Rozdział X - Pensjonat po raz wtóry
----------------------------------------------
Wrócił do znajomego pensjonatu i w podobnym ubraniu, zakupionym w tym samym miejscu. Wywołując identyczną reakcję u znanej właścicielki, ubranej w nieodmienny, nudny jak poprzednio, strój.
— Powinien pan coś z tym zrobić — powiedziała z uśmiechem, wskazując kamizelkę na nim, modną piętnaście lat wcześniej.
— Zamierzam — odpowiedział głosem zmienionym czasem, głębszym niż samo piekło. — A pani...?
Zadrżała, tylko pozornie tracąc ochotę do dalszych pogaduszek, ale zamilkła.
>>><><<<
Jakoś udało mu się namówić krawca, na przyspieszone szycie ubrań tylko za pomocą większych pieniędzy. Miały nie kłopotać szlachty oraz, co James mocno zaznaczył, nie zamierzał zostać fircykiem.
— Nie ubieramy fircyków — odpowiedział dumnie mistrz krawiectwa, podczas gdy młody adept fachowo obmierzył Jamesa.
Obecnie, po czterech dniach, wychodził na ulicę ubrany tak, że w końcu się poczuł swobodnie. A w każdym razie nikt się na niego nie oglądał, śmiejąc się w kułak albo prychając pogardliwie.
Najemczyni nie widział w hoteliku od trzech, jakby celowo go unikała. Spotykał jedynie pokojówkę, ładniutką dziewiętnastolatkę, robiącą słodkie oczy i flirtującą, ale James nie chciał podjąć gry. Okołolatki go wprawdzie nie przerażały, lecz zwiastowały swoistego rodzaju kłopoty, a on wyczuwał podskórnie, że w takie nie wolno mu się angażować. Był chłodny, wobec niej i nieobecny, czym jednak dziewczyny nie zrażał do siebie, tylko zachęcał. Ale dziś chyba widział tamtą starszą na ulicy.
Spotkał Bosmana, swego „Bohu'', wraz z byłym już marynarzem, Pyttonem, ubranym w oficerski mundur kawalerzysty.
— Twierdzi, że będzie generałem — poinformował ironicznie bosman. — I jeszcze mu się marzy ciężka jazda... — Pytton miał na sobie, zaprzeczający temu, mundur lansjera.
— Jeszcze się przekonacie! — zawołał niezrażony drwiącym tonem. — Dzięki, James! — Uścisnął energicznie po kolei dłonie obu bosmanom. — Gdyby nie ty...! Gdyby nie wy...! — dorzucił. — Nigdy nie kupiłbym tego patentu... Muszę się zameldować! — zawołał ponownie i pospiesznie, by ukryć zakłopotanie i już go nie było.
James ledwie za nim skinął głową, gdy Birt zaatakował.
— To twój genialny pomysł, żeby całą biżuterię oddać Królowej?! — Był zły.
— No jasne, że mój! — James się nie przejął. — Pani musiała dostać coś... Mieć podstawy, by wyjść z twarzą... Dobrze wiesz, że się obłowiliśmy i wielu ludziom nie spodobało się, że nagle korsarze stali się bardzo bogaci. Sam oddałem wszystko, nawet sztylet Rudobrodego.
— Kurwa! — Bosman pokiwał głową ze zrozumieniem. — A miałem takie cacuszko, dla swojej starej...
— Jest tam u was lubiana? — zapytał James uprzejmie, dziwiąc się słownictwu Birta. Bosman praktycznie nie używał przekleństw, musiał być więc rzeczywiście wzburzony.
— Nnnooo tak! Jest dosyć miła. No wiesz...?
— No nie wiem, Harry. Ale wiem, że pewno by się chciała pochwalić. Wzbudziłaby zazdrość, a potem... Ty wyjedziesz, a u niej zjawią się zbóje...
— Nie pierdol, James! — Bosman prychnął. — No pewnie, że się pochwali! I będzie miała czym! — Postukał Jamesa w pierś. — Bo widzisz, kurwa, ja się bez cacka jakiego, nie pokażę! A przez ciebie, kurwa, muszę się teraz pocić po jubilerach! A tamto było...!
— Nie mogłeś...!? — zaczął James.
— A ty...? — Bosman spojrzał mu w oczy.
— Co, ja...?
— Czemu, kurwa, niczego nigdy nie wziąłeś, od tamtego czy innego Milczącego Psa...?!
— No, wiesz... — nie obruszył się James.
— No wiem, kurwa! Ja też nie jestem złodziejem! — Obaj się roześmiali. Harry nosił mundur, a ona mignęła mu w wejściu do sklepu ze sprzętem AGD.
>>><><<<
Po powrocie, zastał ją w swoim pokoju. Zawstydziła się, gdy wszedł.
— Ten bosman...? — zapytała.
— Mój Bohu — odpowiedział.
— A pan?
— A ja...? — James zamknął cicho drzwi, pamiętając, że widział wychodzącą Kitty. — A ja... Jestem diabłem...!
— Służąca! — rzuciła gniewnie, nie przejmując się zbytnio jego spojrzeniem, szybko jednakże odwracając wzrok. — Proszę sobie nie myśleć... — Wskazała komodę.
— Nie myślę — zapewnił. — A służąca jest na zakupach.
— To prawda — przyznała, czerwieniejąc. — Zostałam sama i mam obowiązki. — Ruszyła do wyjścia, próbując go wyminąć.
Zagrodził drogę, nieśpiesznie idąc w kierunku kobiety i zmuszając ją do cofnięcia się i oparcia o komodę.
— Mamy co najmniej godzinę. — Obserwował jej bielejące dłonie, zaciskające się na meblu.
— Zwariował pan! — wyszeptała przez zaciśnięte zęby, spuszczając wzrok. — Nie po to tu...! Co pan sobie wyobraża...?!
— Całkiem sporo — odpowiedział, dotykając jej dłoni. Uniosła ku niemu zawstydzoną twarz. Wykorzystał to, pochylił się i zaczął ją całować.
Nie obmacywał kobiety, nie burzył fryzury. Tylko całował. Ucząc się od nowa i pouczając, kiedy chciała się wycofywać. Była bardziej bierna, aniżeli oporna. W pewnej chwili odwrócił ją i oparł o komodę. Zaprotestowała.
— Nie mamy zbyt wiele czasu — przypomniał, opierając się o nią całym ciałem.
Wyprostowując się gwałtownie, uciekła do przodu.
— Nie! — wykrzyknęła.
Ucałował delikatnie jej ucho.
— Musisz pani, zadać sobie pytanie — szeptał, przyciskając ją ponownie. Tym razem do komody, skąd nie było ucieczki. — Musisz pani sobie odpowiedzieć, czy twój wstyd i niechęć, są naprawdę twoje, czy też strachu o to, że ktoś się o tym dowie?
— Nie chcę! — Odwróciła się, wyrywając z pułapki. — I nie ważne, z jakiego powodu! Dzieciaku!!!
James ustąpił. Patrzył łagodnie, w jej zagniewane oczy, mimo że zabolały go, nazwanie dzieckiem i jej niekłamany lęk.
— Wybacz mi, pani — powiedział, ale nie było w tym skruchy.
— Myślę... — Powoli odzyskując spokój, podchodziła do drzwi.
— Nie! — przerwał zdecydowanie. — Obiecuję trzymać ręce z daleka od pani! I bardzo przepraszam — dodał szczerze, chociaż niespecjalnie było mu przykro.
---------------------------------
Rozdział XI - Hrabina Natalie
---------------------------------
— Młody człowieku?! — Przechadzał się wzdłuż wielkopańskich rezydencji, gdy zawołał na niego, stojący przy powozie woźnica. — Pomożesz z walizkami? — James, w swych byle jak wyszukanych ciuchach, wyglądał na jego tle, jak oberwaniec.
— A co będę z tego miał? — zapytał rozbawiony, wyzywająco ładując łapy w kieszenie.
— Zostaniesz wynagrodzony — zapewniono go.
Pomyślał, że skoro tak, to nie ma nic do stracenia i obejrzy sobie lokal, do jakiego z pewnością jako gość nie będzie zapraszany. Wraz z kilku innymi tragarzami, ruszył do środka.
Jakaś kobieta, w wieku czterdziestu lat, dyrygowała w stylu wczesnego Jamesowi, Harry'ego Birta. Pomyślał o tym z rozrzewnieniem, uśmiechając się do wspomnień.
— A ty czego się szczerzysz?! — usłyszał. — Jeżeli tak będziesz pracował, to nie wróżę ci długiej kariery!
Zaczął się zastanawiać, jaka to kariera czekałaby go w takim domu, uzmysławiając sobie jednocześnie, że praca tego rodzaju nigdy nie mogłaby go zainteresować.
Bagaży było dużo, wnoszonych i wynoszonych. Jakby następowała zamiana lokatorów. Obrócił kilkakrotnie, nie interesując się już ani wystrojem wnętrz, ani tym bardziej ludźmi, w tym domu mieszkającymi i kiedy wymijał w drzwiach niewątpliwie szlachtę, nie raczył się nawet ukłonić. Był to ostatni kurs.
— A ty, to dokąd?! — wrzasnęła dyrygująca kobieta, reflektując się na widok właścicieli. — Proszę wybaczyć! Pani Hrabino, panie Hrabio... Ci nowi...! — Jamesa już to nie interesowało. Bosman, jeśli się czepiał, to tylko wtedy, kiedy miał powód. Nie dane mu jednak było odejść w spokoju. Już przy furtce dogonił go Hrabia, z dwoma lokajami.
— Coś ci śpieszno...?! — ironizował. Jamesowi wybitnie nie spodobał się jego ton.
— O coś mnie poproszono, skończyłem — odpowiedział mimo to obojętnie.
— Naprawdę...? To dosyć dziwne...? Nigdy cię tutaj nie widziałem... A ktoś inny...? — Rozejrzał się po domownikach.
— Pewnie dlatego — James przybrał pozę belfra — że nigdy wcześniej mnie tutaj nie było...
— A czymże to żeśmy tak pana zainteresowali...?
— Zmień pan ton, Hrabio — odparł James kpiąco. — Tytuł nie chroni, przed zrobieniem z siebie głupca...
— Nie wydaje mi się, Konradzie, aby ten pan... — wtrąciła kobieta, którą dyrygująca pracą nazwała Hrabiną. — Nic nie zginęło...
— Oczywiście, mamo — Mężczyzna machnął pogardliwie w kierunku Jamesa. — Możesz iść.
— No coś ty...?! — James nie odchodził. Na ustach miał przygotowane słowo: „Chamie".
Wypowiedzenie tego uniemożliwił mu woźnica, łapiąc go pod ramię i odciągając, wsunąwszy w dłoń monetę. James posłuchał głosu rozsądku i nie odwrócił się na dom, nawet pomimo próby zatrzymania go przez Hrabinę.
To wydarzenie miało miejsce kilka dni temu, a obecnie siedział w cukierni, delektując się ciastkiem i widokiem dwudziestokilkuletniej ekspedientki za ladą. Właśnie posyłała mu ukradkowe, ale wyraźnie zachęcające spojrzenie, gdy ujrzał przed sobą, ową ryczącą Czterdziestkę.
— Pani Hrabina życzy sobie porozmawiać z panem — poinformowała, obserwując go z lękiem i wyraźną niechęcią. — Lady potrzebuje pana. Pan podobno... Sobie radzi...
— Proszę usiąść — zaproponował. Nie skorzystała.
— Pani Hrabina oczekuje pana w powozie — oświadczyła. — To zaszczyt. — Patrzyła na jego nowe ubranie z wyraźnym zakłopotaniem. — Nawet dla kogoś takiego jak pan.
— Jak ja?! — James się najeżył, chociaż w głębi serca nie mógł odmówić kobiecie poprawnego rozumowania. — Zaszczyt w kontaktach z ludźmi z domu, w którym obraża się bezpodstawnie...?!
— To moja wina! — odpowiedziała żywo. — To przeze mnie pan Hrabia, tak za panem wyskoczył!
— I przez panią, odprawił mnie z pogardą, zamiast przeprosić...? — Zaśmiał się James. — Niechże pani wreszcie usiądzie!
— Sam pan jest sobie winien! — sprzeciwiła się gniewnie. — I nie zamierzam siadać, bo niby dlaczego?! Przecież lubi pan być niegrzeczny! Nawet nie ukłonił się pan państwu! I to nie ja, chcę z panem rozmawiać! Gdyby tak było...! — Stała przed nim twardo, nie zamierzając się ruszyć.
— No, dobrze — James skapitulował. Wstając, uspokoił wzrokiem ekspedientkę. Z racji chłodnych stosunków z właścicielką pensjonatu, zamierzał tu wrócić.
Kobieta prowadząca go do powozu, nie wyglądała na zachwyconą jego towarzystwem. Wsiadła pierwsza, patrząc na pracodawczynię i na niego, z wyraźną dezaprobatą.
— Nazywam się Natalie Nathley — przedstawiła się Hrabina — i potrzebuję kogoś z pańskimi talentami do pomocy w domu... W domu syna... Naszej rodowej posiadłości.
— Żartuje pani? — zdziwił się James. — Jestem...
— Wiem doskonale, kim pan jest — przerwała z uśmiechem. — Lord Kanclerz...
— Kutas! — wyrwało się Jamesowi. — Najmocniej przepraszam...
— Z całą pewnością, jest płci męskiej. — Hrabina nie wyglądała na zgorszoną. — Ale tu raczej chodzi o majora Five'a, którego majątek przylega do naszych włości...
— Nie interesuje mnie praca dla pani syna!
— Chodzi o pracę dla mnie. A zamieszkanie w domu hrabiowskim może okazać się dla pana wartościowym doświadczeniem. Nie uważa pan...? — Uśmiechnęła się dobrotliwie.
— Przyjmijmy, że przyznam pani rację. — Opanowanie Hrabiny, zrobiło na Jamesie wrażenie. — Co miałbym tam robić?
— Moja synowa ma dobre serce — Hrabina ściszyła głos. — Jest nazbyt pobłażliwa wobec swojego otoczenia. Przy tym... Nie ufa mi — przerwała, nie ukrywając rzeczywistego, jak uznał James, smutku. — Każdą, najmniejszą nawet ingerencję, uważa za atak na siebie...
— Bez powodu? — zapytał niewinnie, odgadując, jaką ma objąć posadę.
— Ma prawo sądzić, że ma — odpowiedziała Hrabina — i nie chodzi mi o to, żebyś szpiegował moją synową, czy też jej służbę, James. Mogę się tak do ciebie zwracać? — James skinął głową. Natalie Nathley była nie w ciemię bita, tylko dlatego zresztą jeszcze jej słuchał. — Chciałabym, abyś spróbował przekonywać moją synową, do dobrych dla domu rozwiązań.
— Pani sobie ze mnie kpi...?!
— Byłoby tak, gdybym prosiła o szpiegowanie dla własnych celów — starała się wytłumaczyć. — A ja chcę ci dać wolną rękę, James... Żebyś na swój własny sposób, zrobił porządek w domu mego syna.
— A on sam? — Przypomniał sobie James człowieka, który ani trochę mu się nie spodobał.
— A on wyjechał wczoraj za granicę i nie wróci przez kilka miesięcy...
— Aaa rozumiem...! Pod nieobecność syna, chce pani wygrać bitwę o dom?! — James powstał rozgniewany i zniesmaczony. — Nic dziwnego, że synowa pani nie ufa...
— Zanim mnie zaczniesz osądzać, James, usiądź na chwilę i posłuchaj — poprosiła nieurażona. Posłuchał z ociąganiem. — Radziłeś sobie na korsarskim okręcie. Co oczywiście pozostaje między nami — zaznaczyła. — Luiza i ja zachowamy to dla siebie... — wskazała towarzyszkę. — Oficjalnie, jeżeli zgodzisz się dla mnie pracować, będziesz podległym jej konsultantem. Nieoficjalnie... — Spojrzenie, jakie James rzucił żartem Luizie, rzeczywiście wyglądało na chęć podlegania. — Właśnie! — Pokiwała głową, z miną doskonałej nauczycielki, strofującej delikatnie nieopierzonego uczniaka. — Straszne z ciebie dziecko, James, takie spojrzenia rzuca się dyskretniej. — James poczerwieniał lekko, Luiza mocniej. — Dostaniesz wolną rękę. Sam zdecydujesz, co jest w domu nie tak, jak należy i w jaki sposób poinformujesz o tym fakcie moją synową. Ja chcę jedynie przy tym być... Może zrozumie... — Westchnęła. — Że już od dawna... — I zamilkła.
James miał mieszane uczucia. Hrabina skinęła na Luizę, a ta podała mu bilet. Starsza kobieta kontynuowała.
— Dyliżans odjeżdża popojutrze. Nikt ci nie każe wierzyć mi na słowo. Zatrzymaj się w karczmie, to dobry punkt do uzyskania informacji. Posłuchaj plotek, wywiedz się, a potem wróć i odpowiedz, czy moja synowa potrzebuje twojej pomocy. Może się mylę i nie mam powodów do zmartwienia...?
-------------------------------------------------------
Rozdział XII - Nowe spotkanie pierwszego stopnia
-------------------------------------------------------
Przed gmachem siedziby kanclerza spotkał Dracena. W galowym mundurze zmierzał do oczekującego go fiakra. Skręcił ku Jamesowi, kiedy go zauważył, machając przepraszająco kobiecie, oczekującej go w powozie.
— Tak, jak prosiłeś, całe twoje udziały przekazałem do lorda — oznajmił. — Ale coś mi się wydaje, że nie jest tym zachwycony.
— Dziękuję, panie kapitanie. Czyli po wszystkim?
— Tak, królowa była hojna, jesteśmy bogaci — odpowiedział kapitan. — Nawet z biżuterii, każdy mógł wziąć coś na pamiątkę.
— Birt...?
— Pojechał do domu z dwoma cackami. Mówił, że to i tak niewiele za ciągłą rozłąkę i samotne wychowywanie szóstki dzieci. — Zaśmiali się. — Obecnie dłuższy urlop, a potem kompletowanie załogi. Wielu kończy służbę... Ty także raczej już do nas nie wrócisz...?
— Raczej nie... — Obaj pomyśleli o poległych marynarzach. I obaj, szczególnie o jednym. Ostatnim zmarłym podczas tego rejsu.
>>><><<<
Lord był sam.
— Może i trzymam twoje sprawy, ale skoro masz zarządzać majątkiem, drogi chłopcze, to wypadałoby, żebyś zaczął od nauki zarządzania własnymi finansami! Siadaj! — Otworzył szufladę. — Sztylet, pokwitowania lokat, karta do bankomatu, patent! — Wykładał po kolei na biurko. — I upoważnienie do zarządzania majątkiem Five'a! Na wypadek nieoczekiwanych splotów okoliczności! — Lord usiadł, powoli się uspokajając.
— Takich, jak dom Nathley? — zapytał James.
— Dom Nathley, James, nie jest moim pomysłem! — Lord nieco się wzburzył. — Czyżbyś się zgodził?! — najwyraźniej zakpił. — Nie musisz, jesteś bogaty! Nikt ci nie każe przyjmować tej posady! Jakakolwiek ona ma być... — Machnął ręką w zniecierpliwieniu. — Nie musisz już nic!
— Jest pan zły, że sobie poradziłem i nie muszę być zależny...?! — James rzucił oskarżeniem bez przekonania. Lord zareagował ironicznym uśmiechem.
— Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie ciebie jako lowelasa przepuszczającego majątek w domach uciech, więc nie, nie jestem ani zły, ani niespecjalnie mnie twój stan posiadania martwi... Sądzę... — Zaskoczył Jamesa wręcz jadowicie złośliwym uśmiechem. — Sądzę, że potrafię, jeśli zajdzie taka konieczność, zagrać na twoim poczuciu przyzwoitości. Ale to potem. Na dziś mam ważniejsze sprawy na głowie niż twoje malutkie, osobiste problemiki! — James uznał, że co fakt, to fakt. — Nowa nałożnica Króla Francji... Jest w niej coś niepokojącego... Ale to nie temat dla ciebie, zabieraj to! — rozkazał, w chwili rozlegającego się, znajomego dla obu pukania do bocznych drzwi.
Jak na komendę przewrócili oczami i nawet pozwolili sobie na krótkotrwały, niezbyt głośny i kwaśny zaśmiech.
Do gabinetu weszła jedna z dwóch dwórek, widzianych przez Jamesa poprzednio. Udała, że patrzy na Jamesa, niczym na mebel i dała znak ręką. Pokazała się Królowa i druga kobieta. Obaj mężczyźni ukłonili się z szacunkiem.
— Zmężniałeś, bosmanie — orzekła Królowa, nie starając się nawet ukrywać podziwu dla jego postury. — Młody, piękny i bogaty! — zauważyła. — I tylko zgrzyta mi twierdzenie kapitana, że byłeś grzeczny...? — Podeszła do niego, podając mu dłoń do ucałowania.
Zrobił to i skusił się na dyskretne rzucenie okiem na jej twarz. Przyłapała go i uśmiechnęła się zadowolona. Jako kobieta urodziwa, była także próżna i łasa, na tego rodzaju milczące komplementy.
Odeszła na kanapę. Usiedli wszyscy.
— Żadnej ściętej, sławnej głowy. Żadnej nowej podwiązki na nadgarstku — mówiła jakby do siebie. — Czy to tak uchodzi...? Psujesz sobie opinię...
— Spaliłem inkwizytora! — oświadczył James, wiedząc, że Królowa także o tym doskonale wie, skoro i niemal wszyscy w Anglii.
— A, tak! — udała, że sobie przypomniała. — Ale ten brak... — Ewidentnie pragnęła, żeby się wytłumaczył z niepopełnionych grzechów. Musiał zaryzykować wymianę poglądów, a poza tym rozumiał, że wcale nie jest jej łatwo. W czasie trwania jego rejsu, ją dwukrotnie próbowano zabić i przypuszczał, że oprócz zmartwień i trosk, w rzeczywistości nie cieszą jej wielce pałacowe rozrywki, tak zachwalane przez gawiedź każdego stanu.
— Tym razem współpracowaliśmy z pirackimi kapitanami — powtórzył za niewątpliwie jej znanym raportem Dracena. — Nie wypadało ich rąbać na kawałki, kiedy starali się być pomocni.
— Oczywiście. Któryś z kapitanów szczególnie?
James odczytał, co Królowa pragnie usłyszeć.
— Elizabeth Snowe — zaśmiał się w duchu.
— A, tak, Dracen wspominał. Podobno spędzaliście dużo czasu razem? — kłamała bezczelnie. — Na osobności...?
James zauważył rozbawiony, że lord zaczyna się wiercić na krześle. Był wyraźnie skonfundowany.
— Nawet jeśli takowa chwila się zdarzyła, nie dotyczyła ona podwiązek.
— Ach tak...! Mam ci wierzyć...?
— Dowód stoi przed tobą, Najjaśniejsza Pani. — James wskazał siebie. — Gdybym ją tknął, „Latający Holender” nie pozwoliłby nam wrócić do domu... — Było mu przykro patrzeć na Królową, rozczarowaną odpowiedzią. Do tego stopnia, że nawet przez jedną, głupią chwilę, chciał jej opowiedzieć o fakcie usilnych prób obdarowywania go podwiązkami przez kobiety, które dziwnym trafem uważały, że jest ich kolekcjonerem. Nie wziął żadnej.
Władczyni wstała, znudzonym wzrokiem omiatając stół.
— Słynny sztylet Rudobrodego. — Podeszła do biurka kanclerza. — Powiedz mi, panie bosmanie, co on robił pośród świecidełek...?
— Jest bogato zdobiony i niejeden kolekcjoner... — zaciął się, pod jej zaciskającymi się szczękami. — Tak naprawdę nigdy go nie chciałem...
— A może dlatego, że jestem skąpa...?!
— Najjaśniejsza Pani! — postawił się twardo. — Nie z taką myślą, dołożyłem go do skarbów!
— Sądzisz, że jestem próżna i nieczuła — powiedziała cicho.
— Nie, Najjaśniejsza Pani! — zaprzeczył gorąco i czemu później się dziwił, z takim głębokim przekonaniem, że zaskoczył i siebie i ją i otoczenie.
Zapanowało milczenie. Dość niezręczne, gdyż na twarzach Królowej i bosmana pojawiać się zaczęły rumieńce. Na ratunek podążył kanclerz.
— Sprawy Francji. Mam już raport, Królowo! — poinformował z naciskiem. — A ty, James, zabieraj mi to wszystko sprzed nosa! A w ciągu tygodnia chcę wiedzieć, co zamierzasz!
— Patent zostaje. Da mi go pan, jeśli zajdzie taka konieczność — James zebrał pozostałe przedmioty. — Będę dbał o formę. A sztylet...
— Kapitan Dracen uważa — rzekł mocno Lord — że sztylet powinien ci przypominać o rozbiciu potężnej załogi. To dzięki tobie poszła w rozsypkę i dała się pojmać byle komu! — wyraził się o Hiszpanach.
Gdy wychodził, Królowa patrzyła za nim, jakby pierwszy raz go ujrzała na oczy.
>>><><<<
Cdn.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt