Sprzedawca ubrań nudystom – Część 3/3. - Ten_Smiertelny
Proza » Długie Opowiadania » Sprzedawca ubrań nudystom – Część 3/3.
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

Sprzedawca ubrań nudystom – Część 3/3.

 

Stosunek ludzi do sprzedawcy stale się pogarszał, wszyscy odsuwali się od niego. Już sama jego obecność była dla nich oskarżeniem. Patrząc na niego przypominali sobie, że są nadzy. I – co dla nich samych nawet było dziwne – zaczynali znów odczuwać dawno zapomniany wstyd.

Mieszkańcy tak długo chodzili nadzy, że zdążyli już do tego przywyknąć. Właściwie nawet zapomnieli, że nie noszą ubrań. Uwagę swoją skierowali w inne strony – co sprawiło, że przestali również się wstydzić.

Lecz teraz, gdy codziennie przyszło im widywać człowieka ubranego, nagle zaczęli znów uświadamiać sobie swoją nagość – znów wróciło, niechciane przez nich, negatywne uczucie wstydu i związane z nim upokorzenie.

Na początku sprzedawca był jedynie atrakcją, nowym kuriozum, na które się patrzy i które służy tylko temu by bawić tych, którzy je widzą – w rodzaju niezwykłego ptaka czy dziwacznego zwierzęcia – lecz teraz, gdy pierwsze wrażenie już minęło, gdy sprzedawca zdążył się "przejeść" mieszkańcom, ich stosunek do niego zmienił się na gorsze.

Już nie był dziwadłem; był oskarżeniem – którego trudno było ignorować i nie bardzo było jak z nim walczyć. Dlatego też coraz częściej budził nienawiść, a co bardziej prości mieszkańcy odpędzali go wiązanką przekleństw i gróźb.

Ci bardziej inteligentni i sprytni robili zaś dobrą minę do złej gry; udawali jakby ich to w ogóle nie obchodziło. Jakby nic się nie zmieniło; śmiali się i żartowali. Niektórzy posuwali się nawet do tego, że udawali, że wygląd Jana dalej ich niezwykle dziwi – jakby Jan dalej stanowił niezwykła osobliwość i nie zdążył się jeszcze dość wszystkim opatrzeć i osłuchać.

Inni zaś sprawiali wrażenie obojętnych. Jakby chcieli swym niemym przekazem pokazać, że ubranie w ogóle nie istnieje, przynajmniej nie dla nich, a sprzedawca nic w ogóle nie sprzedaje i nie różni się też niczym od zwykłych gołych mieszkańców.

Jan tymczasem dalej nawoływał: „Kupujcie ubrania! Osłaniajcie swą nagość! Nie bądźcie obnażeni!”. Żartował, prosił, starał się z całych sił – i odchodził z niczym.

 

W to, co robił wkładał wszystkie swoje siły, całe dostępne zaangażowanie, całą uwagę i skupienie. Nic więc dziwnego, że szybko tracił energię – czuł, że umiera w nim wszystka wola, że razem z nadzieją pogrzebana jest ona w tępym i biernym uporze mieszkańców, którzy zaparli się aby nie słuchać i nie przyjąć ubrań.

Jednak w jakiś niewiarygodny sposób bardzo szybko "zmartwychwstawał", by następnego dnia, po krótkim i pełnym koszmarów śnie, wstać znowu i ze zdwojoną energią nie ustając, głosić swój przekaz i świadczyć, że człowiek nie powinien być wiecznie rozebrany.  

Gdy skończyła się mu waluta powiedział sobie: „Dość! zrobiłeś co w ludzkiej mocy, a teraz kończ; nic tu po tobie!”. Jednak przeświadczenie kazało mu trwać dalej. Nie mógł znieść nagości tych wszystkich ludzi.

Ciągle czuł, że jest im to winien, że powinien coś zrobić – i to brzemię co chwilę doprowadzało go do obłędu, by zaraz przerodzić się w siłę, która na nowo odradzała w nim życie.

Więc nawet po tym, gdy skończyły mu się pieniądze, nawet jeśli nie miał już nic, postanowił, że wytrwa jeszcze tę jedną chwilę… Jeszcze zostanie, jeszcze przemówi, w nadziei, że może do kogoś trafi.

Tak myśląc wydał ostatnie muszelki na owoce i zjadł je nawet nie zauważając; znów wszedł na rynek.

Rozłożył się, zagwizdnął i przemówił:



– Drodzy mieszkańcy Hotoko! Jak długo będę mówił do was, a nie wysłuchacie?! Jak długo będę was prosił, a nie okażecie zrozumienia?

Oto już trzeci tydzień jestem z wami a nie przyjęliście mnie. Jak długo słuchem słuchać będziecie, a nie usłyszycie?! Dlaczego otępiało serce wasze, aby nie okazać zrozumienia, dlaczego zakryliście uszy swoje?!

Stańcie przy drogach i patrzcie, a pytajcie się o ścieżki stare, która jest droga dobra, i chodźcie nią, a znajdziecie ochłodę duszom waszym.

Lecz mówicie: "Nie pójdziemy!".

Więc mówię do was: "Naprostujcie ścieżki wasze przed Panem, zwróćcie się ze złej drogi, którą obraliście."

Lecz wy mówicie: "Nie będziemy słuchać!"

Komu mówić będę i kogo zaklinać będę, aby słuchał? Oto uszy macie, które nie mogą słyszeć; a sprawiedliwość poczytaliście sobie za hańbę i nie przyjmujecie jej.

Lecz jednak powiem wam: Wszyscy nadzy jesteście! Czy się wstydzicie swojej golizny? Nie! Nie potraficie się wstydzić, nie umiecie także się rumienić!

Mądrzy jesteście, aby źle czynić, a dobrze czynić nie umiecie! Złe jest wasza droga już od zarodka dojrzali się w nieprawości.

Biada narodowi grzesznemu, ludowi nieprawością obciążonemu, nasieniu złemu, synom złośliwym!

Czy będą trwać wiecznie? Czy utrzyma się lud taki?

Pytajcie nieba i ziemi, pytajcie gór i rzek, a odpowiedzą wam, że nie wiecznie trwa niesprawiedliwy, ale do czasu karania, trwa nieprawość na ziemi.

Na co więc czekacie? Obmyjcie się, abyście byli czyści! Odejmijcie złość od myśli waszych; przestańcie źle czynić; uczcie się czynić dobrze, szukajcie sądu, czyńcie sprawiedliwość!

Wtedy, choćby grzechy wasze, jako krew czerwone były, jako śnieg wybieleją; i choćby były czerwone jak karmazyn, będą białe jak wełna.

Jeśli tylko zechcecie, a wysłuchacie mię…

 

Na tym Jan skończył mówić, ale nie wysłuchali go, ani postanowili zmienić się. Czekał więc ten dzień na próżno, z rozłożonym towarem.

Piękna młoda dziewczyna podeszła by go pouczyć:

Brakuje ci miłości – stwierdziła wprost. – Gdyby przestał patrzeć tylko na siebie; gdybyś przestał myśleć tylko o tych swoich ubraniach i tym swoim sprzedawaniu, mógłbyś jakoś nam pomóc. Mógłbyś okazać się przydatny.

Tylko narzekasz i krzyczysz na innych… A mógłbyś na przykład pomóc przy łowieniu, albo budowaniu szałasów. Zrobić coś bezinteresownie, zamiast zajmować się tylko tym swoim interesem.

Ale wam ubrań brakuje! Nie rąk do łowienia, nie drewna do robienia szałasów, ale ubrań nie macie! Czy mam porzucić to co najważniejsze – bo najpotrzebniejsze teraz – by zająć się czymś błahym i bez pożytku?

Jesteś taki samolubny. Mógłbyś komuś trochę ulżyć, zamiast ciągle narzekać i rozpaczać!

Jan zamilkł. Zabrakło mu słów. Czuł, że powiedział już wszystko, co miał powiedzieć. Jaki był sens powtarzać to znowu?

Tymczasem dziewczyna wzięła milczenie Jana za przyznanie jej racji. – Cóż, to ja będę się zbierać – odeszła.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić, łatwiej też postanowić niż wykonać. Dlatego trudno było Janowi znów wyjść do nich i nalegać. Ale przemógł się. Ludzie unikali go, lecz on był natarczywy. Tą natarczywością chciał skruszyć ich opór. Był gotów stoczyć bój, z tymi wszystkimi którzy chcieli się z nim kłócić. Prowokował to, widząc w tym jakiś sposób, jakieś wyjście z sytuacji.



Dlaczego pani nie jest ubrana? Może założyłaby pani coś na siebie – zwrócił się do jednej z kobiet.

Ach! ja już dawno cię rozpracowałam! – odpowiedziała mu z wyższością i kontynuowała: – Myślisz, że jesteś wyjątkowy. Czujesz się wyższy i lepszy przez to swoje "posłannictwo", myślisz sobie: "Ja nie zostałem zmanipulowany! Ja ciągle strzegę prawdy i tradycji!". I od razu czujesz się bardziej wartościowy, większy od tego motłochu, który: "nie rozumie, że należy się ubierać".

Tymczasem prawda jest taka, że nie jesteś jakimś odosobnionym przypadkiem. Wystarczy rozejrzeć się wokoło: bez przerwy ktoś ogłasza "jedyną słuszną, najprawdziwszą prawdę nie do podważenia" i skacze z pazurami do oczu, każdemu, kto się choćby trochę z tym nie zgadza.

Jan uśmiechnął się smutno:

I nigdy do głowy nie przyszło ci na myśl, że tacy ludzie mogą mieć rację!? Nigdy nie pomyślałaś, że to, że człowiek "rzuca się drugiemu do oczu" i wścieka, jeszcze nie musi oznaczać, że się myli!?

A jak ty byś postąpiła, gdybyś była na ich miejscu? Gdybyś była przekonana, że znasz prawdę i widziałabyś zewsząd ludzi, którzy są w błędzie, czy nie zrobiłabyś wszystkiego, aby ich przekonać? A gdyby, wciąż wyśmiewali cię i wyszydzali – naprawdę nigdy nie chcąc cię wysłuchać – czy sama nie rzuciłabyś się wtedy im do oczu? Nie wpadłabyś w wściekłość!?

Myślisz, że każdy ma prawo wierzyć, w co chce? Że każdy ma prawo łudzić się na swój sposób? Myślisz, że wiara w kłamstwo nigdy się nie zemści? Sądzisz, że błędne przekonania nie doprowadzą w końcu do tragedii?

Uważasz, że to nie ważne, czy kłamstwo uznajemy za prawdę? Mniemasz, że nie ma różnicy między człowiekiem, który trafnie rozróżnia dobro od zła, a człowiekiem, który zło uznaje za dobro, a dobro za zło?

Żyj i pozwól żyć innym! Ach, jak ty dramatyzujesz! Myślałby kto, że jesteś zbawcą świata! Niesiesz wieść do biednych i bogatych, nauczasz maluczkich... Dobre sobie!

Despoci zawsze hołdowali iluzjom. I tobie też zdaje się, że może stać się jakaś wielka katastrofa. Wymyśliłeś ją po to by nadać sens swoim czynom. Dzięki temu czujesz się niby rycerz ratujący księżniczkę. Niby bohater ratujący świat.

Powiedz mi – zaczął z patrząc w jej oczy Jan – czemu ja cię tak bardzo interesuję? Dlaczego postanowiłaś zrobić mi portret psychologiczny i "przejrzeć mnie na wskroś"? Dlaczego raczej nie wysłuchasz słów moich?

Choćbym nawet był taki jak mówisz, czy moje słowa nie byłyby nadal prawdą? Czy przestalibyście wtedy być nadzy, jak ja ubrany?

O, mnie w ogóle nie interesują twoje nędzne moralizatory! Patrzę na ciebie jak na ciekawy przypadek psychologiczny... Chociaż właściwie nie taki ciekawy… Nie taki, jaki się spodziewałam, gdy pierwszy raz cię zobaczyłam. Tak, tak, jesteś dość przeciętny.

A czy ja chcę się wyróżniać? Może i jestem przeciętny… Tylko ubrania wyróżniają mnie od was, ubierzcie się więc i wy, a nie będzie między nami żadnej różnicy!

Tak, właśnie! Po to właśnie założyłeś strój by się wyróżniać, by wszyscy zwracali na ciebie uwagę! Niby sprzedajesz, ale ani w głowie ci by ktoś od ciebie kupował, gdyż znikłaby wtedy cała twoja oryginalność.

Więc i ty ubierz się by wszyscy zwracali na ciebie uwagę i byś była oryginalna!

Och, ja tego nie potrzebuję, nie mam takich kompleksów by wynosić się nad innymi.

Więc chociaż na złość mi ubierz się i przekonaj jeszcze innych!

O to by ci się podobało, prawda? No właśnie… Albo przyjmujesz na siebie rolę świadomego nieszczęśnika, odrzuconego przez społeczeństwo, albo chociaż chcesz by wszyscy uważali cię za wielkiego reformatora, który nawrócił wiele ludzi…

Tak czy siak, wyjdzie na to, że jesteś kimś wielkim, kimś godnym podziwu. W ten sposób podbudowujesz swoje ego!



Posłuchaj mnie na chwilę – Jan zebrał w sobie resztkę sił by tłumaczyć. – Czy gdyby twój syn brał narkotyki, a ty byś go kochała, czy ta miłość nie sprawiłaby, że chciałabyś go powstrzymać? Czy miłość nie nakazuje nam działania? Czy miłość bliźniego do tego nie prowadzi!?

Kobieta pokręciła wyraźnie głową. – Mylisz się. Ostateczną wersja miłości jest akceptacja wszystkiego, wszystkich myśli i czynów, które osoba kochana przejawia.

Nie prawda! Kto kocha i widzi dół, a pozwoli ukochanej w niego wpaść? Kto kocha syna i pozwoli mu się stoczyć!?

Głupie gadanie. Przecież, jeśli nie pozwolimy naszym bliskim błądzić, nigdy nie wydorośleją. Nigdy niczego się nie nauczą.

Jan zawahał się:

Ależ nie! Uczenie nie polega na tym by zostawić kogoś samemu sobie! I cóż to za nauczyciel, który nie zna rozwiązania?

To nie tak! – zaprzeczyła. – Może właśnie o to chodzi, że tego nie rozumiesz: Każdy znajduje własne rozwiązania, każdy musi kroczyć własną ścieżką. Każdy musi znaleźć swoją drogę.

– Nie, ale jedna jest droga, prawda i rozwiązanie. Zawsze jest tylko jedna.

Bzdura! Nie ma jednego słusznego i uniwersalnego rozwiązania! I dotyczy to absolutnie wszystkiego. I strzeż nas Boże przed ludźmi – takimi jak ty! – którzy twierdzą, że mają takie rozwiązania i chętnie je wcielą w życie, jak im tylko pozwolimy.

Czy nigdy nie widziałaś matematyki? Rozwiązanie równania jest zawsze tylko jedno. Zadania można rozwiązywać na różne sposoby, ale rozwiązanie jest zawsze tylko jedno.

Istnieje nieskończenie wiele błędnych odpowiedzi, ale odpowiedź poprawna jest tylko jedna! Ta jedna, jedyna – właściwa! Nie ma tu miejsca na żadną tolerancję, najmniejsza różnica – choćby o jedną setną procenta – daje już odpowiedź błędną... Tylko jedna jest prawda.

Kobieta była wyraźnie wściekła:

Despota! Nic więcej jak tylko despota! Tyran jak nic! Gotów byłbyś tyranizować cały świat by zmusić go do tej swojej wyśnionej jedynej prawdy.

Czytałam o tym! W czasach "gorących" tacy ludzie jak ty rządzili światem, lecz w spokojniejszych, czasach "zimnych", to ludzie tacy jak ja rządzą, a wy musicie się ukrywać i przybierać maski.

Ale teraz zdarłam z ciebie tą maskę! Nieopatrznie się zdradziłeś! Teraz wiemy już jaki jesteś, nie ukryjesz się!

Sprzedawca uznał to za niedorzeczne:

Jakże mogłem się zdradzić? Przecież to, co mówię, jest takie same od samego początku! Nic przed wami nie ukrywam, ale prawdę mówię od początku…

Ha! Ha! "Prawdę mówię" – dobre sobie! "Nic nie ukrywam" – Ha! nawet teraz ukrywasz swą nagość przecież – nie chcesz pokazać się cały, jaki jesteś, ale ukrywasz się pod ubraniem, zamykasz się w nim i czujesz bezpieczny!

 

Jan próbował coś tłumaczyć, znów uzasadniać, ale było już po wszystkim. Owładnięta własną teorią stała się zupełnie ślepa i głucha na jego słowa. W tym wszystkim nie mógł znaleźć ani trochę wytchnienia.

Spostrzegł nawet, że ludność zaczyna go przerażać. Stała się mu obca, niczym jakieś pozaziemskie stwory, niedostępna – niczym duchy zmarłych…

Jakoś szybko tak nastał wieczór. Jan szedł akurat po plaży, gdy mocno rozbolała go głowa, jednak zaraz ból przeszedł, a myśli wypogodziły się. Usiadł. Piasek był miękki i suchy.

Ile to już czasu minęło, odkąd wyruszył z domu? Ile dni, ile nieprzespanych nocy, ile wiosek już odwiedził? – na chwilę wpadł w nastrój nostalgiczny; było mu gorzko. Poczuł się raptem jakoś tak tęsknie i żałośnie, że chciało mu się płakać, jednak łzy wcale nie miały ochoty płynąć.

Życie jest dziwne, a jednak jakoś piękne – pomyślał patrząc na zachód słońca. Natura zawsze działała na niego kojąco, dlatego wszystko zdało mu się zaraz odrealnione; jakby było snem, nie jawą i jakby tak samo szybko jak sen, miało wkrótce minąć bezpowrotnie…

 

Siedział tak w kucki na piasku plaży, wpatrując się w czerwone słońce, które jakby topiło się w tych dziwnych wodach oceanu, gdy wtem, ni stąd ni zowąd, otoczyła go zgraja rozeźlonych kobiet czerpiących siłę z tego, że są w grupie. – Jesteś ubrańcem! – zarzuciły mu ze złością.

Jan westchnął – w każdej wiosce do której przyszedł niezmiennie zwano go "ubrańcem". Było to tak częste, że już nawet sam zaczął używać tego terminu gdy myślał o sobie i mu podobnych.

W ustach jednak zwykłych ludzi brzmiało to jak obelga. Słowo to było wyraźnie nacechowane wysoce negatywnie; wypowiadane często z pogardą, lecz zwykle ze zwykłym oburzeniem, a czasem nawet – co najgorsze – z typowym naukowym postawieniem diagnozy – tej dziwnej chorobie, na którą jakoby chorował.

 

– Niema takiego słowa jak "ubraniec" – to raczej wy jesteście golasami – odpowiedział jak zwykle.

Widzisz jak mówi – zaskrzeczała jedna z kobiet – jak dziwnie to zabrzmiało! "Golasami"... Tak właśnie mówią ubrańcy! To właśnie ten ich język nienawiści!

Przypatrzcie się mu uważnie – wskazała na niego palcem – tacy jak on uważają za wrogów wszystkich którzy myślą inaczej niż oni. To właśnie "ubrańcy" – ludzie nienawidzący ludzi, którzy myślą i zachowują się inaczej niż oni. Dlatego też próbują wszystkich uczynić sobie podobnym.

Nie nienawidzę was – odpowiedział Jan – gdybym was nienawidził pozwoliłbym wam zostać gołymi, ale teraz zabiegam o to byście byli ubrane; i męczę się i pracuję dla dobra waszego.

Widzicie jaki zadufany w sobie? – zawtórowała jej inna z grupy – Widzicie jak mówi? Tacy właśnie są wszyscy ubrańcy – nieugięci, aroganccy, absolutnie nieustępliwi jeśli chodzi o własne przekonania. Czepiają się jakiejś starej metody i odmawiają zmiany, chcą przetrwania status quo, bez względu na koszty!

Więc wy nie odmawiajcie zmiany! – zawołał Jan ze złością. – Więc zmieńcie swoje postępowanie i ubierzcie się, dokądże będziecie pokazywali całemu światu piersi swoje i łono nieosłonione!?

Widzicie jak się zezłościł? – zaskrzeczała trzecia. – On uważa, że jeśli ktoś z nim nie zgadza, to ten ktoś nie ma racji. Staje jego wrogiem. On nie widzi subtelnych zmian, które zaszły na świecie. Pojawiają się pewne trendy i wzorce, których on nie chce przyjąć do wiadomości.

Któż więc was zwiódł!? Któż was zwrócił z drogi prostej? Jakich wzorców słuchaliście, że nagimi się staliście? A jeśli ich słuchaliście, czemu mnie słuchać nie chcecie? A jeśli za nimi poszliście, czemu za mną pójść nie możecie?

Nie, nie słuchajcie go! Nie słuchajmy go moje panie! Nie możemy pozwolić, żeby jego pomysły, pasujące jak wół do karety, wpływały na nasze decyzje i powstrzymywały nas w rozwoju.

Ależ słuchajcie mnie właśnie!!! Mówił będę, a nie przestanę! Czemu odchodzicie? Czemu uszy zakrywacie, by nie słyszeć? i nie znaleźć ratunku! Wszakże prawdę mówię, gdy rzekę, że gołe jesteście, nie obrażam was, ale same obrażacie siebie nie zakrywając sromoty swojej! Ale zmienić się możecie! Chodźcie do mnie, bierzcie co trzeba! Potrzebującego nie odeślę z niczym! Bierzcie darmo, bez złota i srebra! Kupujcie, a osłaniajcie się!



Kobiety uciekły w popłochu, jakby był jakimś szczurem przenoszącym choroby; wściekłym lisem, od którego można się zarazić konserwatyzmem. Tymczasem Jan począł gonić za nimi krzycząc by się zatrzymały i zechciały go wysłuchać.

Mimo całej komiczności sceny, która przedstawiała się rezydentom wioski, jej głównym bohaterom nie było wcale do śmiechu. Jakiś dramaturg mógłby nawet powiedzieć, że wygląda to jakby kobiety uciekały przed gwałcicielem, a Jan wygląda jak oprawca, który z chęcią by je wszystkie zabił i zjadł.

Zupełnie naturalne jednak, że strudzony wędrowiec nie miał takiej siły by dogonić te niewiasty. Padł w końcu kolanami na piasek plaży, przypływ zmoczył mu spodnie; schował głowę w dłoniach.

 

Pękają ci nerwy co? – Jan spojrzał w górę: nad nim stał Albert uśmiechając się z dominacją. – Jesteś pełen negatywnych emocji, pożerasz sam siebie – stwierdził. – Mógłbyś pozbyć się tego wszystkiego: twoich negatywnych uczuć, negatywnych emocji, wynikających z twojej na skroś negatywnej postawy, zamykania się na świat i braku równowagi. Jeśli chcesz uleczę cię z tego.

Nie ma czegoś takiego jak negatywne emocje! – zripostował sprzedawca. – Cóż znaczy, że mówisz negatywne? Czyż nie to, że jest takie, jakiego nie chcesz? Równie dobrze mógłbyś nie chcieć by dwa plus dwa było cztery!

Uczucia są jak dźwięki, które wydaje instrument, z tym, że ludzie jak ty – w jakiś cudownie głupi sposób – wyobrazili sobie, że dźwięki niskiego tonu są negatywne – więc niepożądane – a dźwięki tonu wysokiego pozytywne – więc pożądane.

Więc też staracie się grać tylko wysokie dźwięki; jakbyście chcieli nastroić gitarę by niemożliwe było grać na niej żadnych dźwięków niskich – ale czy taka gitara działałaby dobrze?

Mówisz, że mnie chcesz leczyć, a więc: czy ktoś, kto cieszyłby się widząc jak ktoś jest torturowany, byłby zdrów twym zdaniem? Nie ma czegoś takiego jak zły nastrój, i owszem jest zły nastrój, kiedy jest nieodpowiedni.

Jeśli ktoś cieszy się widząc nieprawość, albo smuci widząc sprawiedliwość – to źle czyni. Ale ten, kto raduje się z prawdy, i smuci z nieprawości – dobrze czyni. Wszakże nie ten jest dobry, kto się ciągle cieszy i nie odczuwa – tego, co zwiecie – negatywnych emocji, ale ten, co właściwie czuje, we właściwym czasie.



Rozbawiony ALBERT:

Ha! A więc przyznajesz, że jesteś nieszczęśliwy, bo chcesz być nieszczęśliwy i smutny, bo sam chcesz być smutny!



JAN:

Nie, że chcę być smutny, albo nieszczęśliwy, ale też nie chcę być szczęśliwy, z tego żeście nadzy – a ja nic nie sprzedałem! Gdybym był szczęśliwy mimo nagości waszej... Lepiej zginąć mi już teraz.



ALBERT:

A więc wolisz być nieszczęśliwy! Po prostu lubisz się nad sobą znęcać! Nie widzisz, że negatywne uczucia niszczą cię, że sam się wyniszczasz: swoją nienawiścią, złością, smutkiem, rozczarowaniem, depresją, poczuciem beznadziejności? Pozbądź się negatywnych emocji – to o wiele praktyczniejsze.

Zamiast leżeć i rozpaczać nad sobą będziesz mógł wziąć się za coś pożytecznego. Jeśli tylko porzucisz swój schemat sprzedawcy ubrań, będziesz mógł zmienić swoje postępowanie.

Kto wie? Może naprawdę staniesz się sprzedawcą, będziesz sprzedawał samochody i polisy ubezpieczeniowe, będziesz też zarabiał – będziesz miał w bród pieniędzy i złoto będziesz trzymał w swej dłoni. Jeśli tylko wprawisz się w dobry nastrój – zaczniesz żyć pozytywnie.



JAN:

Nie, ale dalej sprzedawał będę ubrania i zabiegał przed wami o to byście kupowali. Ty mówisz: "Nie trzęś się z zimna – gdy jest zimno – ale poć się jakby było gorąco." Jeśli jest zimno, rozsądnie ciało trzęsie się – by się rozgrzać; a gdy jest ciepło, rozsądnie poci się – by się ochłodzić. Biada temu, który poci się w chłodzie i trzęsie w upale! Tak też biada temu, kto smuci się w dniu wesela i weseli w dniu smutku.



ALBERT:

Pięć procent! Pięć procent to ilość sytuacji, w których ludzie faktycznie mają rację w stosunku do ilości tego, kiedy się im wydaje, że mają rację. A ty mówisz jakbyś miał pewność, że się nie mylisz, ale widać, że nie masz z tego żadnej korzyści i cierpisz tylko – nawet wtedy! – przekonany jesteś o swej nieomylności!

Spójrz jednak z naszego punktu widzenia. Oto widzimy dziwadło nie człowiek, dziwadło dla ludzi i zwierząt – nieba i ziemi. Niby sprzedawca, ale nie chce pieniędzy. Niby ubrany, bogaty, a śpi na dworze i chodzi głodny. Niby ma mnóstwo towaru – a nikt go nie chce.



JAN:

Ja też z siebie nie jestem zadowolony, bo, choć wkładam całe siły i staram się ile mogę – nie widzę efektów.



ALBERT:

Ale właśnie powinieneś sprawić, że jesteś zadowolony! Powinieneś zmienić to wierzenie, które cię ogranicza; pozbyć się przekonania o tym, że jesteś sprzedawcą ubrań, oraz że źle jest być gołym – i jednocześnie zastąpić je jakimś innymi przekonaniami, które wyszłyby ci na dobre.

Jeśli twoje przekonanie cię unieszczęśliwia powinieneś je zmienić, by być szczęśliwy. Szkodliwe przekonanie, o byciu sprzedawcą i ważnej misji, którą jakoby masz do wykonania – to znaczy: by ubrać nas wszystkich – zaszczepiłeś sobie sam niecelowo, i przez przypadek sam siebie krzywdzisz.



JAN:

Jesteście nadzy, a ja po prostu chcę wam pomóc! Chcę byście mieli ubrania, chcę byście byli ubrani jak i ja jestem ubrany.



ALBERT:

Jesteś nieuczciwy w stosunku do innych. Te wszystkie wymówki są sposobami usprawiedliwienia i utrzymania braku szczęścia.



JAN:

Nie chcę być szczęśliwy będąc nagim!



ALBERT:

Więc chciej i bądź szczęśliwy!



JAN:

To ty raczej zawstydziłbyś się swej nagości!



ALBERT:

Jakiż miałbym pożytek ze wstydu, czy byłbym przez niego szczęśliwszy?



JAN:

Nie mówię, że byłbyś szczęśliwszy, ale postąpiłbyś właściwie. Właściwie bowiem jest się wstydzić, gdy jest się nagim.



ALBERT:

Więc ten wstyd ograniczałby mnie, bo teraz, gdy się nie wstydzę, mogę równie dobrze chodzić nago jak i w ubraniu, a przez to, że mam większą możliwość wyboru, mogę wybrać to co mi bardziej odpowiada.



JAN:

Więc wybierasz nagość i sromotę – bo wstydu nie masz!



ALBERT:

A ty wybierasz nieszczęście, zamiast szczęścia.



JAN:

Nie żyje się po to by być szczęśliwym! Nie mamy obowiązku bycia szczęśliwymi! Nie mamy obowiązku dobrze się bawić i czuć się ze sobą dobrze! Nie mamy obowiązku być zadowoleni!



ALBERT:

Ale chcemy! Chcemy być szczęśliwi!



JAN:

Ja nie chcę!!! Nie za wszelką cenę! O wiele bardziej, niż być szczęśliwy, chcę być dobry, o wiele bardziej, niż być zadowolony, chcę postępować właściwie! A jeśli, by postępować właściwie, muszę cierpieć i choćby nawet, być biczowany i zabity – to będę tak dalej postępował!



ALBERT:

Szalejesz! Nie ma czegoś takiego jak właściwe lub niewłaściwe zachowanie!



JAN:

A ja sądzę, że jest.



ALBERT:

To przekonanie nie przynosi ci korzyści, ale stratę.



JAN:

Gdyby tylko moja strata była zyskiem dla was.



ALBERT:

Ale nie jest – nikomu w niczym nie pomagasz.



JAN:

Dlatego też smucę się, z powodu waszej zatwardziałości.



ALBERT:

Samemu będąc zatwardziałym najbardziej...



JAN:

Ale w prawdzie! I cóż? jeśli moje przekonania są dla mnie niekorzystne, ale są prawdziwe! Ale jeśli miałbym przekonania korzystne które byłyby nieprawdziwe, to i jakaż korzyść z tego?



ALBERT:

Taka, że byłbyś szczęśliwy.



JAN:

Jaka korzyść z kłamstwa? Jaka korzyść z okłamywania siebie? Czyli mam udawać, że nie jesteście nadzy? Albo zmyślać, że niema hańby gołym chodzić? Czyli mam czarne powiadać białym? A białe zwać czarnym – jeśli miałbym korzyść z tego?



ALBERT:

Jeśli mógłbyś zmienić swoje postrzeganie by porzucić te dawne ograniczenia, które cię uwsteczniają i unieszczęśliwiają, to owszem – powinieneś tak zrobić.



JAN:

Precz! Precz stąd kłamco i oszuście! zwodzicielu samego siebie! Odejdź stąd szatanie! Odejdź ode mnie – nie kuś mnie więcej!!



Albert chciał coś odpowiedzieć, ale Jan przerwał mu krzycząc – PRECZ!!!

Albert skrzywił się – a już myślałem, że mam do czynienia z cywilizowanym człowiekiem… Phi! – powiedział i odszedł w końcu.



Jan schował znów głowę w dłoniach – czuł, że rozpacz w nim wzbiera, a serce mało mu nie pęknie. Jego praca – jego niesamowity trud – czyżby nie miał przynieść żadnych korzyści? czyżby miał być zupełnie niepotrzebny?

Nie, nie, nie! – wykrzyczał w myślach. – Był potrzebny! Dał im szansę i ciągle ją daje, świadczył o sprawiedliwości, bo takie jest jego zadanie. Nie kłamał, ale dawał świadectwo. Świadczył, że są nadzy, świadczył, że źle czynią.

Od nich zaś zależy czy go wysłuchają, czy też nie… Oni też mają wolną wolę – dlatego do nich należy wybór i oni… będą za niego odpowiadać.

On zaś musi pracować, nie ustawać w dobrym dziele, nie tracić nadziei… Było to jednak trudniejsze do wykonania niż się spodziewał.

Mieszkańcy zmówili się ze sobą i od tej pory nikt nie chciał z nim mówić ani słowa. Wszyscy zaparli się, aby go zupełnie nie zauważać. Wiedzieli, że, jeśli bezwzględnie będą milczeć, nie zdoła wciągać ich w dyskusję, zaangażować emocjonalnie i wzbudzić wątpliwości.



Gdziekolwiek więc się udał, napotykał mur milczenia. Zmowę, która skutecznie go powstrzymywała. Stał się im jak powietrze, jak cymbał brzmiący, wrona kracząca. Powstrzymali go zupełnie.

Następnego dnia Jan, z samego rana, swoim zwyczajem, stanął na placu rozłożył ubrania i zaczął gwizdać. Tym razem jednak, żaden z mieszkańców nie przyszedł go posłuchać. Wioska miała go już serdecznie dosyć, mieszkańcy postanowili więc konsekwentnie go ignorować.

Upokorzony sprzedawca poczuł, że wzbiera się w nim gniew. A jednocześnie opuszczały go wszelkie siły, gdy uświadamiał sobie swą własną bezradność, wobec tego tępego oporu i nieustępliwej bezmyślności mieszkańców wioski, którzy zaparli się by go nie słuchać.

Krew w nim wrzała, jednak postanowił czekać. Będzie stał tak tutaj jak strażnik, będzie czekał choćby wieczność, aż ktoś zdecyduje się i przyjdzie. Do tej pory on wciąż wychodził do nich, niech teraz oni przyjdą do niego.

Nie miał już pieniędzy na pożywienie, nie miał też gdzie pójść; spać mógł równie dobrze nawet tutaj. Będzie więc siedział tutaj aż do śmierci. Będzie znakiem wszystkim, niby słup, niby posąg; będzie przypomnieniem…



Czekał więc. Teraz dopiero czuł jak bardzo jest głodny i zmęczony, ale czekał.

Minął cały dzień, lecz nikt nie przyszedł. Nastał wieczór. Położył się, lecz nie mógł zasnąć.

Kręcił się całą noc i nad ranem w końcu usnął, lecz zaraz obudził go głód. Wstał i znów zaczął gwizdać. Ponownie nikt nie wyszedł na jego spotkanie, znów więc, przyszło mu czekać przez cały dzień.

Wieczorem pojawił się mężczyzna z zaciętym wyrazem twarzy, milcząco podszedł do uradowanego sprzedawcy, wręczył mu złożone kartki i odszedł.

Jan z nadzieją zajrzał do środka i zaczął czytać:



„Do Jana Sprzedawcy. My, mieszkańcy Hotoko, niniejszym obwieszczamy, Panu Janie Sprzedawco, naszą wolę. Przybył pan do nas niespodziewanie, bez naszego zaproszenia, ani prośby, mimo to nie wygnaliśmy Pana, lecz pozwoliliśmy obozować Panu wśród naszych mieszkańców.

Było to tym trudniejsze, z naszej strony, iż był pan człowiekiem ubranym, a także sprzedawcą; nie chciał pan również parać się u nas żadną pracą, która mogłaby być uznana za konstruktywną i pożyteczną dla samej wioski. Zamiast tego zajął się pan nachodzeniem mieszkańców i zajmowaniem placu, z którego wygłaszał pan różne przemówienia.

Tylko dlatego, że jesteśmy ludźmi tolerancyjnymi, tolerowaliśmy do tej pory Pańskie zachowanie, ale mimo naszej tolerancyjności i gościnności stawało się one coraz gorsze. Zaczął pan zachowywać się coraz bardziej agresywnie, ubliżając mieszkańcom, krzycząc i wszczynając kłótnie.

Nawet teraz terroryzuje Pan wszystkich obozując na placu. Wywiera pan nieustannie presję na mieszkańcach, chcąc złamać ich swoją agresywną postawą. Narzucić im coś, lub zmusić ich do czegoś, na co mieszkańcy nie mają ochoty.

Otóż oznajmiamy panu, iż jest to dla nas przykre. Sprawia pan nam – wszystkim mieszkańcom – ból i męczy nas Pan swoim postępowaniem. Nie jest nam przyjemnie oglądać i wysłuchiwać Pana – jest to dla nas męczące i kłopotliwe odpowiadać na Pańskie ciągłe zarzuty i impertynencje.

Obwieszczamy więc Panu, że nie pozwolimy by nas Pan dłużej terroryzował. Nie zamierzamy znosić już dłużej Pana despotyzmu. Oczekujemy więc, że opuści Pan naszą wioskę możliwie szybko – i bez zastrzeżeń z Pana strony; których nie mamy już więcej ochoty wysłuchiwać.

Jeśli nie spełni pan naszych oczekiwań będziemy zmuszeni do użycia siły, by wyprowadzić Pana z naszej wioski – by nie sprawiał Pan dłużej kłopotów mieszkańcom i zakończył Pan swój pobyt u nas. Z poważaniem rada wioski Hotoko.”

 

Pod listem widniał zaś długi ciąg imion i nazwisk ludzi, którzy podpisali się pod tym apelem.

Podczas czytania, przez Jana szybko przebiegły różne emocje: niedowierzanie, rozbawienie tonem wypowiedzi, smutek, rozdrażnienie, żal, bezradność i wreszcie cierpienie.

Zrazu po przeczytaniu wydawało mu się, że nie ma już siły się złościć, a jednak w jego wypalonym ciele na nowo rozgorzał ogień dający siłę do ostatniego widowiska.

 

– A więc wyganiacie mnie stąd!? – zaczął głośno, by słyszano go w całej wiosce i odtąd mówił dalej podniesionym głosem. – A więc ja was terroryzuję!!?

Gdybyście, choć raz, potrafili spojrzeć na świat z mojej perspektywy, być może wtedy przestalibyście twierdzić takie brednie!

Ja doskonale rozumiem waszą sytuację: z waszej perspektywy jestem dziwakiem i szaleńcem. Tak właśnie mnie widzicie i nie możecie mnie przez to znieść. Ale jaki procent stanowią ludzie tacy jak ja? Jeden? Nawet nie, może jedna dziesiąta procenta?

Ale niechby nawet był ten jeden procent… I właśnie ten jeden procent doprowadza was do furii i psuje wam się humor, z powodu z powodów takich jak ja fanatyków, których uważacie za szaleńców i głupców – których należy jak najszybciej zreformować.

Wiem, wiem jak my na was działamy, jak doprowadzamy was do wściekłości, którą maskujecie, albo i nie – jeśli jesteście prości… Ale czy w tych wszystkich myślach o nas, tych analizach nas oczerniających, choć raz zastanowiliście się jak my to widzimy?

Powiem wam. Choć to prosta matematyka. Dla nas to wy, jesteście tymi szaleńcami i głupcami wymagającymi zreformowania – dla nas dziewięćdziesiąt-dziewięć procent ludzi jest szaleńcami, dziwakami i głupcami, którzy wymagają zreformowania!

Czy rozumiecie teraz, choć trochę, jak my się czujemy?

Wy nie potraficie znieść nawet jednego procenta tych, których uznajecie za szaleńców, za to my musimy ciągle znosić świat, który stanowią prawie sami szaleńcy. Wy patrzycie na nas ze zgrozą, ilekroć nas tylko zobaczycie, a jakoś nigdy nie przychodzi wam do głowy, że my również często patrzymy na was ze zgrozą – z tym, że nas jest mało, a was miliardy!!!

Wy spojrzycie ze zgrozą, lecz zaraz zobaczycie coś innego, a my tymczasem wołamy: "zgroza dookoła!". Wy możecie pójść gdzieś gdzie nas niema, zasiąść wśród grona podobnych sobie. Nawzajem się utwierdzać. A my nie możemy pójść, gdzieś gdzie byście nie byli; ani nie mamy zgromadzenia. Rozproszeni, rozrzuceni jak włosy na wiatr – jesteśmy skazani na samotność! I nam złościć się nie wolno!!!

Wy spojrzycie na rozpacz, która nas ogarnia i powiecie: "tak jak myśleliśmy – szaleniec, waruje", a sami zwariowalibyście i w padli w rozpacz dużo prędzej gdyby dziewięćdziesiąt-dziewięć procent ludzi, których znacie i widzicie, postępowało według was w sposób zły i z gruntu wypaczony.

Mówię wam to – momentalnie byście się załamali! Ciężko nie zwariować w domu wariatów i ja już bliski jestem szaleństwa. Bądźcie jednak spokojni, jeszcze dużo mi do was brakuje!

Dopiero wtedy stałbym się prawdziwym szaleńcem, gdybym uznał za normalne to, co wy uznajecie za normalne i stał się wam podobnym. Wtedy dopiero byłbym chory! Teraz jestem tylko w gorączce – i słusznie, bo wokoło wirusy! – ale wtedy miałbym raka mózgu i nic już na świecie, by mnie nie uratowało. Tak jak i nic na świecie, was już nie uratuje!!!

Ogarnęło was bowiem szaleństwo ponad miarę i niema już co zbierać po was – gdyż nic już nie zostało. Czego się uśmiechacie, z czego drwicie!? – zwrócił się nagle do części tubylców, którzy przyszli pośmiać się z jego furii – Jeśli jest w was jakieś życie, niechaj przemówi, niechaj wyda głos, oto czas się już skończył – kto kupi? – nadzieja ostatnia.

Kto chce ubranie!!? – wykrzyknął na koniec z pasją.

Zapadła cisza, wiosce nikt nie pracował, ani nawet mówił, jakby wszyscy wstrzymali oddech by nawet nim, nie dać niechcący jakiejś odpowiedzi sprzedawcy.

A więc teraz czas już na mnie. Wysłucham waszego żądania. Odchodzę. Kończy się dla was dziwowisko. Spuście zasłonę, tragedia skończona! Dixi et salvavi animam meam (powiedziałem i zbawiłem swoją duszę)!

 

Czerwony jak burak Jan przestał wreszcie mówić i zaczął zwijać ubrania. Pakował je do toreb – jak sobie postanowił – po raz ostatni.

Nie wydawało się by na kimkolwiek jego wystąpienie zrobiło jakieś wrażenie… No może niektórzy cieszyli się w duchu, że wreszcie cała sprawa się kończy, a wiosce zostanie przywrócony dawny spokój, który to tak natarczywie został naruszony przez nieznajomego.

Wszystko szło dobrze, wreszcie ten toksyczny człowiek, ten wariat, który nie przynosił wiosce pokoju tylko rozerwanie i kłótnie – który sprawiał, że nawet wśród braci i sióstr wynikły spory – przez którego powstały kłótnie między synem a ojcem jego, i między córką, a matką jej, także między synową i świekrą jej – wreszcie ten szaleniec miał się stąd wynieść.

Wreszcie miało skończyć się rozerwanie, sprzedawca odchodził, a wioska mogła powrócić do dawnej swojej jedności i pokoju.

Jan zapiał ostatnią torbę zamkiem błyskawicznym, wziął je w dłonie i ruszył. – To koniec. Wszystko skończone – myślał z goryczą – koniec mojego posłannictwa. Koniec czasu złego i niewdzięcznego. Wszystko skończone.

 

Wszedł pod górę. Tutaj był klif prosto nad wodą. Z nagła wiatr zaczął wiać bardzo silnie. Targał liśćmi, wzbudził fale… Morze ożyło, woda strzelała w górę uderzając w skałę. Jan stanął na skraju tego klifu.

Wiatr uderzył mu w twarz. Rozpryskująca się woda starała się go dosięgnąć. Rzucił torby i plecak, jak ofiarę im należną, w sam środek tej nawałnicy. Bałwany porwały je, jak dzikie zwierzęta rozrywają sarnę. Ocean szumiał złowrogo i głośno, wycie wiatru wzmagało się.

Skocz! skocz! – mówiły mu. – Choć do nas, choć tutaj! Daj krok przed siebie! Wpadnij do wody – tu wieczne zapomnienie! Tu wieczna nicość! Tu kres wszystkiego!

Otchłań wzywała go. Podążała go. A on był zmęczony, pragnął zapomnienia…

– Nie, nie wolno mi – odetchnął w końcu.

Zszedł z klifu. – Co teraz? Co dalej robić?

Oczom jego ukazały się dzikie maliny. Skoczył szybko ku nim i łapczywie zaczął jeść. Był głodny, było ich dużo; przywróciły mu siły.

A więc znów w drogę. – Ruszył zatem, na wschód.

 

Lecz wtedy stało się coś dziwnego. Z tego zachmurzonego nieba spadł pierwszy od lat płatek śniegu.

Jan przystanął zdziwiony i roztopił go w swej dłoni. Nagle zaczęło już sypać na dobre. Zrobiło się chłodno. Śnieg! padał śnieg!

Po chwili już dopędził go Albert – Stój! Czekaj! – krzyknął za nim.

To jakaś anomalia pogodowa, zrobił się mróz! Teraz jest racjonalna przyczyna by się ubrać, daj nam ubrania!

Jan spojrzał na niego, a w jego spojrzeniu wyczuwało się niezmącony spokój człowieka bezradnego, ale szczęśliwego:

Dalej nic nie rozumiesz... Ubrania nie powstały po to by ludziom było ciepło.

Co ty pieprzysz!? Umarzamy!!!

Wędrowiec uśmiechnął się jak dobrotliwy nauczyciel, który po raz kolejny musi wyjaśniać jakiś banał niesfornym uczniom:

Teraz ty jesteś wściekły… Czy nie mówiłeś, że należy panować nad emocjami? Ubrania nie powstały dla mrozu, to mróz powstał dla ubrań…

Za Albertem, po chwili, pojawiło się dwóch młodych mężczyzn z wioski. Krzyknęli: „Jeśli nie chcesz nam dać dobrowolnie to weżniemy je sobie siłą!”

Albert zawołał – Nie, nie róbcie tego! – Jednak oni już byli przy sprzedawcy, przymierzając się do ciosu.

Jan błyskawicznie się obrócił, uderzając jednego z nich w twarz.  W to uderzenie włożył całą swoją frustrację, wściekłość i gorycz – rozpłakał się.

Czy nie mówiłem wam?! Czy nie ostrzegałem?! Czy nie prosiłem!? Czy nie napominałem?!

Nie ja jestem winny krwi waszej.

Skurwysyn – wycedził mężczyzna przez zęby słaniając się na nogach i przytrzymując ręką krwawiący nos, z którego krew spadała na ziemię topiąc jeszcze słaby, świeżo opadły śnieg.

Zamarli – nie spodziewali się po nim takiej siły.

Należało ci się! – stwierdził Albert, po czym zwrócił się do Sprzedawcy – myślałem, że możemy się różnić, co do poglądów, ale obaj chcemy tego samego: dobra społecznego.

Dlatego właśnie przestań się obrażać i daj nam te ubrania. Jeśli tego nie zrobisz wiele osób może dzisiaj zginąć.

Za późno!

Albert drgnął niespokojnie.

Wyrzuciłem je do morza.

Przyglądali się sobie przez chwilę. Odszedł. Nie mieli odwagi go gonić, nie było też po co. Mróz odebrał im siły; wrócili do wioski…

A wędrowiec szedł dalej.

 

Ludzkie ciała tuliły się do siebie bezradnie; daremnie próbując rozgrzać oziębłe członki. Palono wielkie ogniska, przykrywano się dywanami. Jednak śnieg sypał wciąż, a temperatura raptownie spadła.

Wystarczyło jedno liźniecie, tym zimnym ostrym wiatrem, by człowieka oponowała choroba, a czoło robiło się rozpalone.

Nikt nie mógł przeżyć tych nagłych mrozów. Nikt NAGI nie mógł tego przeżyć.

Wkrótce wszelki ruch w wiosce zamarł. Zaniknął wszelki czyn.



Lecz gdyby ktoś szedł właśnie tą śnieżną drogą, na wschód od osady, zobaczyłby osobliwy widok: wędrowca samotnie przemierzającego przestrzeń. Spostrzegłby zaraz, że jego twarz się uśmiecha w szczerości, a oczy błyszczą jak gwiazdy na niebie.

Wędrowiec zatrzymał się na chwilę, by odsapnąć, ale nawet wtedy nie spojrzał za siebie; po chwili szedł już dalej, a jego ciężkie skórzane buty wbijały się głęboko w świeży, miękki śnieg.

Z jego twarzy można było wyczytać, że wiele już przeżył, nie był też młody, a jednak szedł dalej, z jakąś niesamowitą radością i zdecydowaniem.

Jego dłonie nie lepiły się już od potu, ciężkie skórzane torby, nie ciążyły już na nim – pierwsi stali się ostatnimi, a ostatni pierwszymi! – dobro zwyciężyło, nadeszła zima!



I odszedł dalej; szukać braci swoich, którzyby tylko przyobleczeni, a nie nadzy, zostali znalezieni. [KONIEC]



. . .



Objawienie św. Jana 16, 15.

Oto idę jak złodziej: Błogosławiony który czuwa i strzeże szat swoich,

aby nie chodził nago, i nie widziano sromoty jego.”

AMEN



 

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Ten_Smiertelny · dnia 31.03.2018 21:33 · Czytań: 445 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty