy pojmuje to, co skrywa moje wnętrze.

Wstałam, podbiegłam i pocałowałam go głośno w policzek.

Popatrzeliśmy na siebie, milcząc. Kiedyś nie rozumiałam, co do mnie  mówi, byłam za młoda, wrośnięta w ziemię. Wszedł boczną alejką, upierał  się, ganił, rzadko chwalił, oskarżałam go o wszystko, ciekły bezsilne łzy. Wiele umyka pamięci. Z czasem dogoniły mnie inne dźwięki, z nich wybił się czysty jak klejnot głos. Mike należy do tych ludzi, którzy potrafią przetrwać w każdej sytuacji, nie poddaje się bez walki. Mnie też nie pozwala, by opadły ręce  — może tak wygląda miłość?

 

 

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------

1 -  „Patrząc w niebo”, zbiór wierszy Agnieszki Miodowskiej,

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
JOLA S. · dnia 20.02.2018 16:18 · Czytań: 623 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 12
Komentarze
Miazga dnia 20.02.2018 21:04
Trochę w tym siebie odnalazłam, a nawet więcej niż trochę... Obłęd i szał pisania - skąd to znam :) Dobrze się Ciebie czyta... bo bohaterka przyciąga jak magnes. Pozdrawiam
JOLA S. dnia 20.02.2018 21:46
Witaj Miazgo,

Cieszy mnie, że z takim entuzjazmem podchodzisz do tekstu. Cieszy podwójnie, gdy słyszę, że jest nas więcej... Zajrzę do Ciebie, obiecuję:)

Opowiadanie powstało z potrzeby serca i wrodzonej przekory.;)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Jola
skroplami dnia 25.02.2018 13:18 Ocena: Świetne!
To kolejna Twoja "BOMBA", chwiejność mi powodująca, wokoło serca i w umyśle :). Przepiękne opowiadanie :). Łączysz w nim życie, miłość, los i losy, twórczość literacką, pragnienia, dążenia, nie zapominanie (jego do niej miłość, płonęła od małego i jeszcze większą się staje :) ), "zrozumienie" które serce porywa (jej do niego miłość, nagła a jednak powoli, powoli aż gdy BUM, grom ...:) ), i wszystko, cała reszta :). Czytałem przedwczoraj, dziś jeszcze bardziej doceniam, świetne to mało, poważnie. No tak, może jakieś błędy, orto bo stylistycznie "palce lizać", oczywiście w przenośni ;).
I ważne. Po jednej miłości nadchodzi druga, czyli zdarza się :). Chociaż że ta pierwsza istnieje, że inna była i jest wciąż pierwszą ciut zasłania bohaterce ta druga pierwsza :), dociera do bohaterki stopniowo, sama nie dowierza, jakby :). . No ugryzła go, wściekła to była miłość już w samym swym "zarodku" :). Bohaterka też to zrozumiała chociaż odrzuciła ją, może wystraszona, może w sobie i w nim też nie dostrzegła, nie zrozumiała. Miała, ma jednak szczęście, ale to tylko jej się wydaje, bo nie o to chodzi :). Chodzi o serce strony przeciwnej, które kocha przez lata, może poszukuje, może odnajduje, może... ostatecznie, dociera do celu i ta miłość już do końca, może żadna więcej bo taka się nie powtórzy, gdyby nieszczęście :(. Trzymam kciuki, życzę im szczęścia, zwykłym smutkom wspólnie dadzą radę, nie raz :).
JOLA S. dnia 25.02.2018 14:47
Skroplami,

Twoje komentarze, nie mogą być niezauważone, bezbłędnie nasycasz je emocjami i odczytujesz intencje Autorów. :)

Tak, pokazując ciążące na bohaterką demony, chciałam odkryć istotę bliskości związku dwojga ludzi o kompletnie odmiennych temperamentach
Zakończenie nadaje sens całości. Bez niego opowiadanie nie istnieje.

Wielkie dzięki i gorące pozdrowienia. :)
Czekam dnia 27.02.2018 10:26
Po wielu latach przerwy wróciłem do czytania. Zawitałem tu i bomba. Poznaje się to pięknie i z ciekawością. Ten świat stworzony jak dla mnie wprost z najlepszych książek P. K. Dicka. Być może profanuję koncepcję ale nic na to nie poradzę (instrukcja obsługi kota) i ten nierzeczywisty klimat bardziej realny niż to co nas otacza. Bardzo mi się podoba.
JOLA S. dnia 27.02.2018 10:50
Witam, w moich skromnych progach.

Dzięki za wizytę, budujący komentarz i dodanie do ulubionych autorów. Łezka w oku się kręci.

Zapraszam częściej :)

Pozdrawiam serdecznie. Dobrego dnia. :)

JOLA S.
Dobra Cobra dnia 28.02.2018 03:06 Ocena: Świetne!
Oj, biedny Klejnocik... :) Jak nie kochać tej opowieści już od samego początku? No jak?


JOLU S,

Jakaż niezwykła przemiana naszej bohaterki - z osoby dokuczającej bohaterowi tytułowemu naraz staje się pisarką, sypia w księgarni (może tam ją natchnęło) i zaczyna pisać i wydawać. Oj! I jakież wyjasnienie słowa: tolerancja :)

Jako, że nie czytałem zbioru wierszy Agnieszki Miodowskiej - nie pojmuję tej uwagi o rosie. Być może jest zbt poetyczna, aby to pojąć. To najsłabszy moment opowiadania. Reszta jest cudowna :)

I ten agent, ktory pilnuje i flaki wyrywa, aby tylko bohaterka coś sensownego napisała.

Niestety uznaję Amerykę US i A za kraj faszystowski i z tego powodu nie mogę się wczuć w artystowskie klimaty Nowego Jorku. Szkoda, że bohaterka nie wyjechala do Londynu - miasta o wiele piękniejszego z dotyku jak i doświadczenia. No, ale coż...


Bardzo mnie się podoba styl, język, składnia, dystans, skrzący się humor i sam temat opowieści. Fajny klimat ma to, co napisałaś. Więc się czyta milo i z zainteresowaniem.


Dziękuję za tę chwilę czytelniczego uniesienia.


Pozdrawiam,

DoCo
JOLA S. dnia 28.02.2018 05:57
Dziękuję ślicznie komentującemu za odwiedziny i podzielenie się dobrym słowem.

Pozdrawiam. :)

DoCo,
ewidentne zaległości w lekturze wybornej poezji portalowej koleżanki/ nick Agnes/ zawsze możesz nadrobić. Polecam.:)

JOLA S.
purpur dnia 28.02.2018 16:09 Ocena: Świetne!
O rany...

No ale zacznijmy od początku, przecież nie chcemy sobie niczego popsuć, aby tak od razu... Cierpliwość rzecz święta, a ponieważ moje wątłe ciało posiada jej niewiele ponad ilośc, która z łatwością zmieściłaby się w, nawet nie do końca dojrzałej marchewce, to z chęcią wymagam jej od innych... Cóż... na pewno zdarzają się tacy z dobrymi manierami...

A więc, gdzie ja to...

A!

Nauczony poprzednią opowiastką, tym razem się przygotowałem, co by nie zostać, ponownie, w szczerym polu z rozdziawioną buzią i otwartym roz... Zresztą, to akurat jest zupełnie nieistotne :p

Tak. Tym razem byłem przygotowany, umysł oczyszczony, nie dam się nabrać na żadne ekwilibrystyczne epitety autora, pozostanę niewzruszony i spokojnym głosem, będę mógł orzec "po", że owszem, że nawet, że aha!, i w ogóle... ale tak naprawdę to spokojnie można to było spalić i ludzkość by nawet nie zadrżała, baaa, nawet najmniejsze żyjątko, nie poczułoby braku tegoż...

Kurcze, i to nawet nie jedno, a właściwie to cała ferma i to takich dobrze utuczonych, co to nawet na pospolitego robaczka spojrzeć z chęcią nie chcą.

Kolejny świetny tekst!

No i teraz to już robię się zazdrosny.

Pozwól więc, że sobie pójdę :p

Świetny humor... świetna "nie-rzeczywistość", wspaniale poprowadzona - przynaję się, że przez większośc czasu to nie rozumiałem, o co tu właściwie chodzi, ale było mi z tym niezwykle dobrze! Oderwać się nie mogłem...

A bohaterka to cud, miód i ... JA się zakochałem!

Do tego piękne, nie wymuszone...

Dobra, idę, bo...

:)

Pozdrawiam,
Pur!
JOLA S. dnia 28.02.2018 16:55
Drogi Purpurze,
nie odchodź, bo będzie mi smutno, poszarzeję i tyle. :(
Tylko tego brakowało. Taki Czytelnik to skarb. Mam pisać do ściany?

Wielkie dzięki! :) Szczerze się uśmiałam, czytając Twój kolejny komentarz.
To osobna, pouczająca, pyszna literatura. Zbieraj je ku pamięci, a może nie tylko. :)
Jak nie, to ja to zrobię i opublikuję. Podzielimy się zyskami, obiecuję. ;)

Serdeczności. :)

JOLA S.
Dobra Cobra dnia 01.03.2018 20:21 Ocena: Świetne!
Przy pierwszym czytaniu nie zrozumiałem "by rosę prosić o spokój". Ale teraz chyba rozumiem.

JOLU S,

Wtedy wers naszej słodkiej koleżanki Agnieszki wydał mi się zbyt prywatnym określeniem i pomyślałem, że jako wlasnie taki może być nie zrozumiany przez czytelników. Gdyż literatura wymaga uniwersalnych określeń i skojarzeń. Więc bardziej by mi pasowało coś uniwersalnego, powiedzenie znane ogólowi społeczeństwa i zahaczonego w naszej kulturze. Coś jak: Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść.

Po zastanowieniu się przyznaję, że sie myliłem. Tu jest miejsce na takie określenie, jakiego użyłaś.


Pozdrawiam serdecznie,

DoCo
JOLA S. dnia 01.03.2018 20:34
DoCo,

przyjmuję wyrazy skruchy z zadowoleniem. :)

Przesyłam uprzejmości, tego nigdy w nadmiarze. :)

JOLA S.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
18/03/2024 19:06
Pliszko, Posłużyłaś się skrótami myślowymi, ale pełnymi… »
Jacek Londyn
18/03/2024 18:15
Trening czyni mistrza. Kolejna okazja, tym razem… »
valeria
18/03/2024 11:41
Piękne, już bielonych rzeczy nie spotykam już:) chyba w… »
mede_a
18/03/2024 10:45
Jak ja kocham te Twoje maluchy! Ajw- poezji pełna - pisz,… »
Kazjuno
17/03/2024 22:58
Ja miałem skojarzenie erotyczne, podobne do Mike 17. Jako… »
Kazjuno
17/03/2024 22:45
Co do Huty masz rację. To poniemiecka huta do końca wojny… »
ajw
17/03/2024 21:52
Zbysiu - piękne miałeś skojarzenia :) »
ajw
17/03/2024 21:50
Tak, to zdecydowanie wiersz na pożegnanie. Na szczęście nie… »
Gabriel G.
17/03/2024 19:52
Nie ukrywam czekam na kontynuację. To się pewnie za trzy -… »
Kazjuno
17/03/2024 16:40
Dzięki Gabrielu za krzepiący mnie komentarz. Piszę,… »
valeria
17/03/2024 15:17
Gotowanie to łatwizna, tylko chęci potrzebne :) »
Gabriel G.
17/03/2024 12:46
Kazjuno Jestem świeżo po lekturze wszystkich trzech części.… »
Jacek Londyn
17/03/2024 10:31
Proszę o chwilę cierpliwości. Zanim odpowiem na komentarze,… »
Kazjuno
17/03/2024 04:17
Czekamy z Optymilianem, ciekawi twojego odniesienia się do… »
Jacek Londyn
16/03/2024 12:26
Drodzy Koledzy po piórze. Dziękuję za komentarze. Jest mi… »
ShoutBox
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:43
  • Nie poezją ja, a prozaiczną prozą teraz, bo precyzję lubię: nie komentarzem, a wpisem w/na shoutboxie zaczęłam, a jak skończę, to nie potomni, a los lub inna siła zdecyduje/oceni.
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:32
  • Pliszko - nie! Dość milczenia! Dopóki żyjemy! A po nas krzyczeć będą "słowa", na karcie, na murze...
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:28
  • To, jak skończysz pozwól, że ocenią potomni. Zaczęłaś komentarzem... pozwól/daj nam możliwość byśmy i Ciebie komentowali - jedno "słowo", póżniej strofy...
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:20
  • ech, Zbigniew Szczypek, fajnie wszystko, wróżba jest, choć niedokończona, ale z tego, co pamiętam, to Makbet dobrze nie kończy ;)
  • pliszka
  • 05/03/2024 22:58
  • A reszta jest milczeniem...
Ostatnio widziani
Gości online:38
Najnowszy:pkruszy