Sprzedawca ubrań nudystom – Część 1/3. - Ten_Smiertelny
Proza » Długie Opowiadania » Sprzedawca ubrań nudystom – Część 1/3.
A A A
Od autora: W wiosce zamieszkałej przez nudystów, pojawia się nagle sprzedawca ubrań, który postawia sobie za cel przekonać jej mieszkańców do porzucenia nagości.
Klasyfikacja wiekowa: +18

 

Jest to symboliczne opowiadanie, zawierające swój sens i starające się oddać różnorodność postaw ludzkich. Polecam wszystkim, gdyż jest to najbardziej zaawansowany z moich utworów.

 

 

 

 

Zapłoną stosy, by można było dać świadectwo, że dwa razy dwa to cztery. Rozbłysną miecze, by dowieść, że latem liście są zielone.”

G. K. Chesterton





TEN ŚMIERTELNY



Sprzedawca ubrań nudystom



Jego ciężkie skórzane buty wbijały się, głęboko w piasek plaży. Miał zmęczoną twarz. Nie był też młody. Mimo to brnął przed siebie, z jakimś niesamowitym przeświadczeniem... Z zaparciem i niezmiennym postanowieniem...

Wielki, bardzo obszerny, plecak ogromnie mu ciążył; w dłoniach trzymał dodatkowo dwie duże wypchane po brzegi torby. Było mu gorąco, w ogóle był dosyć gorący dzień... Słońce świeciło bardzo jasno, wiatr nie wiał prawie; ocean był spokojny; palmy i zarośla nieruchome.

A on szedł dalej. Jego grube siwe filcowe spodnie, jego wełniana bluza i czarna rozpięta kurtka, ciemne torby i plecak – kontrastowały strasznie, z błękitem nieba i oceanu, złocistością plaży i zielenią roślinności.

Przystanął na chwilę by złapać oddech. Cel jego podróży był już nie daleko. Powinien wejść do wioski uśmiechnięty i pełen werwy, wtedy... być może, będzie miał jakieś szanse... Powinien dawać swoim postępowaniem dobry przykład.

Tak, zdecydował, że zbierze w sobie wszystkie siły by pokazać się z jak najlepszej strony. Nie wolno mu się poddać. Ma zadanie do wykonania.

Spojrzał na swoje zmęczone dłonie. Bolały i były pełne pękniętych odcisków. Cały lepił się od potu. – Jestem wykończony. Powinienem jeszcze chwilę odpocząć... – Myśl o dłuższym odpoczynku była kusząca, jednak przeświadczenie, o tym, że musi się śpieszyć, że zostało mu już niewiele czasu, nakazało mu iść dalej.

Nie minął kwadrans, a przed wędrowcem pokazały się pierwsze zabudowania. Były to na poły drewniane konstrukcje, proste i lekkie, zbudowane niedbale, z dachem złożonym z powiązanego poszycia palmowego i stelażu z prymitywnych drewnianych belek; między szałasami biegały nagie białe dzieci. Nigdzie nie widać było dorosłych, widocznie odpoczywali po posiłku.

Minął malce obojętnie. Jego celem był rynek, z którego zamierzał ogłosić swoje małe przemówienie. Nawet cieszył się, że na jego spotkanie nie wybiegło kilku mieszkańców... Przed dziećmi nie musiał przynajmniej udawać szczęśliwego.

Jakby na przekór wszystkiemu, pojawił się jeden z nich: ciemnowłosy dobrze zbudowany i mocno opalony nagi mężczyzna wyszedł właśnie zza rogu. Wędrowiec szybko przykleił uśmiech do twarzy, wyprostował plecy i kiwnął do niego przyjaźnie głową, jednak mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi i po chwili zniknął w szałasie. Wędrowiec, poczuł się jakby go spoliczkowano. Pokręcił głową i ruszył dalej – przymuszając swoje ciało do jeszcze większego wysiłku…



Na szczęście dalsza droga podróżnika na rynek, odbyła się bez zbędnych uśmiechów i skłonów w stronę przypadkowych przechodniów. Zdjął plecak. Wyjął składany stolik i krzesło. Rozłożył je centralnie na środku dużego placu ubitej ziemi – był na miejscu.

Pozwolił sobie wreszcie na to by spocząć; oddychał głęboko i ciężko. Otarł pot z czoła, przeklinając w duchu słońce. W plecaku, w butelce, miał jeszcze odrobinę wody, którą zostawił właśnie na ten moment. Wypił połowę, a resztę, tylko dzięki silnej woli, zużył do przemycia twarzy i włosów. Rozejrzał się wokoło: chaty. Wszędzie chaty! Nędzne, małe chaty.

Wstał i zajął się rozkładaniem towaru na przenośnym stelażu. Gdy skończył przyjrzał się swemu dziełu: Wyglądało marnie i dość kuriozalnie; ubrania wszelkiej maści i kroju: polary, dżinsy, kurtki, różnorakie buty, wełniane swetry, garnitury, stroje kąpielowe, bielizna wyszukana i zwykła, drogie fura, oraz zwykłe tanie T-shirty – wszystko ściśnięte na małej przestrzeni, do tego pogięte, wymarmolone.

Nie dało się inaczej, chciał przecież wziąć jak najwięcej... – Przynajmniej klienci będą mieli dużą możliwość wyboru – pocieszył się w myślach.

Należało zaczynać. Wędrowiec zawahał się na chwilę, jakby właśnie stracił pewność, jakby obawiał się o celowość swoich działań. – Czy naprawdę znowu musi przez to wszystko przechodzić? – wzdrygnął się na myśl o tym, co go jeszcze czeka. – Czy naprawdę jest sens by znowu?…

Westchnął, a jego wzrok zrobił się na chwilę chłodny i nieugięty. – Trzeba... – szepnął cichutko – jakby recytował werset zapomnianej dawno modlitwy – po czym z całej siły dmuchnął w ustnik gwizdka. Nabierał powietrza w płuca i gwizdał; powoli zaczęły wokoło pojawiać się ludzie.

Nieśpiesznie, jeden po drugim pokazywali się mieszkańcy osady: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Wszyscy byli nadzy – potencjalni klienci – oraz biali – ta wioska była złożona wyłącznie z białych osadników.

Tymczasem on gwizdał dalej i dalej – dopóki ostatni z tubylców nie przyszedł zobaczyć, co się dzieje i skąd ten cały hałas się bierze.

Kolonia liczyła sobie około trzystu ludzi, wędrowiec przestał już gwizdać i na chwilę, zapadła martwa cisza.



Drodzy mieszkańcy Hotoko! jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem dziś przybyć do was! Powszechnie bowiem wiadomą i znaną na świecie rzeczą, jest wasza gościnność i rozsądek, dzięki którym tylko udało się wam doprowadzić waszą wioskę, do dzisiejszego wspaniałego stanu. Nie jest, bowiem żadną tajemnicą, ani nie da się ukryć przed światem, że żyjecie tu jak w jakimś niesamowitym raju.

Pobudowaliście wspaniałe domy. Rozłożyliście się w cudownym i pięknym miejscu. Żyjecie zgodnie z naturą. Waszym pokarmem są kokosy i banany, nie brakuje wam też mięsa. Pływacie po pięknym kryształowym oceanie, oraz opalacie się na złocistej plaży, jakiej nie powstydziłyby się najlepsze kurorty turystyczne.

Jesteście również wielkimi miłośnikami handlu. Utrzymujecie kontakty z Tokoro i Senyu. Ku ogólnemu pożytkowi wymieniacie się dziełami własnych rąk. Dlatego bardzo się ucieszyłem, że mogłem dziś do was zawitać! Z całego serca dziękuję wam, że zechcieliście poświęcić swój cenny czas na to by mnie wysłuchać.

Widzę, że już domyśliliście się mojego zawodu i... nie da się ukryć: jestem sprzedawcą! – przez tłum przebiegł cichy pomruk niezadowolenia, jednak ubrany niezrażony, pełnym powagi głosem, ciągnął dalej – nie będę ukrywał, że przybyłem do was, by sprzedać wam swoje towary.

Ufam jednak, że przyjmiecie je dobrze; sądzę, nawet więcej – że będziecie nimi zachwyceni! Skąd biorę takie przekonanie? Z niczego innego jak tylko z pewności, jaką mam o niezwykłej jakości i wartości mojego towaru, a także z wielkie go przekonania o waszym rozsądku i gospodarności, które nakazują wam nie przepuścić nawet najmniejszej okazji do zwiększenia waszego dobrobytu i ogólnie pojętego szczęścia... – w tym miejscu wędrowiec zachrypł jednak jeden z tubylców podał mu wody i po chwili mógł dalej kontynuować.

Przeleciał wzrokiem po zgromadzonych; część z nich już sobie poszła, większość jednak dalej go otaczała, z zaciekawieniem oczekując dalszej części spektaklu.

Oczywiście towaru nie starczy dla wszystkich... Gdy już wszystko zostanie wyprzedane przyniosę więcej... ale to może potrwać. Macie naprawdę świetną okazję nabyć coś wyjątkowego, nie pozwólcie by ktoś wyrwał wam ją spod ręki…

W pierwszym rzędzie stała młoda, około dwudziestoletnia, dziewczyna o bujnych kasztanowych włosach, które po części zakrywały jej, równie zresztą bujne, piersi. W jej oczach sprzedawca zobaczył ciekawość, która go skusiła – podszedł do niej:

Tak właśnie jest, kiedy ktoś przygotuje przepyszne ciasto – trzeba się śpieszyć, bo szybko się kończy, a kto wie, kiedy znowu wyjdzie tak dobrze? Czyż nie tak panno... Jak ma panna na imię?

Anna.

A więc Anno, czy zdarzyło ci się kiedyś śpieszyć spieszyć z jedzeniem? Nie odpowiadaj! Ja wiem, że każdemu się zdarzyło... No, ale niema co przesadzać, w końcu dopiero co przyszedłem. Ale do rzeczy!

Widzę, że, drogiej Annie spodobało się to futro – pogładził delikatnie gruby nutriowy wyrób – czyż nie ma dobrego oka? Przyznacie sami – jest niezłe! Prawda? – tłum milczał.

No nie wstydźcie się tak, już dziś te wspaniałe okazy mogą być wasze... – mówiąc to podszedł szybko do Anny i raptownie zarzucił jej futro na plecy.

Naga Anna z zarzuconym futrem na plecach pośród tego tłumu – zupełnie gołych ludzi i jednego ubranego i zmęczonego mężczyzny – wyglądała dziwnie i osobliwie nie na miejscu.

Z uśmiechem na ustach – niczym bohaterki filmów przed pójściem do łóżka lub kąpielą – wstrząsnęła lekko ramionami i pozwoliłaby futro bezwładnie opadło takoż na ziemię.

Zupełna racja! – gorliwie przyklasnął jej sprzedawca. – Najpierw potrzebuje pani bielizny. Proszę sobie wybrać, wybór jest niezły.

Dziewczyna otworzyła usta, jednak przerwał jej – Ach! Martwisz się Anno, że nie stać cię na tak wyszukane stroje? Takie przypuszczenie nie jest pozbawione podstaw. Widząc niezwykłą, wprost jakość mojego towaru, wielu z was zapewne pomyślało, że muszą one kosztować majątek.

Że za tak dobre materiały, za tak wyśmienity krój, trzeba będzie słono płacić – nic bardziej mylnego, moi państwo! Wyjątkowość mojej oferty przejawia się między innymi w tym, że cena, którą sobie żądam za te wszystkie okazałości, jest ceną, którą każdy człowiek może z łatwością zapłacić.

Jakaż to cena? – zapytacie może. – A ja wam odpowiem: zwyczajna! – Najzupełniej normalna i pospolita. Dostępna w zasięgu każdego człowieka, do każdego przysposobiona. Żadnego chętnego nie odeślę z niczym, chyba żeby zabrakło towaru, którego jak widać – póki co – dość jest.

Cena więc jest następująca, i dzieli się na dwie części: Wprzód chcę, abyście, cokolwiek wybierzecie, i którykolwiek strój założyć chcecie – z tych oto – wpierw podziękowali mi szczerze – to pierwsza część zapłaty. A za wtórą służyć będzie, jeśli strój owy będziecie nosić – do czego zresztą stworzony jest – a w tym cała zapłata.

Tak, dobrze słyszeliście, szlachetni mieszkańcy Hotoko! Towar mój jest dla was dostępny darmo, jeno byście chodzili w nim i okazali wdzięczność mi – który go do was przyniósł. Nic więcej nie pragnę jak tylko takiej należności.

Na co więc czekacie? Nie wstydźcie się brać. Nie bójcie się kupować – bo ja jestem sprzedawcą. Bierzcie prędko, bo później będzie za późno. Bierzcie byście nie zostali z niczym – teraz jest bowiem promocja! Śmiało, śmiało!

Żaden z tubylców nie poruszył się, ani nie odezwał nawet głosem. Sprzedawca zwrócił się w kierunku Anny:

Anno, którą bieliznę wybrałaś, dobrze by było byś się już ubrała.

Czy w ubraniu mogłabym zrobić tak? – spytała, po czym trzęsąc swoim ciałem "zaklaskała" piersiami – rozbawiony tłum zaryczał śmiechem. Sprzedawca poczuł się źle; nie znosił podobnej wulgarności i czuł, że stracił kontrolę nad sytuacją.

Napięcie minęło, a widzowie zaczęli go oceniać i plotkować na jego temat: „Ciekawe czy był w Tokoro, spytalibyśmy go o Tyde”, „Patrz, jakie bezguście, dziwaczne jak on może...”, „Ciekawe czy oczekiwał, że my jak jacyś pierwsi naiwni...”, „Oni zawsze tak zaczynają, jak kiedyś tak i dziś, nie pozbędzie się ludzkość tego tałatajstwa...”.

Nieważne, co sprzedawca by teraz powiedział i tak by go nie słuchali, mógł tylko wyprostować się, przykleić uśmiech do twarzy i zachęcająco powtarzać: „Śmiało, śmiało!”

Jednak nikt do niego nie podchodził. Anna poszła już; podobnie czyniło coraz więcej tubylców – spektakl się skończył, można było wrócić do codziennych czynności.



Czymże jest nadzieja, jeśli nie płomieniem, który utrzymuje nas przy życiu? Czymże jest miłość, jeśli nie podpałką? A jednak w oczach sprzedawcy szybko gasła nadzieja, a serce jego powoli, ale nieprzerwanie i konsekwentnie, poddawało się beznadziei.

Stał i patrzył jak odchodzą; słyszał jak odchodzą z tyłu i widział jak odchodzą z przodu. Był w środku; był punktem od którego wszyscy się oddalali. Ale on miał nadzieję – nie porzucił jej, ciągle w nim tkwiła. Ciągle wierzył, że ktoś doń podejdzie, że ktoś coś kupi. Nie zmienił pozycji ani wyrazu twarzy, aż z pola jego wzroku zniknął ostatni z niedoszłych klientów; nawet chwilę potem – stał jeszcze.

Zapadła cisza – a przynajmniej jemu wydawało się, że zapadła cisza, gdyż wokoło wioska żyła i głosy mieszkańców mieszały się z szumem morza i pokrzykiwaniem ptaków – i jego ramiona opadły, a twarz przybrała wyraz cierpienia, na którym odbijało się zakorzenione zmęczenie.

A przecież wiedział, że tak będzie. Wiedział, a jednak łudził się trochę... Może ciągle się łudzi... A może to nadzieja. – Nie było tak źle jak na pierwszy raz – pomyślał – ważne, że udało się mi ich zaciekawić... Nie za dużo na jeden raz... powoli: krok, po kroku... – upomniał się w myśli.

Nie ma co się śpieszyć – zawtórował mu nieznany głos z tyłu.

Sprzedawca drgnął – A więc ktoś jednak został! i stał tak cicho, z tyłu, bym myślał, że wszyscy już poszli... Ale, o co mu może chodzić? czyżby chciał coś kupić, ale tak po kryjomu, by nikt z wioski nie wiedział o tym? – odwrócił się szybko.

Oczom jego ukazał się nagi mężczyzna, o pięknych czarnych prostych długich włosach i typowej aczkolwiek poważnej twarzy, wykrzywionej lekkim uśmiechem wyższości. – Nie ma co się śpieszyć – powtórzył znowu, po raz kolejny zdając się parafrazować myśli wędrowca.

Służę szanownemu panu! wybór jest wielki. Materiały doskonałe! Co też wpadło panu w oko? Może pan śmiało przymierzyć!

Widzę, że się pan bardzo stara, to dobrze. Ale może lepiej przedstawmy się sobie.

Moje imię jest Jan – odparł sprzedawca.

A ja jestem Albert... A więc panie Janie, co tak naprawdę sądzi pan o naszej urokliwej wiosce?

Wędrowiec skrzywił się mimowolnie.

Ha, ha, ha! – zaśmiał się tubylec – Tak myślałem! Ale to nie jest właściwe postawienie pytania. Tak naprawdę, należałoby zapytać inaczej: Co teraz czujesz? jak się teraz czujesz?

Sprzedawca miał już coś odpowiedzieć, ale Albert przerwał mu – Cii... Jest jeszcze za wcześnie! Jak mówiłem: nie ma co się śpieszyć – po czym prędko odszedł zostawiając Jana w stanie niepewności i zdezorientowania:

Co to miało niby znaczyć? Czy jest więc nadzieja, że kupi coś ode mnie, a może tylko drwi sobie? A jednak w każdej wiosce jest tak samo, lecz i nie tak samo zarazem... – Zacisnął pięść. – Trzeba brać się do pracy! – myśl ta pobudziła go do działania.

Wpierw zwinął towar, chowając go z powrotem do swych toreb, po czym pomyślał, że nadszedł czas by znaleźć sobie jakieś miejsce odpocznienia. Sięgnął do kieszeni, miał w niej kilka kolorowych muszelek – tylko odrobinę tego, co mogłoby być uznane tutaj za walutę. – Ale na trochę starczy – zdecydował. Przełknął ślinę; był głodny i zmęczony. – Gdzie będę spał? – zapytał sam siebie. Ruszył więc szukać jakiegoś miejsca schronienia.



Wioska była zbudowana na planie ośmiokąta przeciętego jakby sieczną abstrakcyjnego malarza – to znaczy: losowo. Domki zdawały się chylić ku ziemi, ale krzywe ściany i dach palmowy były jednak jakimś schronieniem: cieniem od upału i miejscem odpoczynku. Jan nie mógł jednak na to liczyć.

Nauczony doświadczeniem wiedział, że nikt darmo go nie przenocuje, a swą skromną ilość tutejszej waluty, postanowił przeznaczyć na pożywienie i wodę. Pomyślał więc: „Wygrzebie sobie jamę jak lisy, pod drzewem się zdrzemnę jak łanie.”

Drzew było wprawdzie dość – to znaczy palm – ale wiele z nich było cienkich; dających niewiele cienia. Na innych zaś umiejscowione były plakietki, jak na przykład: "Własność Emila – nie dotykać!" – Jeszcze inne ogrodzone były drutem kolczastym, do których broniła dostępu kłódka – której klucz miał zapewne tylko sam właściciel i nie rozstawał się z nim nigdy.

Wystarczyło jednak przejść trochę na północ od wioski, a stan drzew zmieniał się korzystnie dla sprzedawcy; różnorodność zwiększyła się ze szkodą dla obfitości owocowania, a zatem mniejszą starannością o zabezpieczanie drzew przed potencjalnym intruzem.

Kiedy sił już mu brakło, oczom jego ukazało się wgłębienie w ziemi. Zwykłe płytkie wgłębienie, okryte przed słońcem dobrodziejstwem drzew. Delikatnie postawił więc swoje torby, położył się w nim i momentalnie zasnął.



Śniło mu się, że jest na morzu. Bałwany fal rozbijały się z chlupotem o burtę łajby; deszcz siąpił na skos porwany wiatrem. Chciał obrać kierunek, wskazać kurs, ale był bezradny – nie było steru, a maszt był strzaskany. Nadchodził sztorm, jakiego jeszcze nigdy nie było i jakiego potem nigdy nie będzie, lecz nic nie mógł zrobić.

Wokoło mijały wyspy, i inne łodzie w równie beznadziejnym, jak i on, położeniu – jednak z ludźmi uśmiechniętymi, niepodejrzewającymi niczego. Twarze mieli puste – bez zrozumienia. Chciał do nich krzyczeć, chciał im pomóc, jednak sam miał już pójść na dno.

Wiatr się wzmagał, zagłuszając jego krzyk. Niebo stało się czarne jak smoła, wszystko pogrążyło się w ciemności…



Obudził się. Choć godziny największego natężenia słonecznego już minęły, słońce świeciło wciąż bardzo mocno, jakby celowo rażąco drwiąc z jego mrocznego snu. Wstał, rozprostował kości, wziął torby i wrócił do wioski.

To będzie dwie muszelki – powiedziała sprzedawczyni.

Proszę – oddał jej Jan dwie małe muszelki biorąc w zamian owoce. – Widzę, że interes idzie nieźle – zagadnął.

Wywiązała się rozmowa. Starsza sprzedawczyni z przyjemnością opowiadała o swoich problemach i zmartwieniach. Jan potakiwał z grzecznością i pytał o różne sprawy, starając się przy tym dokładnie dowiedzieć czym żyła wioska – jakie problemy i nadzieje zaprzątają głowę mieszkańców? jakie plany rodzą się w ich marzeniach? o czym plotkują?...

Sprzedawczyni mówiła dużo i szczerze, z podziwu godną otwartością typową dla ludzi porzuconych, którzy po prostu potrzebują się wygadać – nie ważne z kim, byleby tylko słuchał i rozumiał. A Jan słuchał doskonale, starając się wszystko to, co mówiła, dokładnie notować w myślach; dopytywał przy tym o drobne szczegóły, wtrącając, co jakiś czas, jakąś własną ciekawostkę, czy żarcik.

Dopiero na koniec Jan zwrócił się bezpośrednio:

A nie zechciałaby pani kupić ode mnie ubrania? Jestem sprzedawcą.

To, że jest pan sprzedawcą ubrań, to ja wiedziałam od razu. Nieczęsto się widzi w naszej wiosce człowieka ubranego. No i widziałam pana małe przedstawienie...

Podobało się pani?

Doprawdy nie wiem czy ktoś byłby wstanie zrobić to lepiej... Gdybym w podobny sposób zachwalała moje towary, lata temu byłabym już bogata... I cena też jest zupełnie nieźle pomyślana... Nikt tutaj nie nosi ubrań – jasna sprawa, że nikt nie będzie chciał za nie zapłacić zbyt wiele. Też zresztą miałam podobnie… Kiedyś miałam sprowadzać pewne owoce, których nikt u nas jeszcze nie jadał. Nijak nie mogłam ich sprzedać, aż w końcu zaczęłam je darmo rozdawać...

Ale jak ludziom posmakowały to i później znaleźli się kupcy... Tak, mądrześ pan zrobił chcąc pierwej darmo dawać ubrania. Gdyby się przyjęły – zrobiła się moda – to i mógłbyś pan przyjść później i miałbyś pan nowy rynek zbytu...

Nie taki był cel Jana, ale nie oponował. A sprzedawczyni owoców kontynuowała:

No tak... Każdy się stara jakoś wiązać koniec z końcem... Nieźleś pan to wszystko wymyślił i przeprowadził... Szkoda tylko, że wszystko na marne...

A dlaczegóż to?

Hmm... Sprawa prosta: ubrania nijak nie przyjmą się w naszej wiosce. Takie zresztą jest tu nastawienie... Taki też klimat... Takie, że tak powiem, społeczne myślenie, że wprost niepodobna by się panu ten koncept udał... Zresztą – ja wiem – może i znalazłby się jakiś człowiek, co by od pana kupił, to czy tamto, ale o nastaniu mody na ubrania, o wprowadzeniu takiego standardu, takiej tradycji – która by mogła dać zysk w przyszłości – w ogóle być mowy nie może.

Pan wie... Tu w ogóle takie ludzie są... Otwarte, gotowe na nowe doświadczenia... ale nie z przeszłości... W ogóle ubrania są jakby zbyt konserwatywne, zbyt stare jak na tutejszą społeczność... Zbyt kojarzące się z tym co dawniej... Zbyt, w swej istocie, hmm... ograniczające, że tak powiem, dla ludzi tutejszych.

A Pani, pani co sądzi? Nie ubrałaby pani ubrań? Nie wzięłaby ich pani ode mnie?

Wie pan, może bym i ubrała, ale w moim wieku... w moim wieku – nawet jeśliby był jakiś wstyd – to i niema się, czego wstydzić...

Ależ co też pani mówi?... Mam tu zresztą rzeczy przeznaczone dla każdego wieku, a i osoby dojrzałe, bardziej raczej powinny dbać oto by okrywać swą nagość, niż dzieci.

Pokiwała głową. – To może i prawda, ale jest coś, co w ogóle sprawę kładzie na całej linii, prowadzę przecież ten sklep... Gdybym założyła ubrania, stałabym się z miejsca niezłym widowiskiem, ale nie przysporzyłoby mi to klientów... Wręcz przeciwnie, na pewno bym ich straciła...

Możliwe, że nie stałoby się tak... Przecież, skoro towar jest dobry to, czemu mieli by przestać kupować?

Cóż za naiwność młody człowieku! Cóż za naiwność! Czy będąc sprzedawcą, nie wiesz takich podstawowych rzeczy? Nie do pomyślenia byś tego nie wiedział. W końcu jest przecież konkurencja. Nikt nie będzie kupował towaru od dziwaka – a noszenie ubrań jest obecnie z pewnością dziwactwem – gdy może kopić to samo, od osoby wzbudzającej większe zaufanie.

Ale dlaczego ubieranie się miałoby być dziwactwem? Przecież dawniej ludzie ciągle się ubierali, a mimo to nie uznawano tego za nic nienormalnego.

Owszem, dawniej tak nie było – a zresztą są nawet tacy, co mówią, że i dawniej nagość była w cenie – ale przecież świat się zmienia. Normalne jest to, co zgodne z normą, a normę stanowi przecież ogół... W każdym razie – nie – nie mogę nic od pana kupić, choćbym nawet chciała pomóc panu, przecież nie mogę...

Ale kupiłaby pani, gdyby nie przeszkadzało to w interesach?

Czy ja wiem, może bym i kupiła... Życie nauczyło mnie, że zawsze należy się dostosować, niczym nie gardzić, wszystko akceptować... Ale też nie gdybać za wiele. Mówię panu, że nie mogę, choć nawet spodobał mi się pański pokaz.



Skoro tak postawiono sprawę, Jan postanowił – póki co – taktownie się wycofać. Rozejrzał się wokoło – gdzieś powinno być miejsce, które pozwoliłoby mu odpocząć i zjeść razem z tubylcami.

I rzeczywiście, wokoło rozmieszczone były stanowiska spoczynku; zwalone pnie, służące za ławki, rozstawione były wokół zagłębień na ogniska. Przy jednych nich kilka tubylców właśnie spożywało posiłek, Jan podszedł do nich i uprzejmie spytał czy może się dosiąść.

Przygarnęli go do siebie ze śmiechem – Siadaj, siadaj! Co się boisz? Możesz spokojnie spocząć!

Widzę, że mają państwo dobry humor – uśmiechnął się do nich.

My zawsze jesteśmy weseli! co nie Sandra? – powiedział łysy około trzydziestoletni barczysty mężczyzna, obejmując kobietę ręką.

Weź przestań... – odpowiedziała mu uszczypliwie, acz zalotnie, krótkowłosa chuda dziewczyna, lekko wyrywając się z jego rąk. – On jest wiecznie taki zadowolony z głupoty... Sandra jestem – podała dłoń, którą sprzedawca ucałował. – Na imię mi Jan – przedstawił się.

Ha, ha, ha! – roześmiała się. – Wiedziałam! Wiedziałam, że pan to zrobi! Pan jest doprawdy strasznie staroświecki, już po tym, że jest pan ubrany widać to doskonale! Ale, ale... niech się pan nie obraża... nie z pana się śmiałam, ale raczej z własnego trafnego domysłu...

Nie zamierzam się obrażać w żadnym stopniu, a już na pewno nie za taką drobnostkę – uradował się jej radością Jan.

No, czego by nie mówić, sprawia pan dziś ciągle fenomenalne wręcz wrażenie... Winszuję, doprawdy, winszuje świetnego pokazu! – pogratulował mu szczerze i bez cienia kpiny, trzeci z gromady – młody mężczyzna o dosyć chorobliwym wyglądzie, rudych włosach i niedogolonym zaroście. – Jestem bratem Sandry wołają na mnie Tom, choć naprawdę mam na imię Eugeniusz...

Bardzo miło mi pana poznać... – odpowiedział Jan ściskając jego wyciągniętą dłoń. – Cieszę się też, że podobało się panu moje przemówienie, choć celem jego nie było wcale nikogo rozbawić...

Ależ nikt takiego czegoś nie śmie nawet sugerować – zachichotała Sandra – wiemy przecież doskonale, że jest pan szczery w tym co robi i rzeczywiście jest pan sprzedawcą.

Może nawet na tym właśnie polega pańska tragedia... – nieoczekiwanie wtrącił brat Sandry.

Pozostała dwójka spojrzała na niego z wyrzutem, zaskoczona jego słowami.

Pana też przekonał kiedyś jakiś sprzedawca, prawda? – niezrażony tym, zwrócił się ochryple do Jana.

Tak... – odpowiedział wędrowiec, przypominając sobie swoje dawne życie w mieście, nagle zaburzone pojawieniem się czarnoskórego, nieznajomego nikomu, osobnika. Który to rozłożył się na środku dzielnicy i począł "niepokoić" mieszkańców; pogryzły go psy, policja wypędzała go pałkami, a jednak wciąż wracał i nawoływał i... przekonał Jana... – Czy jestem, choć w połowie, taki jak on? – pomyślał teraz z goryczą. – Muszę brać się do pracy! starać się bardziej! – napominał się w myślach jak zawsze.

No właśnie... i teraz sam pan chodzi po świecie, i jest pan sprzedawcą... A czy przekonał pan kogoś? Kupił ktoś coś od pana?

Jan miał ochotę skłamać, machnąć ręką i powiedzieć – Pewnie! niejeden! – przecież, gdyby to zrobił, miałby większe szanse. Gdyby w wiosce rozeszła się plotka, że ubrania są popularne… Albo, chociaż wieści, że inni kupują – nikt przecież nie chce być pierwszym!... Jeśli dużo by kupowało, to i oni mogliby się skusić... – a więc kłamać? powiedzieć, że wiele kupowało?

Nie, nikomu jeszcze nic nie sprzedałem – odpowiedział zimno.

Martwi to pana?... No tak... jakby to nie miało pana nie martwić? Ale niech pan posłucha... Może to i lepiej, że nikogo pan nie przekonał...

Gdyby tak było, ten ktoś dzieliłby pana los; nawet teraz gdzieś szedłby zmęczony i zgrzany, taszcząc przez pustkowia ciężkie wypchane torby... Oni wszyscy będą jeszcze mówić, że pan wcale nie pracuje, ale to jest jednak praca. Samo noszenie tych toreb, podróżowanie po całym kraju i wreszcie ten wysiłek, by przekonać ludzi, że warto zmienić się, wziąć i nałożyć na siebie to, czy owo... albo to nie jest praca? Pod tym względem panu rzeczywiście i szczerze współczuje, bo to męka okrutna i w tym też cała tragedia pańskiego położenia... – zamilkł jakby uświadomił sobie, że jednak powiedział chyba za dużo, a nawet jakby od rzeczy.

Jednak Jan ucieszy się, jakby poczuł, że może ktoś go... nawet nie – rozumie – ale przynajmniej dostrzega jego trudną sytuację, jego na wskroś niewłaściwe i dziwne położenie – niedające mu właściwie żadnych praw, a stawiające przed nim warunki, których nie sposób właściwie rzecz biorąc sprostać, ani udźwignąć.

Nie chciał jednak by pozostała tu jakaś niejasność, która jeszcze utrudnić miałaby mu pracę. Same słowa Toma – czy też Eugeniusza – stanowiły przecież niejako barierę, która musiała utrudnić mu w sposób oczywisty transakcje – bo i któż wydałby się na los podobny do jego losu? A przecież nie o to chodziło, zupełnie nie o to chodziło!

Nikt, kto kupi ubranie, nie ma obowiązku zostawać sprzedawcą – odrzekł więc. – Ja, zostałem nim z własnej woli... bo chciałem pomóc tym, którzy są nadzy – przyodziać ich.

I w tym ta tragedia, o której mówiłem... Robi to pan z własnej woli.... nikt panu nie kazał, nikt nie wymagał... A jednak męczy się pan i pracuje, cierpiąc strasznie, tak odrzucenie jak i trud. To właśnie najgorsze jest w przyjęciu ubrań: nie można ich wziąć i się nie odmienić... Pan wziął je darmo – bez kredytu, a jednak spłaca je pan życiem swoim – rolą sprzedawcy...

Niektórzy mówią, że noszenie ubrań jest jakoś szczególnie upierdliwe i trudne, ja tak nie sądzę... Czego by nie mówić człowiek potrafi dokonać wielu rzeczy i do wielu się przyzwyczaić. Ludzie dawniej przyodziewali się i nie było to dla nich nic trudnego, więc i dzisiejsi szybko przyzwyczailiby się do tego – gdyby tylko chcieli...

Łatwo więc wziąć ubranie, łatwo założyć, lecz trudno później być sprzedawcą – co jest niejako konsekwencją zakupu...

To w ogóle, nie tak... – stropił się Jan – Gdy jeszcze bylem obnażony, doszedł do mnie głos sprawiedliwości, czysta mowa prawdy, która mnie otrzeźwiła, jak z głębokiego snu: obudziła – wtedy zrozumiałem, że okłamywałem siebie – tak naprawdę ciągle, w głębi duszy, wstydziłem się swojej nagości, nie chciałem być goły...

Lecz wcześniej tylko oszukiwałem siebie. Wymyślałem różne wymówki, piętrzyłem argumenty za tym, że negliż jest w porządku, ale tak naprawdę nie chciałem być nagi. Kłamałem samego siebie i bałem się przyznać do tego, że się kłamałem.

Jeśli wejdziesz między wrony musisz krakać tak jak one – nikt nie chce być białą wroną, pośród czarnych mew. Bałem się odrzucenia, więc kłamałem sam siebie. Wiedziałem bowiem, co jest dobre i złe, jednak usprawiedliwiałem zło, gdyż łatwiej było mi źle czynić...

Ale odwaga tego mężczyzny, siła sprzedawcy dała odwagę mnie, bym porzucił kłamstwo i przyjął nawet rolę wyrzutka... w imię tego: co jest dobre i właściwe. Wtedy założyłem strój, wziąłem rękę, którą mi podawał i wyciągnął mnie z czeluści.

Wiedząc jednak, co jest dobre, nie mogłem... nie chciałem... pozostawić innych bez pomocy. Wiedziałem już jak to jest kłamać siebie, a skoro mi udzielono wsparcia, czy nie powinienem udzielić go i innym?

Więc teraz sam pan jest sprzedawcą, tamten który pana przekonał, może już nawet nie żyje, lecz pan kontynuuje jego dzieło – męczy się pan i biega po świecie... Przez całe życie, może uda się panu przekonać jednego, góra dwóch, w ten sposób ciąg będzie trwał dalej i nawet po pana śmierci ktoś zajmie pana miejsce w tej katordze...

Będzie chodził po miastach i wsiach, prosił, namawiał i groził, nie dosypiał, pocił się i cierpiał, ale nie przestanie, przekonany, że ma jakąś niezwykłą misję do wykonania... Jednakże większości nigdy nie uda wam się przekonać. To wasze posłannictwo... To nie może trwać wiecznie...

Nie, nie może trwać wiecznie... – powtórzył Jan cicho, lecz wyraźnie – Dlatego właśnie się śpieszę, prędzej czy później, skończy się czas... Lecz ja wierzę, że dobro zwycięży i zło zostanie zniszczone. Dlatego właśnie się śpieszę...

Nie żebym zamierzał pana przekonywać, po prostu twierdzę, że to tragedia. Katorga, nic więcej... – lekko wycofał się brat Sandry odbierając słowa sprzedawcy, jako objawy podłamania.

A ja postaram się pana przekonać, wszakże nie tylko pana, ale wszystkich w ogóle.

No ja w każdym razie nie mógłbym tak robić z siebie pajaca i płaszczyć się przed ludźmi – wtrącił się łysy barczysty mężczyzna, zadowolony, że wreszcie udało mu się coś dorzucić do rozmowy.

Dokładnie, ale przecież nie ma co dramatyzować – przemówiła Sandra. – Przed chwilą, gdy rozmawialiście brzmiało to wszystko aż nazbyt poważnie, może nawet sztucznie, w każdym razie zrobiło mi się nawet jakoś nieprzyjemnie... Ale dość już o tym...

Myślę, że każdy ma prawo robić co zechce, jeśli się męczy jego sprawa, nie ma sensu go jeszcze za to łajać Tomie. Cóż, ja tam nie czuję bym się okłamywała, a przecież chyba musiała bym o tym wiedzieć Janie.



Siedemnastoletni chłopak dosiadł się naprzeciw nich, w pośpiechu przegryzając coś zwiniętego w papier.

Co tam Wojtek? widzisz, siedzi z nami sprzedawca, nie chciałbyś czasem kupić od niego ubrania? – zachichotała rozbrojona tym pomysłem.

Nie mam czasu na głupoty – odrzekł młodzian – muszę brać się do pracy.

Wojtek próbuje samodzielnie zbudować łudź –wyjaśniła Janowi, Sandra i znów zwróciła się do młodzieńca: – Sprzedawca też pracuje, Tom powiedział, że jego praca jest ciężka i wymagająca.

Phi! Co to za praca stanąć na placu i wygadywać bzdury? Tak to każdy głupi potrafi! Gadać nonsensy i sprzedawać rzeczy bezużyteczne – do niczego nikomu nie potrzebne. Rzeczywiście ciężka to praca! Ja też mógłbym tak unieś palec w górę i filozofować nie wiadomo o czym; to bardzo proste.

Co ty mówisz? przecież sprzedawca wcale nie unosił palca w górę...

Może i nie... ale ja bym mógł unosić i mówić: "Być, albo nie być?" – czy jakie tam inne bzdury, nie stanowi to różnicy... Ale praca, prawdziwa, ciężka praca! To jest to, czego potrzebują tacy filozofowie! Praca moment by ich nauczyła praktyki!

A czego miałbym się nauczyć, tak ciężko pracując? – spytał Jan młodzieńca.

Czego, pytasz? Życia. „Ludzie powinni być ubrani, czy może rozebrani?” – takie dylematy w prawdziwym życiu nikogo nie interesują. Ja nie mam czasu by zastanawiać się nad takimi bzdetami, i nikt, kto jest pracowity, też niema. Tylko lenie dywagują i wymyślają wymysły, z czego niema nikt żadnego pożytku.

Skoro nie ma żadnej różnicy, czy jest się ubranym czy nie, to dlaczego nie miałbyś się ubrać?

Właśnie, Wojtek, jeśli nie ma dla ciebie znaczenia, czy należy się ubierać czy nie, to czemu nie miałbyś wziąć od sprzedawcy ubrań i się przyodziać? – złośliwie poparła sprzedawcę Sandra – Przecież to wszystko jedno czy ktoś jest ubrany czy też nie – jak sam twierdzisz – a zawsze była by to jakaś odmiana, powiew świeżości...

Macie mnie za idiotę!? – oburzył się wyrostek w odpowiedzi. – Miałbym założyć na siebie jakieś szmaty i paradować w nich jak jakiś dziwak, ku waszej radości!? Po moim trupie! Jeszcze tak głupi nie jestem.

A więc uważasz ubieranie się za dziwactwo, a nie jest ci one obojętne, jak przed chwilą utrzymywałeś – spuentował krótko brat Sandry.

Uważam, że jest głupie, bo do niczego nie przydatne i tyle! Sądzicie, dokładnie to samo co ja, ale drwicie ze mnie, aby mnie upokorzyć i ośmieszyć.

Nie chcieliśmy cię ośmieszać, ale zauważyć, że sam nie zgadzasz się z tym, co mówisz – zaprzeczył brat Sandry – może Jan ma rzeczywiście trochę racji, z tym, że niektórzy okłamują sami siebie...

A gadajcie sobie sami, o tych swoich wydumanych problemach, bez znaczenia. Życie trzeba brać takie jakie jest! – powiedział i odszedł od nich w pośpiechu.

Jak zwykle, bezczelny – powiedział barczysty mężczyzna – a ty Sandro, dlaczego mu zawsze tak dopiekasz? chociaż i on nikogo nie oszczędza, miał nawet odwagę nieźle dogadać naszemu gościowi...

Jak tam panie sprzedawco nie czuje się pan obrażony?

Nie, ciągle się z tym spotykam...

Tak jak mówiłem, to istna katorga. Pan już tak wiele wycierpiał, że takie chłystki już na panu nawet nie robią wrażenia... Co tylko potwierdza to, co mówiłem – wtrącił brat Sandry.

A mi się wydaje, że chociaż na koniec Wojtek powiedział coś mądrego. Życie rzeczywiście trzeba brać takie, jakie jest – stwierdziła, by nie powracał dawny temat, Sandra.

Jeśli życie brać "takie, jakie jest" to nie możliwa byłaby jego zmiana. Po to mamy wolną wolę, by nie "brać życie takie, jakie jest", ale by "kształtować życie na takie, jakie być powinno" – zripostował Jan.

Albo na takie, jakie chcielibyśmy żeby było – dodał brat Sandry.

No widzę, że wy dwaj doskonale się rozumiecie – zdenerwowała się Sandra. – Życie należy brać takie, jakie jest zamiast wybrzydzać, wierzgać i stawać okoniem przeciw nieuchronnemu losowi. Jeśli – dajmy na to – kobieta urodzi się brzydka, nic nie może zmienić – będzie już brzydka na wieczność, choć może się łudzić...

Mówisz, że się rozumiemy, ale to przecież nie tak, że się zgadzamy. Po prostu twierdzę, siostro, że człowiek może kształtować rzeczywistość w której żyje, choć może też być to trudne... Ale przecież ma jednak wolną wolę...

Kto wie? A właśnie, kto wie? czy ma wolną wolę? A może, z tą wolną wolą, to tylko złudzenie? Dałabym głowę, że i drzewa sądzą, iż mają wolną wolę, a jednak człowiek ścina je i spala, nie pytając je o zdanie... Więc to wszystko nie jest takie pewne... Nie takie pewne...

Ja za to mógłbym zgodzić się z Wojtkiem – rzekł barczysty mężczyzna – że takie dyskusje do niczego nie prowadzą. Nie ma człowiek wolnej woli – znaczy, co? Jeśli chcę to nie mogę zrobić? jestem jak kamień w wodę rzucony?

Ach! Co ty pleciesz?! Jaki znowu kamień!? – oburzyła się. – Jesteś jak kwiat! jak liść pływający po wietrze, doświadczasz tego, co dał ci los i wszystko akceptujesz. Bierzesz, jakie jest, z ciekawością czekając, co jeszcze przyjdzie ci doświadczyć, jakie niespodzianki kryje dla ciebie życie.

Siostro, co za nonsensy! Chyba nie sądzisz, że życie jest górską przejażdżką, której celem jest cię rozbawić? Tak czy siak, musimy wpływać i wpływamy na innych. Musimy więc wybierać – a więc: żyjemy.

A trud wyboru – dodał znów Jan – polega na tym, że jest wybór, zły i dobry, Gdyby nie było złego wyboru, nie było by też trudu, by wybierać – bo i wybór nie miałby znaczenia. Lecz my się musimy starać wybrać dobrze.

Dobrze, a przynajmniej tak, by tego zaraz nie żałować – skorygował według swojej myśli Tom/Eugeniusz.



Niestety dalszą rozmowę, przerwali im inni mieszkańcy osady, radośnie się do nich dołączając. Jan próbował z wszystkimi się zapoznać, spamiętać ten ciąg imion i nazwisk. Wgrać się w życie publiczne, możliwie bezboleśnie i płynnie.

Był miły, uprzejmy, żartował i sam śmiał się z niezbyt wyszukanych żartów na swój temat. Pierwsze wrażenie jest ważne, ale nie mógł go zrobić samym przemówieniem. Ludzie potrzebowali go "dotknąć" – zobaczyć jaki jest naprawdę; porozmawiać z nim.

Wewnątrz czuł więc ogromną presję – to był test, którego nie wolno było mu zawalić. Musiał... chciał... zrobić dobre wrażenie i... zrobił je...

Tymczasem brat Sandry ulotnił się i nie udało się sprzedawcy, zamienić z nim więcej ni jednego słowa.

Gdy szedł jednak się zdrzemnąć, w głowie jego kłębiły się myśli – ten brat Sandry, Tom, czy też Eugeniusz, to rozsądny człowiek. On byłby dobrym kandydatem na "ubrańca". Tylko, czego on się tak boi?

Nie chce przyjąć na siebie losu podobnego do mnie. Ale niechby się chociaż ubrał, nikt mu nie każe zaraz być sprzedawcą... Może i jest to jakąś konsekwencja, może to i trud, ale przecież takie postępowanie jest właściwe... – Tak właśnie powtarzał sobie w myśli, kładąc się w tym samym wgłębieniu co ostatnio.

Bądź, co bądź, ten człowiek – o chorobliwym wyglądzie, rudych włosach i niedogolonej brodzie – spodobał mu się. To uczucie było tak mocne, że mógł wiązać z nim, w duchu, większe nadzieje i uznać dzisiejszy dzień za niezupełnie stracony. – Jutro odwiedzę go i jeszcze porozmawiamy – postanowił i zasnął.



Następny dzień miał przynieść mu jednak zawód. Sandra oznajmiła Janowi, że jej brat jest chory i nie życzy sobie spotykać się z kimkolwiek. Westchnął więc w duchu i odszedł uprzejmie żegnając się i życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia.

Ludzie często go zbywali, tym razem jednak może rzeczywiście chodziło o chorobę... Cóż, jutro też jest dzień...

Był dopiero ranek, a już było bardzo ciepło – nie zapowiadało to dobrze. Trzeba było działać i to szybko. Czas nie był sprzymierzeńcem, ale wrogiem, a przynajmniej ten upływający czas... A więc właściwie czas był jednak przyjacielem, zasobem, który kończył się z każdą chwilą.

Należało podtrzymywać dobre wrażenie i korzystać z niego, nim chwiejne nastroje mieszkańców, obrócą się w końcu przeciw niemu. Ruszył więc, by konsekwentnie pełnić zadanie sprzedawcy. Takiego obwoźnego sprzedawcy. Chodził więc "po domach" i pytał czy ktoś nie chciałby kupić jego towaru, albo przynajmniej porozmawiać z nim o jego "wspaniałej ofercie".

Wszyscy jak zwykle odmawiali, ale Jan robił to przede wszystkim dla tych nieśmiałych, którzy, nawet gdyby chcieli, nigdy nie podeszliby do obcego sobie człowieka i nie wyraziliby chęci zakupu. Była to też okazja żeby, choć na trochę, z nimi porozmawiać, oswoić ich z sobą.

Szczególnie wśród nieśmiałych mogło to w końcu zaprocentować, a przynajmniej taka była teoria. Jak mówią: „kropla drąży skałę”.



Tymczasem za sprzedawcą wciąż – chciałoby się powiedzieć: „jak cień” – ale nie! zupełnie jawnie i otwarcie – ktoś podążał. Jan go nie rozpoznawał. Choć poprzedniego dnia zrobił on na nim mocne wrażenie, jego twarz wyparowała mu zupełnie z pamięci – był to bowiem ten człowiek, który po jego przemówieniu na placu, został z nim, by mu się przyjrzeć.

W podobny sposób przyglądał się mu i teraz. Gdyby to była nieśmiałość, albo walka wewnętrzna – która mogłaby w końcu doprowadzić do zakupu – na pewno by się ucieszył. Ale w spojrzeniu tego człowieka odczuwał tępe zadowolenie bezpiecznej bezmyślności, które realizowało się w spójności jego całkowitej samoakceptacji, wynikającej z braku krytycyzmu wobec samego siebie i samolubnej głupoty.

Ha, ha, ha! Zastanawiasz się, o co mi chodzi? Nie ma powodów bym miał to ukrywać. Obserwuję cię, chciałem wiedzieć, w jaki sposób to robisz – zwrócił się do Jana widząc, że ten do niego podchodzi.

Co robię?

Unieszczęśliwiasz się. Sprawiasz, że jesteś nieszczęśliwy. Uważam, że jeśli cię jeszcze trochę poobserwuję to będę mógł przejść, krok po kroku, przez cały proces twojego wpadania w depresję; będę wstanie wskazać ci inny schemat postępowania, lub przynajmniej pokazać ci inną osobę, która nie jest w złym nastroju i pokazać ci jak ona to robi.

Ha ha ha ha!... Nie dziw się. Ludzie w różny sposób wprawiają się w zły nastrój. Niektórzy używają do tego różnego rodzaju obrazów. Na przykład przypominają sobie swoje niepowodzenia, negatywne wspomnienia i tak dalej. Inni krytykują się wewnątrz siebie, celowo doprowadzają do negatywnych sytuacji i tym podobne... Ciekawy jestem jaki jest twój sposób na bycie nieszczęśliwym.

Nie bardzo rozumiejąc i nawet przez chwilę wątpiąc w poczytalność tego mężczyzny, sprzedawca postanowił zwrócić się możliwie prosto i bezpośrednio:

Czy zamierzasz coś ode mnie kupić? Jestem sprzedawcą ubrań.

A ja jestem Albert.

Dobrze Albercie, kup proszę ubranie i okryj nagość swoją.

Jednak Albert zignorował to i spytał – Po czym poznajesz, że jesteś sprzedawcą?

Mam ubrania i przyszedłem wam je sprzedać, dlatego jestem sprzedawcą.

A jak byś poznał, że nie jesteś sprzedawcą? Skoro jeszcze nic nie sprzedałeś, może nie jesteś sprzedawcą?

Jestem sprzedawcą, bo staram się sprzedawać.

Niesamowite! I nie zajmujesz się niczym innym? Przecież musisz robić też inne rzeczy: musisz spać, jeść, chodzić, nawet teraz, oddychasz... A przecież nie nazywasz się "oddychaczem" albo "spaczem", dlaczego więc nazywasz się sprzedawcą?

Jan westchnął – Jestem sprzedawcą! – powiedział dobitnie. – Proszę kup coś i zakryj swą nagość!

Złościsz się? A więc zdajesz sobie sprawę z tego, że sam nazywasz się sprzedawcą i sam wybrałeś sobie taki schemat postępowania. Uczyniłeś się sprzedawcą. Wymyśliłeś sobie, że jesteś sprzedawcą. W taki sam sposób mógłbyś, gdybyś chciał, wmówić sobie, że sprzedawcą nie jesteś.

Ależ jestem nim. Choć nie zawsze nim będę. Jestem nim.

Teraz jesteś, ponieważ tak twierdzisz, ale możesz też przestać nim być, jeśli zechcesz.

Ale nie chcę – uciął krótko Jan i oddalił się od niego.

Ten człowiek, jest jak rzep na psim ogonie! – pomyślał o Albercie. – On nie zamierza nic kupić; to jasne! ale przyczepi się i nie odpuści. Tylko, czego on chce? o co mu chodzi!?



Tymczasem słońce stanęło już w zenicie, a skwar stał się wprost nie do zniesienia. Wypadałoby przeczekać, ten czas, w cieniu liści palmowych, albo – jeszcze lepiej – jakoś inaczej się schłodzić. Wielu, co bardziej energicznych i żywiołowych mieszkańców, postanowiło wykorzystać ten czas na kąpiel w morzu. Nie potrzebowali do tego wielu przygotowań, po prostu wbiegali w wodę i już po chwili, zanurzali się w niej zupełnie.

Jan postanowił pójść za ich przykładem i stanowić dla nich przykład, jednocześnie. Postanowił zrobić to właściwie. Położył więc torby na plaży. Wyjął ręcznik i swoje kąpielówki. Rozebrał się do bielizny, okręcił ręcznikiem i pod nim zmienił bieliznę na kąpielówki.

Czynności tej przyglądało się wielu tubylców, często śmiejąc się i wskazując na niego palcami. Musiało to robić wrażenie, te jego dziwne czynności przed kąpielą; te obsesyjne dbanie o własną prywatność i unikanie pokazania części intymnych. To wszystko, w świetle współczesnych czasów, stanowiło raczej temat dla psychoterapeuty, niż zwykłego człowieka. Było jednak również niezłym widowiskiem.

Jan udawał, że nie dostrzega tych spojrzeń; zachowywał się tak jak gdyby robił najnaturalniejszą rzecz pod słońcem i chciał by tak to odbierali inni. Wiedział, że – prędzej czy później – przeje im się jego postać; atrakcja znormalnieje i spowszednieje.

Skoro ludzie byli wstanie zaakceptować i przyzwyczaić się do widoku nagości, zaakceptują też i przyzwyczają się do widoku ubrania. To, że był atrakcją było mu jednak na rękę i starał się to wykorzystać dla siebie.

Woda oceanu była ciepła, ale i tak stanowiła ochłodę i odświeżenie. Pływając Jan poczuł, że nabiera sił. Optymizmem napawały go, te wszystkie roześmiane twarze mieszkańców, którzy podobnie jak on, harcowali w tym wielkim basenie.

Nie robili mu żadnych przykrości, ani nie zdawali się zwracać uwagi na to czy jest ubrany, czy też nie – po prostu się bawili. W tej jednej chwili był jednym z nich i też się bawił.

Stwarzało to pokusę by wszystko zostawić tak jak jest. By napominaniem i naleganiem nie zrazić ich sobie, niszcząc tą błogą atmosferę. Ale przeciwnie, zaakceptować ich nagość, licząc na to samo z ich strony. Społeczeństwo łatwo by go zaakceptowało, gdyby i on je zaakceptował.

Pokusa nie była jednak na tyle mocna by sprzedawca, choć trochę, ją rozważył. Zbyt bardzo był świadomy niewłaściwości ich sytuacji. Zbyt bardzo im współczuł i zbyt bardzo, mu na nich zależało.

Nagie ciała, pojawiające się ciągle w zasięgu jego wzroku, przypominały mu o tym aż za dobrze, napełniając jego serce przykrą goryczą.



Wyjął ręcznik z torby. Mieszkańcy nie potrzebowali się wycierać – było ciepło i woda w naturalny sposób wyparowywała z ich roznegliżowanych ciał – on zaś musiał się wytrzeć, by móc założyć z powrotem suche ubrania.

Gdy się jeszcze wycierał szybkim krokiem podeszła do niego lekko wzburzona kobieta – którą odwiedził już z rana. Miała na imię Katarzyna. Chociaż była młoda, z wyglądu kojarzyła się mu z nauczycielką klas podstawowych. Poprawiając grube okulary, na swym dużym nosie, niemalże jednym tchem wyrzuciła w stronę Jana:

Mówiłeś, że cena jest niska, ale tak naprawdę chcesz byśmy ciągle chodzili ubrani – to wpłynie na całe nasze życie! Każdego dnia zakładać mielibyśmy ubrania i każdego dnia chodzić w nich – czy to mało? To ogromnie dużo!

Niby może ktoś wziąć, uśmiechnąć się i zabrać ubranie, ale konsekwencje sprawiają, że nosić ma je ciągle. Ciągle więc płaci, czasem swoim, ubierając się... i wolnością swoją, nie mogąc czynić tego co zwykle... i tak jak chce... Ale musząc zważać na ubrania, taka osoba jest zupełnie zniewolona i odizolowana od świata!

Jan spojrzał na nią, nawet niezdziwiony, tym nagłym potokiem słów – które, jak trafnie sądził, były zdaniami, które ona nieustannie powtarzała sobie w głowie, odkąd tylko zakwitła w niej myśl, że mogłaby okryć swą nagość zakupionym u niego towarem.

Nie było sensu oponować. Jan wiedział, że dokładnie na to zresztą liczyła ta kobieta. Chciałaby przeczył jej słowom, by ona mogła jeszcze mocniej dowodzić jak to źle jest się ubierać. Im bardziej on by przeczył – tym bardziej ona by atakowała.

Taki był jej cel, chodziło o to żeby okopać się w jednej z pozycji. By później konsekwentnie się jej trzymać; by zupełnie uniemożliwić zmianę. Sam sprzedawca miał być tylko małym trybikiem; narzędziem, które pozwoliłoby jej mocniej utwierdzić się, w tym, że noszenie ubrań jest nonsensem.

Mimo tego wszystkiego Janowi mocniej zabiło serce, było to bowiem jasnym dowodem, że kobieta ta w głębi serca bardzo chciała się ubrać. A na dodatek, to pragnienie, musiało być na tyle mocne, iż bała się ona, iż je spełni – przed czym też starała właśnie usilnie i pomysłowo się bronić.

W dzisiejszych czasach nikt nie ma czasu by marnować go na wiązanie butów i zapinanie guzików! Ile czasu można na to zmarnować?! – dowodziła z przesadną zgrozą.

Ma pani rację, rzeczywiście jest to czasochłonne – odpowiedział miękko, trochę fałszywie, jednak Katarzyna nie dała, zbić się z tropu.

A przymierzanie ubrań przed zakupem? Albo dobieranie ubrań, odpowiednich na daną okazję – czy to wszystko nie jest niesamowicie męczące i irytujące? Przecież to wprost pożera czas!

To prawda. Nic bardziej mnie nie denerwuje niż dywagowanie na temat tego, w co się ubrać. Zawsze się irytuję, gdy mam zdecydować się, co założyć. Słyszałem, że dawniej ludzie lubili przymierzać różne stroje, przeglądać się w nich w lustrze i zastanawiać się, co wybrać...

Dla mnie to mordęga. Mimo to mówią, że kiedyś ludzie przesiadywali godzinami w centrach handlowych zastanawiając się który strój kupić – przymierzając różne wymyślne fatałaszki i świetnie się przy tym bawiąc. Nawet ciężko mi w to uwierzyć! Mnie z pewnością w ogóle by to nie bawiło.

Ma pani rację – to marnowanie czasu i... żadna przyjemność – stwierdził zupełnie szczerze.

Widać było, że ta kobieta poczuła się już nieswojo – nie tak miała wyglądać ta rozmowa! – kontynuowała więc już z mniejszym zapałem:

A co z praniem? Przecież ubrania się brudzą. Trzeba je więc nieustannie czyścić; marnować siły, czas i energię, na pranie i prasowanie...

To rzeczywiście jest upierdliwe. Mogę pani powiedzieć, zupełnie szczerze, że pewnie nawet o wiele bardziej, niż to sobie pani teraz wyobraża. Oczywiste, że pranie nie jest przyjemne, a czasami, gdy mocno się spocę, wypadałoby prać zdecydowanie zbyt często, bym miał do tego cierpliwość.

Zakładam więc te przepocone, klejące się, ubrania gdyż nie chce mi się pół życia spędzać na praniu.... No może trochę przesadzam, ale to i tak irytujące. Czyszczenie butów, pranie spodni i koszuli... Tak... To wszystko zajmuje masę czasu.

Kobieta spojrzała przerażona na Jana, który uśmiechał się patrząc jej w oczy, jakby przenikał jej duszę – więc dlaczego? dlaczego nosisz ubrania skoro jest to takie męczące? – zdawała się mówić tym spojrzeniem. A Jan swoim uśmiechem i wzrokiem odpowiadał jej – ty doskonale wiesz dlaczego, ty doskonale rozumiesz dlaczego!

Bez słowa obróciła się na pięcie i równie szybko jak się pojawiła, zniknęła w dali za szałasami.



Jan popatrzył na nią ze smutkiem. To dołujące, ale nic więcej nie mógł dla niej zrobić. Z doświadczenia wiedział, że jakiekolwiek próby pomocy, tylko przeszkodziłyby zamiast pomóc. Wewnątrz kobiety odbywała się właśnie bitwa, mógł mieć tylko nadzieję, że ci dobrzy zwyciężą.

Ale to wymagałoby odwagi. Wielkiej odwagi. O ile rozebranie się odbywało się przy aprobacie społecznej, a przynajmniej, już na pewno, przy aprobacie rówieśników. O ile był to czyn zgodny z duchem czasu, postępowy, śmiały w swej wymowie iście rewolucyjny, a już na pewno ewolucyjny.

O tyle, zakładając ubranie, trzeba było robić to wbrew wszystkiemu: społeczeństwu, duchowi czasu, mediom... Tym jednym czynem podważało się naukę, kulturę, sztukę i postęp. A był to czyn, w świadomości ogółu, tchórzliwy, reakcyjny – właściwy ograniczonym wsteczniakom i tchórzom.

Czy powinien więc oczekiwać, że wszystko pójdzie tak łatwo? Czy zawsze nie potrzeba czasu, by coś zmienić? To był jedynie początek – rozstrzygnięcie miało dopiero nadejść…





 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Ten_Smiertelny · dnia 29.03.2018 12:30 · Czytań: 477 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty