Gdy weszłam do domu, mój mąż, Adam, siedział w salonie i pracowicie umieszczał jakiś mikroskopijny element wirnika, dyszy, czy Bóg wie czego na skrzydle modelu samolotu. Pies chrapał u jego stóp, a telewizor, nastawiony jeden z programów muzycznych, ryczał.
– O, jesteś! – Spojrzał na mnie spod okularów i odłożył model. – Zmęczona podróżą?
– Trochę, w końcu prawie cały dzień spędziłam w pociągu. Trudno nie być wykończonym. Możesz wyłączyć ten jazgot? – Wycelowałam palec w telewizor.
– Mogę. – Adam był wyjątkowo zgodny. – Masz? – zapytał, nie kryjąc ciekawości.
– Mam.
– No, to pokaż.
– Chodź do sypialni, tu jest za głośno.
Posłusznie poszedł za mną, starannie zamknął drzwi i zmienił się w znak zapytania. Wtedy dopiero zdjęłam torbę z ramienia i postawiłam na podłodze.
Niewielkie, puchate ciałko wyprysnęło ze środka i dało nura pod łóżko, ledwo zdążyłam do końca rozsunąć suwak.
– No, to by było na tyle – skwitował sarkastycznie. – Nie wiem nawet, czy to ładne, bo jakoś nie zdążyłem zauważyć. Ale na pewno ruchliwe.
– W przeciwieństwie do ciebie – mruknęłam. – Ale gdyby tak cały dzień potrzymać cię w torebce, też byś nabrał ruchów.
Nadąsał się i wyszedł. Pewnie do swojego modelu i pewnie z poczuciem satysfakcji. Jego hobby przynajmniej nie chowało się po kątach, chociaż skutecznie bałaganiło w przestrzeni mieszkalnej.
Stałam pośrodku sypialni, nasłuchując. Z ciemnej czeluści pod szerokim, małżeńskim łóżkiem dochodziło tupanie i nerwowe, głuche gulgotanie – absolutnie nowe dźwięki w zazwyczaj pogrążonym w ciszy pomieszczeniu, gdzie nie było nawet telewizora. Ot, taka domowa oaza spokoju: łóżko, wiklinowy fotel, komoda oraz dwa stoliczki z lampkami nocnymi. Lustro i okno na całą ścianę, z widokiem na ogród.
Zostawiłam nowemu nabytkowi swobodę – niech sobie pozwiedza pomieszczenie, na zawiązanie bliskiej przyjaźni z pozostałymi domownikami będzie jeszcze mnóstwo czasu.
Poszłam do kuchni, gdzie Adam, o dziwo!, bez cienia dąsów, krzątał się, przygotowując kolację.
– Siadaj, już gotowe! – Wyjął z szafki talerze i postawił na stole, a potem wrócił do mieszania czegoś smakowitego na patelni. Pachniało bosko!
– Trzy minuty, muszę jeszcze nakarmić gnojka.
Przygotowałam dwie miseczki: jedną z wodą, drugą z mielonym mięsem, postawiłam na tacy i ruszyłam z powrotem do sypialni.
Małe buszowało przy wejściu, widziałam ciemny kształt w szparze, między płytą drzwi a podłogą. Ostrożnie otworzyłam, żeby przypadkiem malucha nie zdzielić w łepetynę. Zupełnie niepotrzebnie, bo na dźwięk zwalnianej klamki zwierzak musiał dać natychmiastowego dyla. Zobaczyłam tylko kawałek ogona chowający się pod łóżkiem. Westchnęłam. Mało, że ruchliwe jak pocisk, to płochliwość ma chyba odziedziczoną w genach, po dzikich przodkach. A miało być udomowione i zsocjalizowane ze wszystkimi żywymi istotami, na dodatek prawidłowo. Chrzanić taką socjalizację! Kolejny dowód na to, że nie należy wierzyć we wszystko, co ci mówią. Zostawiłam tacę pod ścianą i wróciłam do Adama.
Gdy po kolacji talerze wylądowały w zmywarce, małżonek oświadczył:
– To ja sobie jeszcze podłubię w modelu, a ty? Idziesz spać?
– Nie, będę nawiązywać przyjacielskie stosunki. Chcesz się przyłączyć?
– Eeee... Niekoniecznie.
Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, w czym rzecz: ten wielki facet, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i około setki żywej wagi, odkąd go znam, zawsze z przezornym dystansem traktował wszystkie zwierzęta większe od wiewiórki, z wyjątkiem naszego pekińczyka, cudaka, który normalne psie warczenie zastąpił jakimś dziwacznymi trzaskami wydobywającym się z głębi płaskiego pyska, i to na widok wszystkiego, choćby poruszających się na drzewie liści. Za to Adama od pierwszych dni wspólnego zamieszkania obdarzył i nadal darzy bezgraniczną, szczerą i na dodatek wzajemną miłością. Na mnie zaledwie nie trzeszczy, co według obu panów powinno mi wystarczyć i być powodem do dumy.
Nie przypadkiem wybrałam fretkę. Są niezmiernie energiczne, przywiązują się do człowieka jak psy, chadzają własnymi drogami niczym koty. Bywają rozkosznie przylepne i niewiarygodnie złośliwe. Na dodatek wiedzą, po co mają zęby. Ja też mam czasem chęć gryźć, chociaż w świecie ludzi to nie uchodzi. Krótko mówiąc, zwierzątko w sam raz dla mnie.
Poszłam zobaczyć, co robi.
Nie było go widać, ale widać było, że smarkacz nie próżnował. Woda z miski stworzyła na podłodze małe jeziorko, podobne w kształcie do zarysu Afryki. Druga miska – pusta. Nie miałam złudzeń, że cała zawartość tkwi w żołądku nowego domownika. Co nieco o fretkach czytałam, więc wiedziałam, że jeśli w pokoju ma nie śmierdzieć zepsutym mięsem, trzeba poszukać nowo założonej spiżarni i zapamiętać, że trzeba ją codziennie opróżniać. Była. W kącie, przy oknie, za zasłoną. Poszukując jej, podniosłam z podłogi lampki nocne, obie zrzucone ze stolików, oraz dziwnie wilgotną poduszkę. Nie dociekałam, czy od wody, czy czegoś innego, choć miałam podejrzenia, bo kuweta leżała wywrócona do góry dnem, a podkład, który w niej ułożyłam, poniewierał się zwinięty w kłąb gdzieś w okolicach komody. Łóżko było skotłowane, jakby tłukło się na nim wkurzone, marcujące stado kotów. Słowem, niezły wynik jak na dzieciaka, i to zaledwie w pół godziny.
Czułam, podskórnie czułam, że czasy oazy w sypialni dobiegają końca, ale przecież wszystko kiedyś się kończy i nadchodzi zmierzch każdej monarchii. A potem nastają nowe rządy.
Sprzątnęłam bałagan i uzbroiwszy się w cierpliwość, usiadłam pośrodku pokoju, w bezruchu, jak Dian Fossey między gorylami we mgle, jak Anthony Hopkins wśród stada w "Instynkcie", jak... Zresztą nieważne. W każdym razie, w przeciwieństwie do Dian i Hopkinsa miałam pewien komfort – na głowę nie lała mi się tropikalna ulewa, a dodatkowym bonusem była pewność, że obiekt zainteresowania raczej mnie nie rozszarpie.
Najpierw spod łóżka wysunął się nos, w otoczeniu wąsów. Potem czarne, okrągłe oczy. W końcu cała, puchata mordka, szyja z jasnym krawatem i krótkie, przednie łapki z białymi znaczeniami na brązowym futerku. Błyszczące paciorki spoglądały czujnie, a ja nadal udawałam Dian Fossey. Widać było, że ciekawość zwierzątka walczy ze strachem. Wygrała ciekawość i ostatecznie spod łóżka wylazło coś, co wyglądało jak sznurek obrośnięty futrem. Przednie łapki przesunęły się w moim kierunku, tyłek pozostawał w odwrocie, gotowy do salwowania się ucieczką, jakby co. Mały czarny nosek niuchał rękę, a z gardła zwierzaka wydobywało się coś na kształt szybkiego gdakania.
Poruszyłam się i – rzecz niebywała! – sznurek na moich oczach zmienił się w pękatego jeżozwierza. Kudełki stanęły na sztorc niczym igły, ogon uniósł się do góry i upodobnił do szczotki klozetowej. Zwierz zmienił rozmiar z S na XXL, a gdakanie przybrało na sile.
Bez ceregieli złapałam gdaczące futro, które natychmiast zaczęło wić się jak dżdżownica ukłuta haczykiem. Podniosłam smarkulę na wysokość oczu: zasada jest prosta – to człowiek ma być Alfą, przewodnikiem stada, więc łapałam kontakt wzrokowy i mentalny, by pokazać, kto tu rządzi.
Była bardzo kontaktowa. Również bez ceregieli dziabnęła mnie w nos.
Nie bacząc na pulsujący ból, zrobiłam, co radził hodowca: mocno uchwyciłam fałdę na karku, pozostawiając całe ciało zwierzaka w zwisie. Powinien się uspokoić i ziewać. Prawdę chłop gadał, czasem warto ludziom wierzyć! Fretka wisiała i ziewała jak hipopotam. Połaskotałam ją po brzuchu, na co rozczapierzyła palce łap. Podobno objaw zadowolenia. Nie wiedziałam tylko z czego, łaskotek, czy celnego dziabnięcia?
Ostrożnie postawiłam zwierzaka na podłodze. Futerko z powrotem przylgnęło do grzbietu, tylko ogon nie stracił szczotkowatości. Kaczym chodem oddaliła się do pobliskiego kąta, gdzie stała kuweta, wypięła tyłek i, patrząc na mnie wyzywająco, nasikała wprost na parkiet. Potem przeszła do następnego rogu pokoju i zrobiła to samo. Fretki zawłaszczają terytoria, więc wiedziałam, co mówi:
– Wypad stąd, to mój teren. No, już, wynocha!
– Nie ma opcji, sypialnia jest moja – powiedziałam stanowczo. – A jak chcesz własnego terytorium, dogaduj się z psem, droga wolna, tylko pamiętaj, że on nie lubi nikogo, z wyjątkiem siebie. Możesz zacząć już od jutra.
Zignorowała moją przemowę, bo zajęła się psią piłeczką. Chwilę poturlała ją nosem, a potem schwyciła w zęby i zatargała pod łóżko. Proszę, moment w domu, a już ma poczucie własności!
Wróciła, po czym zajęła się skakaniem na moją nogę i wczepianiem pazurów spodnie. Wzięłam dziewczynę na ręce, wywaliłam brzuchem do góry i łaskotałam po brzuchu, stosując z maniakalnym uporem jedyną formę interakcji, która dobrze nam wychodziła. W odpowiedzi złapała mój palec w przednie łapki i zaczęła lizać, a gdy ją ponownie odstawiłam na podłogę, roztańczyła się w pełnych gracji, zwinnych podskokach. Zdecydowanie lepiej, ale na jeden wieczór wystarczy.
– Reszta jutro – oświadczyłam. – Dziś pora spać.
Ledwo zdążyłam powiedzieć „spać” w drzwiach zmaterializował się Adam, gotowy do nocnego wypoczynku.
Złapałam tańczące futro i wpakowałam do transportera, zdolnego pomieścić sporej wielkości psa, w każdym razie na pewno pekińczyka, który swego czasu, spędził tam dwa tygodnie w ramach leczenia któregoś tam kręgu lędźwiowego. Teraz, psia klatka z zamontowanym hamakiem, wyłożona ręcznikami papierowymi prezentowała się całkiem przytulnie, a miska z jedzeniem i piciem dopełniały komfortu. Było to oczywiście rozwiązanie tymczasowe, na pierwsze noce i jedynie w celu aklimatyzacji, potem zwierzak miał zyskać status bezklatkowca i domownika na równych prawach z innymi.
Zamknąwszy smarkacza powlokłam się do łazienki, gdzie z absolutną rozkoszą zanurzyłam się w gorącej kąpieli.
Gdy wróciłam, małżonek ze skrzywioną miną siedział na łóżku.
– Łomocze! – poskarżył się.
– Łomocze? Jak łomocze?
Zwierzątko zademonstrowało. Pazurami wczepiło się w kratkę zabezpieczającą i szarpało drzwiczkami ile sił w sznurkowatym ciele.
– Poszarpie i przestanie – zbagatelizowałam. Nie byłam tylko pewna, czy zaraz. Ale kiedyś na pewno.
Adam skrzywił się, jakby nagle rozbolał go ząb. Demonstracyjnie przycisnął głowę do materaca, a uszy zakrył poduszką, tą suchą, bo mokra wylądowała w koszu na brudną bieliznę.
Z westchnieniem sięgnęłam po książkę i przy wtórze hałasu dochodzącego z transportera usiłowałam czytać.
Książka musi być naprawdę dobra na wszystko, nawet na frecie łomoty, bo jakimś cudem ustały. Odetchnęłam z ulgą, wizualizując obraz grzecznie zwiniętej w kłębuszek freteczki na niebieskim hamaku. Do samego transportera wolałam nie zaglądać, żeby licha nie obudzić. Poczytałam jeszcze chwilę, a potem wyłączyłam lampkę i wygodnie ułożyłam się do snu.
Balansowałam gdzieś w okolicach majaków przedsennych, gdy bolesne uszczypnięcie pod kolanem wyrwało mnie z błogostanu, a dramatyzmu sytuacji dopełnił wrzask małżonka:
– Oż, kurwa!
Obie lampki dały światło wręcz synchronicznie i jak na komendę usiedliśmy na łóżku. Cztery ręce poderwały kołdrę do góry. Małe tam było, przez chwilę mierzyło nas triumfalnym wzrokiem, mogłabym przysiąc, że z uśmiechem na włochatym pyszczku, a potem zeskoczyło z łóżka i czmychnęło pod komodę.
– Dziabnęła mnie, normalnie dziabnęła – jęczał małżonek. – To nie fretka, tylko diabeł tasmański! Jak ona się wydostała z tego transportera? Pies jakoś nie umiał... – dokończył z nutą żalu.
– Nie przesadzaj, żadne "dziabnęła". Uszczypnęła najwyżej. Małe tak robią, później samo im przechodzi.
– Później!? Co znaczy "później"? Za tydzień? – Spojrzał na mnie z nadzieją, ale pokręciłam przecząco głową. – Miesiąc? – W oczach miał niedowierzanie.
– Jakieś pół roku.
– Jezuuu... – opadł na poduszkę, jakby dosięgnął go niewidoczny cios. – Nie da się tego jakoś przyspieszyć? Na pewno umiesz!
Tymczasem diablę uznało, że zapowiada się całkiem dobra zabawa. Wgramoliło się z powrotem na łóżko i radośnie skakało po kołdrze. Słowo daję, że próbowałam je złapać, bo wiem, że jedyne, czego Adam, mimo sympatii do futrzaków, nie znosi, to inny zwierz w jego własnym legowisku.
– A kysz! – syknął, machając w kierunku roztańczonej fretki uzbrojoną w poduszkę ręką.
Wiem, na pewno wiem, że nie należy straszyć zwierząt. Żadnych. Ani młodych, ani starych, a szczególnie młodych, bo w najlepszym przypadku nasikają pod siebie. W najgorszym... No cóż, każde tchórzowate, a fretka jest tchórzowatym, działa jak przeciętny skunks i w chwili zagrożenia uwalnia zapach tożsamy z tym pochodzącym od amerykańskiego odpowiednika, tylko szybciej wietrzejący.
Smarkula nie była wyjątkiem. Wrzasnęła wniebogłosy i przeraźliwy, dusząco-mdlący fetor wypełnił sypialnię, od podłogi po sufit. Właził do nosa oraz ust, czepiał się włosów i pościeli, dławił w gardle, powodując, że kolacja niebezpiecznymi falami przemieszczała się z żołądka w górę przełyku.
Małżonek, czerwony na twarzy od wstrzymanego oddechu, rzucił się do drzwi balkonowych, ja na podłogę, żeby fretkę złapać.
– Nie otwieraj, bo zwieje! – krzyknęłam.
Najpierw wydał z siebie oburzony gulgot, ale w końcu nie wytrzymał i wypuścił powietrze z nadętych policzków.
– Jak nie otworzę, to się porzygam! Boże święty, jak to cuchnie!
– A jak otworzysz, to zeżre ją pierwsza lepsza wrona!
– Wrony teraz śpią!
– Za to wcześnie wstają!
Walcząc z mdłościami, nerwowo wiosłowałam ręką pod komodą, próbując schwytać fretkę, która najwyraźniej, postanowiła nie dać się złapać.
– Mam! – krzyknęłam triumfalnie, gdy w końcu mi się udało. – Otwieraj, nie stój jak słup soli! Na co czekasz, do cholery!
Nocne, chłodno-wilgotne powietrze wpłynęło do sypialni przez otwarty szeroko balkon, wypędzając fetor oraz studząc nasze emocje. A gnojek, jakby nigdy nic, wyłożył się na moim przedramieniu i wywalił brzuch. Połaskotałam. Rozczapierzył paluchy.
Adam w końcu mógł przyjrzeć się nowemu domownikowi.
– Ładne toto – skonstatował, po czym dodał przemądrzale: – Ale chyba ma jeszcze niestabilny układ nerwowy, bo reaguje jakoś mocno dychotomicznie.
To właśnie powiedział facet, który w jednej chwili piekli się o drobiazg, a w drugiej ocieka czułością.
– Yhy... Ma to po ojczymie, medaliście – mruknęłam.
– Słucham?
– Nic, nic. A teraz, proszę, znajdź mi jakieś dwa małe karabińczyki.
– Zepniesz jej tyłek, żeby nie smrodziła? – zainteresował się.
– Zepnę drzwiczki transportera z obudową, żeby nie wyłaziła. A potem tobie ręce. To powinno definitywnie rozwiązać problem zapachów.
Małżonek wymamrotał coś niezrozumiałego i poszedł.
Przytuliłam futrzasty sznurek do ramienia, pyszczkiem poza zasięgiem twarzy, gdyż zazwyczaj nie popełniam dwa razy tych samych błędów. Była sprytniejsza i uszczypnęła mnie boleśnie w ucho.
Cóż, miłość czasem bywa trudna.
Gdy mały diabeł został ponownie zapakowany do transportera, gdzie w końcu, zmęczony, zasnął, a fetor wywietrzał, ustępując miejsca orzeźwiającemu zapachowi wilgotnej zieleni i gdy ostatnie żaby w pobliskim bajorze skończyły nocny koncert, zaś my, otuleni ciemnością leżeliśmy w łóżku, małżonek odezwał się:
– Mówisz, że mamy przed sobą pół roku takich jazd?
– No, może nie aż takich i niekoniecznie tak długo – odparłam ugodowo. – Ale na pewno trochę potrwa, zanim się zaaklimatyzuje i nas pozna.
– Trudno, może przeżyję – sapnął z rezygnacją. – Ale wiesz, tak sobie myślę: dobrze, że z nas dwojga przynajmniej jedno jest już oswojone, inaczej trwałyby nieustanna walka na kły i pazury.
– Oswojone? – Pomyślałam sennie. – Ciekawe, które?
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt