Dziki pies, jakiego musiałem zlikwidować kilka dni temu, nie dawał mi spokoju. Dlatego zdecydowałem, że zrobię mały rekonesans okolic. Skąd najlepiej? Oczywiście z dużej wysokości. Opuściłem moją kryjówkę, mając na sobie niewielki plecak z najbardziej potrzebnymi rzeczami, ochronnym strojem FOO-1 na sobie i bronią: nieodłącznym karabinkiem FN P90 oraz zapasowym pistoletem Glock 17 przy pasie. Jak zawsze miałem też noże, jeden na lewym przedramieniu, schowany w rękawie, drugi na udzie. No i tym razem zabrałem też pokrowiec z wyborowym karabinem. Powinno wystarczyć. Ostrożnie zamknąłem za sobą drzwi do dobrze zamaskowanego, starego Rosomaka, po czym ruszyłem szybko wąskim korytarzem mojego labiryntu ze złomu, wsłuchując się w ciszę. Kierowałem się w stronę jedynego czynnego wyjścia, którym mogłem opuścić halę. Oczywiście, nie obyło się bez stałej procedury - około pół godziny zajęło mi obejście wszystkich zaspawanych drzwi i okien zasłoniętych płatami blachy. Nie mogłem sobie odpuścić ani dnia, bo zawsze mogło się okazać, że akurat właśnie tego dnia coś mogłoby wejść na mój teren. Szybko wydostałem się na zewnątrz hali elektrowni i rozejrzałem się wokół. Dzisiaj na niebie były szaro-bure chmury, zdawałem sobie sprawę, że jeżeli spadnie deszcz, ochronny strój będzie do wyrzucenia. Ale mam ich dużo. Ruszyłem przed siebie.
Sobie tylko znanymi ścieżkami wokół budynku dotarłem kilka minut później w pobliże starej chłodni kominowej. Nawet nie spojrzałem na oryginalne drabinki prowadzące na szczyt. Były stare i im nie ufałem, a poza tym jeszcze umyślnie je nadwątliłem, na wypadek, gdyby ktoś chciał popatrzeć na miasto z mojego gniazda. Miałem naprawdę dużo czasu, by wszystko sobie tu zorganizować. Poszedłem na bok, wzdłuż ściany chłodni i wszedłem do jej środka. Popatrzyłem w górę, na okrągły pierścień szaro-burego nieba, po czym szybko odnalazłem wzrokiem linę, zwisającą z samej góry. Podszedłem do niej i sprawdziłem, czy wszystko było w porządku. Cóż, tak wyglądało, pytanie, czy było tak na pewno? Przekonamy się. W sumie przecież każdy dzień jest dobry na śmierć. Ostrożnie i powoli zdjąłem linę z haka i chwyciłem ją mocno, czując, jak ciągnie mnie ku górze. Wsunąłem w pętlę na jej końcu czubek gumowego buta, chwyciłem mocno jedną dłonią linę i drugą nogą lekko wybiłem się w powietrze. Żołądek podszedł mi pod samo gardło, gdy lina pociągnęła mnie w górę z prędkością niejednej windy. Gdzieś w połowie drogi wyminąłem się z dużym workiem pełnym piasku, który był moją przeciwwagą, po czym znalazłem się na samym szczycie. Winda, którą sobie sam przygotowałem była całkiem niezła.
Zgrabnie przeskoczyłem na balkonik idący wokół całej chłodni na jej szczycie, zdjąłem plecak i szybko zlustrowałem niebo. Było na szczęście już jasno-szare, ciemne chmury gdzieś odpłynęły. Na jego tle o wiele lepiej widać było gargulce. Tutaj, na tej wysokości one były jedynym zagrożeniem dla mnie. Tak, gargulce chyba są najgorsze. Ptaki o szarych, prostych pióro-łuskach, mające zwykle przynajmniej cztery, pięć metrów rozpiętości skrzydeł. Drapieżne ptaki. A dlaczego akurat "gargulce"? Nie wiem, czy w ogóle ktoś je nazwał. Ale kiedyś obserwowałem jednego z nich przez ponad godzinę. Siedział na gzymsie jakiegoś budynku, całkowicie nieruchomy, a jego pióro-łuski przybrały szary kolor ścian. Wyglądał jak rzeźba, właśnie taka, jak postać gargulca na starych budynkach. Naprawdę paskudne, złe stworzenia, w dodatku potwornie inteligentne. Nie wiem, skąd się wzięły. Zabawne jednak jest to, że kształt ich głowy kojarzy mi się ze zwykłymi gołębiami. Czy to właśnie z nich się rozwinęły? Możliwe… W końcu jeśli dzikie psy pod wpływem mieszaniny genów, radiacji i skażenia wyglądały tak, jak wyglądały, to i zwykłe gołębie mogły wyewoluować w prawdziwe latające potwory.
Ułożyłem plecak przy barierce i odpiąłem z niego wąski, długi pokrowiec. To była moja druga, ulubiona broń jaką miałem. Karabin SR-25, z magazynkiem na 20 nabojów 7,62 x 51 mm NATO. Nie miał może nie wiadomo jak ogromnego zasięgu - maksymalny ograniczony był ledwie do kilometra, zaś skuteczny do sześciuset metrów, ale w mieście zupełnie wystarczał. Szybko oparłem gotowy do strzału karabin o plecak i do wizjera maski przyłożyłem lornetki. Nigdzie jednak nie było widać żywej duży. Byłem sam. Przez dłuższą chwilę krążyłem po szczycie chłodni, obserwując moje miasto ze szczytu nieba w różnych kierunkach, jego ulice, po których kiedyś jeździłem z ojcem, po których kiedyś kursowały autobusy, w którym kiedyś żyli ludzie. Teraz nie było nikogo. Widziałem za to dziesiątki, jeśli nie setki wraków aut, porozrzucanych byle jak bez ładu i składu przez wojskowe spychacze, zardzewiałych, spalonych, zniszczonych. Jedynie niemal półtora kilometra ode mnie w linii prostej, dostrzegłem wąską strużkę dymu, powoli pnącą się w górę. Tak, pamiętam, tam był stały obóz, w którym kiedyś mieszkałem. Dość regularnie ze sobą handlowaliśmy. Ale nie lubiłem się do nich zbliżać. Odwróciłem wzrok i przez dłuższą chwilę oglądałem perspektywę całego miasta.
Katedra Świętego Mikołaja, na którą popatrzyłem, jakoś ocalała mimo wstrząsów. Bez trudu wypatrzyłem na samym jej szczycie gniazdo gargulca. To była matka, opiekowała się dwoma młodymi. Przez chwilę obserwowałem ją, jak je tuli, otacza skrzydłami, karmi prosto ze swojego ostrego dzioba czymś, co upolowała. Nie chciałem się nawet zastanawiać co padło jej łupem. Zdawałem sobie sprawę, że ofiara mogła chodzić również na dwóch nogach. W pewnym momencie zwróciła głowę w moją stronę i nasz wzrok się spotkał. Byłem pewny, że mnie dostrzegła, że wyczuła na sobie moje spojrzenie. Z tego co mogłem zaobserwować, te ptaki miały doskonały wzrok. Patrzyliśmy na siebie, ja przez lornetki, ona swoimi wielkimi, czarnymi oczami. Ale to była moja… towarzyszka? Pół roku temu, gdy dokonywałem takiej samej inspekcji okolic, jak dzisiaj, też patrzyłem na jej gniazdo. Wtedy jeszcze były w nim jaja. Inny gargulec zaczął ją atakować. Niewiele myśląc, przyłożyłem do ramienia snajperkę i wystrzeliłem. Pocisk ledwo doleciał, niemal nie zranił agresora. Ale zwrócił jego uwagę. Ranna matka wróciła do swoich jaj, a atakujący ją gargulec rzucił się w moją stronę. Był piekielnie szybki, odległość pokonał w mniej kilka sekund. Miałem wtedy czas tylko na dwa strzały. Strąciłem go, a potem przez lunetę karabinu spojrzałem na gniazdo. I wtedy po raz pierwszy spojrzałem w oczy tamtemu gargulcowi. Miałem wrażenie, że ona doskonale mnie zapamiętała. I że zawarła ze mną ciche porozumienie, taki pakt o wzajemnej nieagresji.
No i stadion. Tam dopiero były prawdziwe "potwory". Popatrzyłem przez lornetki na stadion, pogrążony w ruinie, teraz wypełniony z małymi, kolorowymi namiocikami. Na początku to właśnie tam zgromadzili się uchodźcy z miasta i okolic. Wojsko jako tako zorganizowało tam tymczasowy obóz, ze szpitalem dla lżej rannych i chorych. W końcu mogło się tam zmieścić nieco ponad piętnaście tysięcy ludzi - nie licząc powierzchni murawy. Szybko jednak to miejsce okazało się śmiertelną pułapką - każdy z kwaśnych, trujących deszczy wypełniał go płynną trucizną. Mimo ostrzeżeń żołnierzy oraz lekarzy ludzie nie wynieśli się stamtąd i… cóż, było coraz gorzej. W pewnym momencie to żołnierze wynieśli się, zostawiając całe to miejsce swojemu losowi. Ludzie, którzy teraz tam mieszkali - Stadionowcy - cofnęli się przynajmniej do epoki brązu i to chyba pod każdym względem. Zrobili się po prostu dzicy i bezwzględni, polując niczym prymitywne ludy na co popadnie - nie wyłączając innych ludzi. Oglądając teren wokół stadionu zauważyłem kilku z nich. Opuścili właśnie stadion i ruszyli gdzieś w miasto. Pewnie na polowanie. Obserwowałem ich przygarbione sylwetki, pokraczne kroki, prymitywną broń zrobioną z czegokolwiek. Mutanci. Ilu ich tam było? Kilkunastu, może kilkudziesięciu, a może i setka? Najważniejsze, że chyba nikt nie miał tam broni palnej. A jednak ci - chyba jeszcze - ludzie byli bardzo niebezpieczni, ze swoimi maczugami i włóczniami ze złomu. Chorzy, wyniszczeni przez radiację i skażenia, za nic w świecie nie chcieli umierać, za to bardzo chętnie pomagali w tym innym. Kilka razy zdarzyło mi się przypadkiem na nich natrafić i zawsze musiałem ratować się błyskawiczną ucieczką. Ostatnio coraz częściej zdarzało się nawet to, że nie rozumieli gestu wymierzonej w nich broni. A ja nie chciałem przecież zabijać ludzi. Nawet takich, jak oni. Raz jeszcze popatrzyłem na stadion, ale grupka Dzikich zniknęła. Omijałem tamto miejsce, zwłaszcza, że było bardzo blisko. Stadionowcy zdawali sobie sprawę z mojej obecności w okolicy, mieli jednak tyle resztek rozsądku, by mnie ignorować, wiedząc, że polowanie na mnie byłoby dla nich bardzo kosztowne pod każdym względem. A ja odwdzięczałem się im tym samym - ignorowaniem i schodzeniem im z drogi. W końcu oderwałem wzrok od stadionu i raz jeszcze popatrzyłem na najbliższy teren. Cóż, wszędzie wokół była kompletna cisza.
Gdy już miałem wstać i się zebrać z powrotem, usłyszałem głośne wycie dzikiego psa. Oczywiście tutaj, na górze, nie mógł być żadnym zagrożeniem. Tym niemniej był w pobliżu. Raz jeszcze się rozejrzałem i zauważyłem go daleko poniżej, na długim, prostym odcinku drogi. Pędził z całych sił, najwyraźniej kogoś ścigając. Przesunąłem lornetki i zaraz po tym usłyszałem krótką serię strzałów. Bezbłędnie rozpoznałem Kałasznikowa. Zauważyłem dwóch ludzi, którzy rozpaczliwie uciekali przed polującym na nich drapieżnikiem i pokręciłem głową. Byli we dwójkę, zamiast zatrzymać się i podjąć walkę, woleli uciekać, strzelając na ślepo przez ramię. Zmrużyłem gniewnie oczy i postanowiłem dać im nauczkę. W końcu wdarli się na mój teren. Sięgnąłem po snajperkę i popatrzyłem na dachy okolicznych budynków. Na kilku cienkich masztach kolorowe strzępki materiału wisiały niemal pionowo. Doskonale, wiatru nie było w ogóle. Wymierzyłem karabinem w uciekającą dwójkę. Przesuwałem spokojnie lufę, ucząc się ich tempa, potem znów wziąłem poprawkę na cel. Uczyłem się szybkości, zrobiłem kolejną niewielką korektę i nacisnąłem spust.
Karabin kopnął mocno z hukiem, a ja w pierwszej chwili pomyślałem, że nie trafiłem. Cóż, pech, to był trudny strzał. Pod ostrym kątem w dół, w szybko poruszający się cel. Jednak po chwili zmieniłem zdanie, udało się. Po prostu pocisk uderzył metr, może dwa przed celem w stary asfalt, zrykoszetował i trafił prosto w brzuch. Poznałem to po tym, że obiekt znacząco zwolnił, a na starym asfalcie pojawiła się wciąż powiększająca się smuga brunatnej krwi. W końcu mój cel niemal zupełnie się zatrzymał, chwiał się chwilę i powoli przewrócił na bok. Cztery kończyny dzikiego psa drgały spazmatycznie i teraz dopiero zobaczyłem dużą, podłużną ranę po pocisku. Dwaj uciekający mężczyźni zatrzymali się, po czym rozejrzeli i jeden z nich pistoletem dobił konającego psa, a drugi pomachał ręką w geście pozdrowienia w bliżej nieokreślonym kierunku, zapewne chcąc mi podziękować. Oczywiście, nie oddałem gestu. Przecież jestem Duchem, jestem tu i tam, na moim terenie wszędzie wokół. Przynajmniej oni powinni tak myśleć.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt