Rozdział VII - Pierwszy kontakt pierwszego stopnia
-------------------------------------------------------------------
James jednak nie wszedł. Uprzedził go milczący, poważny mężczyzna, na którego widok śmiałego wtargnięcia, sekretarz nie śmiał zareagować, wycofując się w milczeniu na bok. W chwilę po jego wejściu, pokazała się w luce uchylonych drzwi siwa głowa Brixtona.
— Porozmawiamy jutro — oznajmił chłopcu. — Przyjdź w południe. — I tyle go James widział.
— Spraw pan sobie także jakieś porządne ubranie — doradził mu na odchodnym sekretarz.
>>><><<<
Zasoby posiadał nietęgie, gdyż do wypłaty udziałów z korsarskiej wyprawy, potrzebna była zgoda Królowej, ale wystarczające dla wynajęcia jakiegoś pokoiku i z tą myślą zatrzymał pierwszą nadjeżdżającą taryfę.
Poprosił o wskazanie lokalu cichego, niezbyt drogiego i z dobrym jedzeniem, na co otrzymał odpowiedź, że jest jeden spełniający oczekiwania, o ile nie jest się powracającym z rejsu marynarzem.
James spojrzał na swój marynarski worek i zniszczoną, malutką walizeczkę, a kierowca wskazał mijany właśnie lumpex.
>>><><<<
Po kilkunastu minutach, niemal na chybił trafił wybierając kilka, jego zdaniem, najbardziej odpowiednich ubrań, obładowany reklamówkami wrócił w jednym z nich do wozu. Kierowca się nie odezwał, uznał więc, że nie miał zastrzeżeń i wkrótce wóz zatrzymał się przy pensjonacie "Mała Różyczka". I niie czekał, czy Jamesowi uda się załatwić nocleg, odjechał zaraz po wyładowaniu klienta bagażu.
Kobieta była na równi zniesmaczona jak zaskoczona widokiem wchodzącego. I nawet nie starała się tego ukryć. James jednak nie wycofał się. Pomyślał, że leżący na uboczu lokal może potrzebować gości. Nawet takich, którzy jednak z morza wrócili. A patrząc na kobietę, postanowił być przy tym pewny siebie, a nawet bezczelny.
— James Tager — przedstawił się własnym nazwiskiem, dalej dodając już nieprawdziwie: — Jestem właścicielem ziemskim i przyjechałem tu w interesach. Polecono mi... — Szerokim gestem omiótł lokal i właścicielkę.
Popatrzyła na niego jeszcze z niechęcią, ale wyraźnie rozbawiona.
— W których rejonach kraju nosi się w ten sposób? — Wskazała przede wszystkim, trzymany przez niego w ręku, idiotyczny kapelusik.
Włożył go na głowę.
— W każdym — oznajmił. — Sąsiedzi uważają mnie za dziwaka.
Nie uwierzyła mu, ale jego przypuszczenie okazało się prawdziwe. Pensjonat nie miał obłożenia.
— Gotówka, czy karta? — zapytała.
James wyciągnął z sakiewki kilka monet i położył na ladzie.
— Za tydzień pobytu — poinformował.
— To za dużo — zaprotestowała.
— Plus wyżywienie i trochę wina. I... — Spojrzał kobiecie głęboko w oczy. — Być może, pobyt zostanie przedłużony...
— To porządny dom! — oświadczyła sucho. — A nie... jakaś tawerna...!
— Wiem — przyznał grzecznie. — W przeciwnym wypadku by mnie tutaj nie było. Lubię miejsca, gdzie diabeł mógłby sobie popracować...
Wzbudził w niej wyraźny niepokój. Na tyle, że uznała dalszą dyskusję za zbyt niebezpieczną. Zdjęła ze ściany jeden z kluczy i wymijając go, poszła przodem, nie wysilając się nawet na zaproszenie.
>>><><<<
Pomieszczenie go nie zainteresowało. Wiedział bez sprawdzania, że jest czyściutkie. Wszedł, rzucił bagaże na łóżko, zdjął kretyński kapelusik i przyjrzał się uważniej gospodyni. Trzydzieści dwa-trzydzieści pięć lat, wdowie, brązowo-szaro-nijakie barwy sukni, dumne, ładne oblicze i mnóstwo starannie upiętych, ciemnych włosów. Lekka na wspomnienie. Tutaj jedynie, w workowatym, zapiętym pod brodą stroju, nijak nie można było rozeznać się w jej kształtach. Ale nie badając wnikliwiej, wywołał w kobiecie kolejną, spotęgowaną falę zaniepokojenia. Diabeł od niechcenia rozpoczynał swą pracę.
Lekko zaczerwieniona, niczego nie mogąc wyczytać z jego twarzy, wpatrywała się w niego z wyraźną dezaprobatą. Za wszelką cenę pragnąc ukryć nieadekwatne do sytuacji zawstydzenie.
— Świetny pokój — uratował ją. — Zanim poproszę o kolację i dużo spokojnego, nieprzerywanego niczym snu, chciałbym porządnie się umyć?
— Łazienka jest tutaj. — Wskazała drzwi obok komody.
— Macie tu kąpielową?
— Nie! — Oczy kobiety pociemniały od gniewu. — Będzie pan musiał poradzić sobie sam!
>>><><<<
Stawił się przed czasem i został przyjęty z marszu. Lord wstał zza biurka na jego widok.
— Jak wrażenia z wyprawy? Morze się spodobało? — zapytał. W gabinecie znajdowała się także kobieta. Stała przy oknie, patrząc przez nie gdzieś w dal.
— Witaj, lordzie kanclerzu. Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu. — James się ukłonił. Kobieta zareagowała gwałtownie.
— Czy on sobie z ciebie kpi, lordzie...?! — zapytała. Ni w gniewie, ni w zdumieniu, ni w rozbawieniu.
— Nie śmiałbym, Najjaśniejsza Pani! — zapewnił z ukłonem James, rozpoznając Władczynię. W sierocińcu słuchał jej koronacyjnego orędzia i głos nie był bardzo zmieniony przez głośniki radia. — Lubię lorda kanclerza i to dzięki niemu, jak mniemam, odbyłem morską wyprawę. Nie narzekam — odpowiedział Brixtonowi. — Sporo się wydarzyło, chociaż nie jako Tagerowi...
— Sądzisz, że lord o tym nie wie...? — prychnęła Królowa. James pomyślał o Dracenie, ale pomylił się.
— Opisano „Pana masztowego (oboje dostojników zaśmiało się) Madera". Nie było innego osiemnastolatka o twoim wyglądzie na „Kunta-Kinte” — oświadczył lord. — Tak naprawdę, nie było żadnego innego. — Bomba Jamesa nie wybuchła. — Ale to miło, że nie starałeś się czegokolwiek ukryć. I nie sądziłem, że wyszkolenie majora zaszło tak daleko... — Lord najwyraźniej chciał usiąść. Królowa tymczasem pasła oczy postawnym młodzieńcem.
„I tylko to ubranie” — wzdrygnęła się, westchnęła i przemaszerowała przez gabinet, z wdziękiem opadając na kanapę.
Pięć miesięcy wcześniej, zaraz po pogrzebie majora Five'a, doszło między lordem a Jamesem do kłótni. Brixton zjawił się w sierocińcu z oświadczeniem, że ten już zakończył w nim pobyt i do czasu ujawnienia testamentu zmarłego, co miało nastąpić w dniu osiemnastych urodzin jego podopiecznego, zamieszka na wsi, u majora siostry. James stanął okoniem.
— Nigdzie się stąd nie ruszam. Mam robotę — oznajmił.
Lord się zaśmiał, co mu się rzadko zdarzało, ale chłopak stwierdził, że albo zostanie, albo ucieknie i nie pozwoli sobą manipulować.
— Nie zostaniesz tutaj!
— A to dlaczego? — zdziwił się James. — I co pan tutaj robi, lordzie kanclerzu? Jest pan moim krewnym?
— Nie.
— Nie? A może jednak? Jakiś dziadziuś, siódma woda? Może stara ciotka...?
— Nie, Jamesie Tager! — Lord pochylił się do niego. — Zapewniam cię, że nie jestem twoją ciotką!
— W takim razie, nigdzie z panem nie idę.
— To się jeszcze okaże! — zagroził wówczas lord.
Odpowiedziała mu kpina.
— Bo co? Zamknie mnie pan w Tower...?!
James wygrał, a tak mu się przynajmniej wydawało. Miał jednak wyrzuty sumienia, gdyż nie dostrzegł w Brixtonie wszechobecnej u szlachty, wrodzonej pychy, a za to zwyczajną troskę. Dlatego, kiedy przybył Dracen, już nie protestował przeciwko planom wobec siebie, ale natury przekornej się nie wyzbył.
— Pan, lordzie, nie wierzył mi, gdy mówiłem, że jestem najpilniejszym z uczniów.
— Pyskate piraciątko — orzekła miękko Królowa. — Niech siada. — Wskazała mu krzesełko pod ścianą, a potem miejsce na nie, pomiędzy nią a lordem. James się zastosował, Brixton mógł także usiąść. — I niech raczy wyjaśnić, dlaczego będąc dyplomowanym mym zbójem, wrócił z całonocnej wyprawy jedynie z podwiązką...? — Jeszcze nie zakończyła mówić, gdy porwał ją śmiech, na widok widocznego, nawet pomimo opalenizny, zawstydzenia. Tym jednak rumieniec był w nikłej części. James właśnie rozmyślał nad ucięciem drugiej głowy w swym życiu, choć w tym wypadku miała to być głowa współkorsarza.
— Przywlokłem także więźnia, Wasza Wysokość — oznajmił, trochę nazbyt ostro, nawet dla niego samego. Szybko postarał się więc o złagodzenie tonu. — Dzięki niemu przypłynęliśmy szybko i z pokaźnym ładunkiem srebra.
— Tak, srebra — zgodziła się lekceważąco Królowa. — Czemu, nie złota?
— I szmaragdów — dodał James wymijająco.
— Z których część dostały jakieś flądry!
— Branki były pomocne.
— A bez szmaragdów by nie były?
— Zapewne — zgodził się James. — Ale postawa kapitana Dracena, chociaż nie w stylu pirackim, przynosi efekty dla skarbca Anglii i nie naraża Jej u wrogów na szkalowanie.
— No, no! — Władczyni wstała gwałtownie, twardym gestem nakazując, pozostanie mężczyznom na miejscach. Nie posłuchali. — Pan masztowy urósł do rangi rzecznika prasowego?!
— Nie ośmielam się...
— Nie mam co na siebie włożyć na dzisiejszy bal — oznajmiła, siadając. Oni pozostali na nogach. — Z biżuterii...
— Nie miała niczego, co byłoby odpowiednie dla Waszej Wysokości — próbował tłumaczyć się James, z miejsca wiedząc, że popełnia błąd.
— Tobie oceniać, co jest odpowiednie dla królowej...?!
Zapadło milczenie, ale Królowa czekała na odpowiedź i jak James pomyślał, doskonale się przy tym bawiła. Powiedzieć coś musiał, lecz chociaż rezolutny, przy tej, zaledwie o rok od siebie starszej dziewczynie, zaczynał elokwencję tracić.
— Przywieźliśmy pięć naszyjników. Są...
— Barachło.
— Kobieta pomogła mi, pozwoliła się ukryć, pożyczyła konie. Nie wypadało jej okradać, ale przyznaję, że nawet o tym nie pomyślałem.
— Co z ciebie za korsarz?!
— I tak, jedynym co widziałem, był cieniutki łańcuszek! — wybuchnął.
Tym razem wstała powoli.
— Najjaśniejsza Pani... — próbował interweniować lord.
Zbyła go machnięciem ręki, podchodząc wolno do Jamesa. Była niewiele niższa, ale zapewne dzięki butom na bardzo wysokim obcasie, gdyż nie mówiono o wzroście Władczyni, dochodzącym do sześciu stóp.
— Uważasz, że jestem próżna? To, o mnie wiesz...?! — zapytała złowrogo.
— Wiem, że masz piękne oczy — palnął. Rozległ się odgłos siarczystego uderzenia. — Najjaśniejsza Pani — dokończył z ukłonem, nie ważąc się na rozcieranie piekącego policzka. Królowa za to rozcierała sobie dłoń.
Na kanapę wróciła uspokojona.
— Jestem z was zadowolona — przemówiła dostojnie. — Dracen ma swój tytuł, a czego chcesz ty?
James chciał odpowiedzieć, że świętego spokoju, ale rozległo się pukanie do bocznych drzwi, które otworzyły się bez zaproszenia. Wszedł przez nie mężczyzna widziany przez niego w przeddzień, w towarzystwie dwóch kobiet, wyglądających na dwórki.
— Zmarła pani Malen — oświadczył lord Jamesowi. — Zobaczymy się jutro.
— A tak, ladacznica — orzekła Królowa lekceważąco. — Gdybyś nie wiedział...
Nawet lord, nawykły do jej humorów, wzdrygnął się na to okrucieństwo.
James się ukłonił i odszedł. Już w drzwiach zatrzymał się jednak.
— Wiem, że zmarła nazywała się naprawdę Markiza Lilyian de Boncour — oznajmił ze smutkiem. — I nie była ladacznicą. Ona pokochała...
— Gówniarz! Debil! Bękart! Znawca kobiet się znalazł! — usłyszał. — Jesteś w niełasce!
James odwrócił się do Królowej. Składając ostatni ukłon, dyskretnie na nią spojrzał. Wyglądała na zadowoloną, pomimo gniewnego, pełnego zaskoczenia, marszczenia czoła. Przyłapała jego oczy.
— Wynocha!!! — wysyczała.
------------------------------------------
Rozdział VIII - Sierociniec
-----------------------------------
Markiza była ostatnim ogniwem łączącym go z sierocińcem w rozumieniu emocjonalnym. Inni wychowawcy oraz wychowankowie byli jedynie współlokatorami. Żył z nimi, czasami o nich troszczył, lecz zbliżył się jedynie do Five, Malen i Mary Sue. Dziewczynki, która opuściła sierociniec trzy lata wcześniej, a rok później i ziemski padół, skacząc w letniej sukienczynie do przerębla. Obecnie potrzebował dużej dozy samokontroli, by bez okazywania emocji, stawić czoła śmierci ukochanej nauczycielki. Nie chciał okazywać smutku i bólu, szczególnie przy wychowawcach.
Pani Malen zostawiła wszystko jemu. Trochę pieniędzy, złoty łańcuszek z krzyżykiem i broszkę oraz zapieczętowany list- do niego. Szukał innych, ale oprócz sporego zbioru nut, w tym jego własnych próbek kompozycji, niczego nie znalazł.
— Szukaliśmy. — Stał przy nim Rob Blaminn. — Ale chyba nie zdążyła napisać do innych. Do syna...
— Szkoda... Ale ważne, że porozmawiali i pogodzili się... Wybaczyli sobie — James westchnął. Blaminn okazał zdziwienie. — Jakieś dwa lata temu — doobjaśniał chłopak. — Powiedziała mi, że przyjechał do Anglii. Była taka tym przerażona i zachwycona... Wzięła wtedy urlop i wróciła szczęśliwsza. O wiele... To zostaje. — Odłożył pieniądze na stół.
— No tak, pamiętam. Chyba pamiętam... — Pokiwał głową Blaminn. — Ale myślałem... Myśleliśmy...
— Że w wieku sześćdziesięciu trzech lat, znalazła sobie kochasia...?! — parsknął James bez gniewu, pakując wszystko do walizeczki i odkładając przeczytanie listu od ukochanej nauczycielki na później. Zbierał się do wyjścia.
— A ty, James...? — Rob Blaminn przyjrzał się chłopcu, już nie chłopcu, z nieukrywanym żalem i wstydem. — Wybaczysz mi kiedyś swoje plecy? Że cię o mało nie zabiłem...?
— Tam nic już nie ma, Rob... — James, po raz pierwszy, zwrócił się do wychowawcy po imieniu. — Dawno ci wybaczyłem — dodał, nie do końca uczciwie. — W chwili, w której zacząłeś nas uczyć, nie tylko karać... Ucz te dzieciaki, niech mają jakiś wybór. — Wyciągnął do zgody dłoń. — Jak ja. — Nauczyciel uścisnął rękę Jamesa, kiwając głową, nieprzekonany do końca. Ale czyż miał prawo oczekiwać więcej? Nawet pomimo tego, że minęło już osiem lat?
W sierocińcu pracował od ponad roku i na początku, wszystko układało się dobrze. Ale własne problemy, złamane serce i poczucie sponiewierania, szybko dały o sobie znać i dzieciaki zaczęły go irytować. Zrazu, wyłącznie upominał, czasami krzyknął, lecz te gnojki niczego nie rozumiały, nie chciały słuchać. Zaczął więc wrzeszczeć, a potem poszturchiwać. Poszły w ruch ścięcia grzywek, rozdawanie policzków, nawet kopniaki- na rozwiercone, niegrzeczne bachory. I w końcu, razy szpicrutą, po których cierpiał katusze wyrzutów sumienia.
Tamtego dnia jedna z nauczycielek, przyprowadziła do jego klasy dziewczynkę. Mała miała dwanaście lat i w sierocińcu przebywała od miesiąca, od początku stwarzając problemy. Trafiła tam po tym, jak powieszono jej matkę, a o ojcu niczego nie było wiadomo i bawiło ją przeciwstawianie się wszystkiemu i wszystkim- mała szkodnica.
Miała w oczach ten rys. Przerażające go, bezczelne i wyzywające spojrzenie, pełne chytrości i nienawiści. Rys tamtej, jego ukochanej: lafiryndy, która o mały włos, nie zawiodłaby go na szubienicę. Tylko dzięki znajomemu stójkowemu, zatrzymał się w pół drogi i tamtej perfidii nie zabił- niejednokrotnie tego żałując. Uciekł do Londynu i znalazł nową pracę. Liczył, że dzieci go ukoją. Że zajmując się sierotami, odnajdzie sens i spokój. I tak też się stało, ale dopiero po starciu z Jamesem...
Kiedy wysłuchał kolejnego biadolenia biednej Fanking, odeszłej nazajutrz z pracy z powodu załamania nerwowego, nie zważając na konsekwencje, zabrał się za dziewczynkę. Przechylił ją przez ławkę, zamierzając ściągnąć rajstopki, w gotowości trzymając szpicrutę. I wtedy James wrzasnął.
— Ty gnoju!!! — Nauczyciela zamurowało. A ten mały, dziesięcioletni, wiecznie zadumany chłopiec, w jednej chwili znalazł się przy nim.
Szarpnął i wyrwał mu z łap dziewczynkę. A zaraz potem szpicrutę, natychmiast użytą na odlew.
Uderzenie po twarzy pozostawiło bliznę, która stała się wizytówką Blaminna na kilka lat. A na tym James nie poprzestał. Bił po głowie i próbujących, zasłaniać się przed razami rękach. Bez wytchnienia, aż nauczyciel wpadł w szał.
Rzucił się na chłopca, próbując go schwytać, ale malec był sprytny. Biegał po całej klasie, turlał się, skakał po ławkach i zasłaniał krzesłami. Uczniaki miały ubaw i nie omieszkując tego okazać, ryczały ze śmiechu. Fanking załamywała ręce, a mała suczka, Mary Sue, stała w rozkroku, podparta pod boki dłońmi, obserwując chytrze ich obu. Jakby badając. I milcząc.
Gdy Blaminn dorwał w końcu Jamesa, znajdował się w apogeum wściekłości i rozżalenia. Nawet nie specjalnie na niego. Raczej, na wszystkie ladacznice albo zwyczajnie płeć odmienną świata. I kiedy okładał chłopca, patrzył na dziewczynkę, która w jego oczach dziewczynką nie była. Na jej bezwstyd, pogardę i nienawiść.
Klasa powoli zamierała. Fanking zemdlała. Jakiś uczeń, widząc szaleństwo nauczyciela, pobiegł po pomoc i dzięki temu go oderwano. Patrzył po tym na znieruchomiałego Jamesa w zdumieniu. Przez wytartą, pociętą razami marynareczkę chłopca, przeciekała krew.
Rannego zabrano, a jego pozostawiono w klasie samego. W uszach dźwięczały mu wywrzaskiwane dziko, coraz to cichsze słowa Jamesa.
— Nigdy więcej ła-chu-dro! Nie u-de-rzysz ni-ko-go! By-dla-ku! Al-bo cię chu-ju za-bi- ję! Ty śmie-ciu!!! — i tak dalej, w tym tonie.
Zatuszowano to. Nikt by się zresztą nie ujął za małym sierotą, a James przecież przeżył. Kiedy Blaminn odwiedził go w izbie dla chorych, próbując przeprosić, tamten spokojnie powiedział:
— Spierdalaj! I weź się za siebie! — Rob się wycofał. — Albo cię chuju, zakłuję we śnie! — dosłyszał, wychodząc i rozumiejąc, że nie jest to czcza pogróżka. A potem się nawet na wpół zaprzyjaźnili i w chwili szczerości, Rob ostrzegł Jamesa przed tamtą dziewczynką.
Opowiedział o sobie i podobnej do niej, dojrzałej kobiecie. O zwodzeniu, kłamstwach, czerpaniu satysfakcji z jego upodlenia. James wysłuchał uważnie, a potem ten, już wówczas trzynastolatek, poklepał nauczyciela po ramieniu.
— Na świecie nie tylko są kurwy, wie pan...? — powiedział i się uśmiechnął. — Są też dziewczyny, wie pan...? Cały świat dziewczyn...!
------------------------------------------------------------------
Rozdział IX - Drugie spotkanie pierwszego stopnia
------------------------------------------------------------------
Do pensjonatu wpadł tylko na chwilę i po zostawieniu walizeczki pojechał do portu. Chciał jakoś zapomnieć o smutku, ogarniającym go na każde wspomnienie nauczycielki. Łagodnej, pełnej wdzięku kobiety, w najtrudniejszych dla niego chwilach w sierocińcu, stanowiącej oparcie. Jej trudnego, a nawet okropnego życia, które w przeciwieństwie do Blaminna i jemu podobnych, nigdy nie stanowiło problemu w kontaktach z dziećmi.
Jamesa uczyła od zawsze i nigdy nie gniewały jej błędy przez niego popełniane. Co najwyżej, gdy przyłapała go na czytelnym lenistwie, miała w zwyczaju unosić do góry jedną brew.
— Doprawdy?! — dziwiła się kpiąco. — Och, James! Doprawdy...?! Jaaames...?!
Zbliżyli się do siebie i gdy syn zapowiedział swój przyjazd do Anglii, opowiedziała mu o sobie prawdę. O swym nazwisku, pochodzeniu, kochankach męża i dojmującej samotności i wstydzie i kochanku swoim, który ją zdradził. O hańbie, napiętnowaniu, skazaniu i ucieczce na wygnanie. Z dala od syna i córki, którzy z woli męża mieli o niej zapomnieć.
Dwoje ludzi bez rodziny, wśród innych sobie podobnych.
>>><><<<
W kapitanacie odebrał patent. Na prawdziwe nazwisko, dzięki czemu uniknął opowieści o swym niesłychanym męstwie, a kilkadziesiąt yardów później napotkani korsarze zaprowadzili go prosto na kwaterę kapitana.
Zdziwił się, ponieważ przypuszczał, że Dracen wyjechał pod Londyn do rodzinnego domu i z miejsca o to zapytał, gratulując tytułu szlacheckiego.
— Nieoficjalnie. — Machnął ręką kapitan. — Uroczyście będzie po powrocie.
— Chyba nie wypływacie? — zdziwił się James jeszcze bardziej.
— Za cztery dni. Okręt nie potrzebuje napraw, a za to Królowa potrzebuje złota...
— A, tak... — James skorzystał z zaproszenia, wykonanego gestem przez kapitana i przyjął w dłoń kubek z winem. — Przyczepiła się do podwiązki... — mruknął.
— Rozmawiałeś z Królową?! Ha! I masz żal?
— A nie powinienem?
— O tej podwiązce trąbią już w każdej pijbudzie Anglii, a za kilka dni będą w pozostałej części cywilizowanego świata. A poza tym, królowa się z tobą droczyła, James. Nie powinieneś się przejmować takimi drobiazgami...
James skinął głową w zgodzie, ale i tak czuł się, jak zdrajca.
Kapitan zakończył temat, oznajmiając, że za chwilę wyjeżdża na dwa dni do domu i chce wiedzieć, czy James płynie z nimi. Dodał przy tym, że Królowa jest przekonana, że tak właśnie się stanie.
— Rozmowa została przerwana i nie dotrwałem do planów względem mnie, ze strony Królowej czy lorda — oświadczył chłopak zaniepokojony. — Ale dowiedziałem się, że jestem w niełasce...
Dracen roześmiał się.
— Musiałeś ją zaintrygować — oznajmił.
>>><><<<
Nazajutrz zjawił się punktualnie z duszą na ramieniu, ale Królowej nie zastał. Wyglądało jednak na to, że kanclerz się jej spodziewa, gdyż bez przedłużania okólnikami rozpoczął przemowę o testamencie Five'a, jakby chcąc oszczędzić chłopcu spotkania z władczynią. Nic z tego.
Ledwie się rozsiedli, gdy zapukano i ponownie ukazała się jedna z dwórek, za nią ów tajemniczy mężczyzna, a dalej Królowa. Pochód zamknęła dwórka druga.
— Kontynuuj, lordzie. — Pani rozsiadła się wygodnie, nakazując to samo pozostałym. — Tylko raz-dwa. Pan bosman nie jest najważniejszą personą w państwie...
Lord odchrząknął.
— Major Five zapisał ci to i owo — zwrócił się do Jamesa. — Patent oficerski i nadzór nad swym, dosyć pokaźnym majątkiem. Bądź łaskaw nie przerywać! — zastrzegł, gdy chłopak chciał zerwać się z krzesła z nasuwającymi się pytaniami. — Nadzór obejmiesz w wieku dwudziestu jeden lat, a gdyby cioteczna wnuczka majora, pani Terbreek nie urodziła męskiego potomka, majątek stanie się twoją własnością... Z rezydencją jej i jej rodziny... — Lord zamilkł. James miał minę, jakby się zamierzał roześmiać.
— A nie mówiłam...? — Królowa to spostrzegła.
— Co ty na to? — zapytał Brixton.
— Kim oni dla mnie są? — odpowiedział pytaniem James.
— Obcymi ludźmi. Major Five...
— Zjawił się przypadkiem w sierocińcu...?
— Nie zjawił się tam przypadkiem — odpowiedział za lorda nieznajomy. Po jego postawie, oszczędnych ruchach i stonowanym ubiorze, James określił mężczyznę jako pokrewnego w zawodzie do majora, a że był blisko Królowej, także najprawdopodobniej w hierarchii ważniejszego. W myślach nazwał go więc Agentem numer jeden. — Musiał na jakiś czas zniknąć i padło na pański sierociniec — James poczuł się wyniesiony po grzecznym tonie agenta, mimo że w głębi duszy uważał to za celowe zagranie na emocjach.
— Po roku pobytu coś w tobie dostrzegł — do wyjaśnień włączył się lord. — A że, jak wiesz, jego zdrowie zaczęło szwankować, postanowił uśpić swój patent, odejść ze służby i zająć tobą.
— Żebym mógł przejąć jego majątek? — James nie uwierzył.
— Mówił, że troszczysz się o innych i masz predyspozycje do służby dla kraju — odpowiedział lord, niezrażony sceptycyzmem chłopca. — Niestety jego wnuczka... Dość powiedzieć, że wyszła za nieodpowiedniego człowieka.
— Dlaczego na to pozwolono?
— Nie pozwolono, James! — Brixton powiedział to z naciskiem. Najwyraźniej miał dość tłumaczenia się z jakiejś nieistotnej Terbreek. — Dziewczyna uciekła i nie było innego wyjścia! — James postanowił już nie przerywać. — Kiedy poznasz państwo Terbreek, zrozumiesz, dlaczego major zachował się tak, a nie inaczej... I jest też patent, który umożliwia ci służbę w dowolnym pułku, w kraju i w koloniach, a co za tym idzie, nie musi kolidować ze sprawowaniem pieczy nad majątkiem. Więc...?
— Specjalny patent? Czyli co? Mogę służyć, gdzie chcę, a skoro jest uśpiony, to dla zachowania ciągłości, w stopniu majora? — Nie śmiano się głośno. Napotkał jedynie uśmieszki politowania. — No, jasne...
— Oficerem możesz zostać również, dopiero kiedy ukończysz dwadzieścia jeden lat i w stopniu podporucznika.
— Och, niekoniecznie! — wtrąciła Królowa.
— Najjaśniejsza Pani może zdecydować inaczej — zgodził się z ukłonem lord. — Mów, James. Nie mamy całego dnia, na zajmowanie się twoimi sprawami!
— Podporucznik bez tytułu, z hiszpańską gębą, którym będą pomiatać wszyscy w pułku. Nadzorca jakiejś obcej rodzinki, w domyśle, nieumiejącej zarządzać własnymi dobrami i wychowywanie ich dzieciaków, w duchu od rodziców odmiennym... Innymi słowy, użeranie się z nimi. Nie, dziękuję. Mam umiejętności i wiedzę, dzięki której mogę o siebie zadbać sam.
— Sam, jak samolub — skwitowała Królowa. — Mały, niedojrzały gówniarz, gotowy zostawić na pastwę ignorantów jedną z najlepszych stadnin w kraju! Ale... — Wstała, a za nią wszyscy pozostali. — Ale także posiadacz patentu bosmana, którą to posadę, jako bosman drugi, może objąć na „Kunta-Kinte". Dopóki nie dorośnie...? Wraca więc na okręt...?
James zrozumiał to jako życzenie, nie rozkaz.
— Może jednak go szkoda na morze — zabrał głos Agent. — Słyszałem od Five'a wiele pochlebnych słów na temat pana, już bosmana... Mógłby mi się przydać...
— I u nas znalazłby zatrudnienie — odezwała się także niespodziewanie jedna z dwórek.
Królowa zaśmiała się. James zdenerwował.
— Jako kto? Błazen? — zapytał, patrząc dwórce w oczy. Była kilka lat starsza od swojej suwerenki, ale gdy James w nie spojrzał, zrozumiał natychmiast, że nie jest zwykłą damą dworu.
— Chodzą słuchy, że lubisz pan kolekcjonować ordery — odpowiedziała złośliwie. — Mógłbyś okazać się bardzo przydatny...
Władczyni śmiała się już głośno i otwarcie.
— Tyle propozycji! — zawołała. — Dorzucę jeszcze, że mogę cię wysłać, panie... Tager-Madera, do wojska. Żebyś przed uruchomieniem patentu, mógł się nauczyć bycia żołnierzem...
— Jako korsarz, byłem twoim żołnierzem, Najjaśniejsza Pani... — spróbował zauważyć.
— I nie do końca zrozumiałeś, że korsarz, oznacza pirata w mej służbie! Masz obiekcje. Nie kradniesz, kiedy nadarza się sposobność i... Mordujesz morskie legendy — dodała. — Sporo przed tobą nauki, nie uważasz...?
— Czy takie jest twoje życzenie? — zapytał.
Nie oczekiwał, żeby odpowiedź go zaskoczyła.
>>><><<<
Brzegi Anglii pożegnał w zasłonie gęsto padającego śniegu. Powitał w mglisty poranek, czerwcowego dnia. Dwa i pół roku później.
>>><><<<
Cdn.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt