GRA
Czyli jak oszukałem komunistyczne służby
Rozdział 1 Bokserska przyjaźń
Nie raz zastanawiało mnie, czy za oszustwo, jakiego się dopuściłem, wylądowałbym w więzieniu. A może sprawa zostałaby zamieciona pod dywan?
W efekcie popełnionego przestępstwa stałem się rozpoznawalną osobą, darzoną szacunkiem przez ogromną większość obywateli Wałbrzycha i Szczawna-Zdroju. Pokazywano mnie palcami, nawet obcy ludzie zaczęli mi się kłaniać. W dodatku dostałem ozdobny list gratulacyjny ze stolicy. Wtedy poczułem, co oznacza bycie celebrytą. Zaznałem stanu ducha mogącego towarzyszyć złotemu medaliście olimpijskiemu, znanemu aktorowi, może nawet laureatowi nagrody Nobla. Tu jednak chyba przesadzam…
Prawdę mówiąc, nie wszyscy patrzyli na mnie z aprobatą. Parę razy natknąłem się na spojrzenia kose, pełne nienawiści. Raz, jadąc autobusem, spotkałem się z rzuconą pod moim adresem uwagą. – Zobacz, to ta komunistyczna kurwa, co chce robić partyjną karierę – owiedział do swojego kompana facet o wyglądzie robotnika.
Udałem, że nie słyszę.
* * *
Przygoda, o której opowiem, miała prapoczątek w podstawówce, po czym przeniosła się do piwnicy willi rodziców. Poza mną, głównym jej bohaterem był o rok starszy Romek Waszkiewicz, jeden z najsilniejszych chłopaków w klasie, którego pasją był boks. Wprawdzie mnie i brata nie bił, ale spoglądał na nas z pobłażliwym, a zarazem ironicznym uśmieszkiem, jakby chciał powiedzieć: gdybym któremuś z was przywalił, to połamałbym gnaty. Po skończeniu podstawówki my także dostaliśmy fioła na punkcie ięściarstwa. Zaczęliśmy jeździć na treningi do bokserskiego klubu Handlowiec i w uterynie domu urządziliśmy salkę treningową. Pierwszym sukcesem, którego się nie spodziewałem, było zwycięstwo nad starszym kolegą Jarkiem Menowskim, który później dopuszczał się bandyckich napadów, a także zabił pięścią człowieka. Wreszcie wylądował w kryminale z wieloletnim wyrokiem. Menowski, na oczach całej klasy, stoczył z Romkiem Waszkiewiczem pojedynek na gołe pięści. To była masakra. Na widok pryskającej po uderzeniach krwi i pomazanych nią twarzy przeciwników zemdlała jedna z klasowych koleżanek. Od czasu dramatycznego pojedynku dało się jednak zauważyć, że Waszkiewicza połączyła z Menowskim więź wzajemnego szacunku i chyba sympatii.
Tak, bez wątpienia wielką satysfakcją stała się dla mnie pierwsza konfrontacja z przyszłym kryminalistą. Po kilkunastu sekundach trafiłem Menowskiego w nos, zmuszając go do poddania się. Ponieważ był chłopakiem bardzo utalentowanym sportowo, po porażce ze mną także wziął się za trenowanie boksu. Wystarczyło mu kilkanaście miesięcy, żeby wyrobić sobie nokautującą siłę ciosu. Za rozbicie nosa dokonał srogiego odwetu. W rewanżowym pojedynku zasypał mnie gradem ciężkich uderzeń, po których zaszumiało mi w głowie i na oczach kolegów przegrałem przed czasem przez techniczny nokaut.
Niedługo potem Jarek przyprowadził do naszej piwnicy Romka Waszkiewicza.
– Romek chciałby zmierzyć się z tobą w rękawicach, chyba mu nie odmów – złożył zaskakującą propozycję.
Po błąkającym się na twarzy Jarka uśmieszku od razu wyczułem, że przygotowali jakąś chytrą taktykę. Mimo ogarniającego mnie lęku nie wypadało odmówić. Waszkiewicz nie trenował wprawdzie boksu, był jednak ode mnie o jakieś piętnaście kilogramów cięższy i trochę wyższy. Nie miałem wątpliwości, że będzie trudnym przeciwnikiem. Nie pomyliłem się. Chwilę po założeniu rękawic rzucił się na mnie z impetem, waląc serią ciosów. Zasłoniłem się podwójną gardą, lecz ciosy rozbijały moją blokadę. Gdy tylko próbowałem kontrować, otrzymywałem kolejne bomby. Błyskało mi w głowie, mdlały kolana. Nie pamiętam, jak długo trwał huragan spadających na mnie uderzeń. Walczyłem, by utrzymać się na nogach. Starałem się przykleić do przeciwnika, skrócić dystans i złapać jego grzmocące mnie ramiona, doprowadzając do klinczu. Nieoczekiwanie Waszkiewicz przestał bić. Cofnął się o parę kroków i ciężko sapiąc, zaczął wciągać powietrze. Zbierał siły do ataku mającego ostatecznie mnie zdemolować. Nie wiem, skąd wykrzesałem resztkę energii. Zadałem parę ciosów prostych. Wszystkie mierzyłem w brodę, trafiając jak w treningową gruszkę. Teraz ja odrzuciłem go pod ścianę.
– Nie mam już siły – dotarły do mnie słowa spoconego Romka.
Zaczął zdejmować rękawice.
Byłem pewien: taktykę walki ze mną podpowiedział mu Menowski. Myślał logicznie, byłem od Waszkiewicza lżejszy. Namówił Romka, żeby parł do przodu, walił jak młocarnia i rozciągnął mnie na piwnicznej podłodze, rozgniatając niczym walec. Plan się nie powiódł, przeciwnik nie miał za sobą treningu i zabrakło mu kondycji.
* * *
Parę lat później boks skomplikował mi życie. Ojciec był mną rozczarowany. Chciał, żebym został inżynierem, lecz mnie i brata bardziej interesowało uprawianie pięściarstwa. Miałem parę wzlotów formy, ale kariery pięściarskiej nie zrobiłem. Zmieniałem kierunki studiów, brałem urlopy dziekańskie, a przerwy w nauce próbowałem wykorzystać, żeby osiągnąć coś w boksie.
Nie będę tu obszernie wspominał o życiowych zawirowaniach, które nie raz mogły się skończyć wyrokiem skazującym na więzienie. Niestety, przeważnie były związane z pięściarskimi występami poza ringiem. W efekcie zostałem czarną owcą w rodzinie powszechnie uważanej za uczciwą i przyzwoitą.
Od czasu piwnicznej walki z Waszkiewiczem upłynęło kilka lat. Zniknął ze Szczawna-Zdroju i Wałbrzycha. Dowiedziałem się, że studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Nie było w tym nic dziwnego, mimo bokserskich zainteresowań był bardzo dobrym uczniem.
Po paru latach ujrzałem go w telewizji i z niedowierzania wytrzeszczyłem oczy, potrząsając głową, by się upewnić, że to nie sen. Siedział w Sali Kongresowej Pałacu Kultury na najwyżej umieszczonym rzeźbionym fotelu podobnym do królewskiego tronu. Niesamowite! Niżej od Romka zajmowali miejsca najważniejsi partyjni przywódcy w PRL-u: Gierek i Jaroszewicz. Dopiero w niższym rzędzie trybuny przystrojonej (jak się domyślałem) czerwonymi i biało-czerwonymi flagami tkwili przedstawiciele Biura Politycznego PZPR. Cała sala nabita była tłumem partyjniaków, wszyscy byli w garniturach, białych koszulach i krawatach. Odbywał się któryś z walnych zjazdów partii.
– Mamo! Tato! – krzyknąłem do rodziców kończących w jadalni obiad. – Coś niewiarygodnego! Chodźcie zobaczyć! Waszkiewicz siedzi na honorowym miejscu, jakby był ważniejszy od Gierka i Jaroszewicza.
Okazało się, że powierzono mu rolę moderatora zjazdu. To on pierwszy zabrał głos jako przewodniczący międzyuczelnianej organizacji Związku Młodzieży Socjalistycznej. Co muszę przyznać, w dobrze skrojonym garniturze, opinającym jego pokaźną sylwetkę, prezentował się imponująco. Słuchając jego wstępnego przemówienia, które czytał tubalnym głosem z karteczki, poczułem niesmak. Wypowiadał typowe partyjniackie slogany o zaangażowaniu ideowym studenckiej młodzieży i jej gotowości realizowania socjalistycznych prerogatyw dla budowania podwalin komunistycznej przyszłości.
– No to wasz kolega dochrapie się najwyższych zaszczytów – bąknął na odczepkę ojciec i udał się do sypialni, skąd po chwili rozległo się bulgotanie stacji zagłuszających audycję Radia Wolna Europa1.
Ogarnęły mnie mieszane uczucia. Z jednej strony podziwiałem Romka; co tu nie gadać, dochrapał się znaczącego stanowiska. Nawet byłem w pewien sposób z niego dumny. Wspomnienie zaciekłego pojedynku zbliżyło nas do siebie. Po walce zachował się elegancko, podał mi rękę i pochwalił za poczynione postępy. Z drugiej jednak strony wstąpił do środowiska nielubianych przeze mnie ludzi. Komuniści mnie mierzili. Nie potrafiłem nie dostrzegać ich udawanej miłości do Związku Radzieckiego i szkalowania innych systemów politycznych. W szkołach, zakładach pracy i mediach bez przerwy kłamano o wyższości systemu socjalistycznego nad kapitalizmem.
Jako cinkciarz zazdrościłem turystom zza żelaznej kurtyny, bez trudu rozpoznając ich na ulicach, gdyż niewątpliwie różnili się od poszarzałego tłumu. Byli lepiej ubrani, tryskali energią, a ich twarze nie wydawały się zmęczone jak oblicza rodaków.
Próbowałem znaleźć dla Romka Waszkiewicza usprawiedliwienie. Nie potrafiąc czuć do niego niechęci, gdzieś w głębi duszy wybaczyłem mu wybór komunistycznej kariery. Mnie, pochodzącego z zamożnej rodziny, wychowano w luksusowej poniemieckiej willi. Matka, lekarka, była dyrektorką sanatorium dziecięcego, ojciec, bezpartyjny inżynier, kierował wałbrzyską koksownią, zatrudniającą sześciuset ludzi. A Romek? Cóż, mieszkał niedaleko w skromnym domku, półsierota bez ojca. Pozostała mu solidna nauka, tego nie zabraniano. Nie mógł jednak pozwolić sobie na trenowanie boksu, czy jak ja, na zmiany kierunków studiów. Ujrzawszy go na ekranie, doznałem rozterki. Czyżby został komunistą?! Coś mi tu zgrzytało. Wprawdzie poszedł z pachołkami Kremla na wątpliwy kompromis, ale przecież go znałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby był amerykańskim szpiegiem umieszczonym wśród władz komunistycznych przez Centralną Agencję Wywiadowczą (CIA). Jednak dotarło do mnie, że takie przypuszczenie to szczyt absurdu.
Przypomniała mi się, chyba ostatnia, wizyta mieszkającego od kilku lat w Warszawie innego kolegi z dzieciństwa. Michał przed wyprowadzką do stolicy mieszkał w Szczawnie-Zdroju. Był synem doktora Kujawskiego, który w Powstaniu Warszawskim miał pseudonim Doktor Brom i sprawował funkcję szefa sanitarnego baonu Zośka. Z Bromem chodziliśmy na grzybobrania i podczas pieszych wędrówek do lasu fascynował nas opowieściami o powstańczych walkach z Niemcami. Właśnie on sprawił, że temat Powstania stał się moim pierwszym historycznym konikiem. Prawie wszystko wyczytałem o dramacie walczących w Powstaniu akowców. Wiedza o niechlubnej roli, jaką odegrała stojąca na drugim brzegu Wisły armia sowiecka, wzmogła moją antypatię do potężnego sąsiada ze wschodu. Czułem odrazę do komunistycznego systemu, który zagościł w Polsce po wymordowaniu bądź skazaniu na katorgę patriotów z Armii Krajowej. Doktor Brom opowiadał jak artylerzyści radzieccy, niby wspomagając walczącą Warszawę ostrzeliwaniem Niemców, „przypadkowo” przerzucali ogień na placówki powstańcze. Syn doktora Broma był towarzyszem moich dziecięcych zabaw i po wy rowadzce ze Szczawna-Zdroju jeszcze kilkakrotnie do nas przyjeżdżał. Bawiliśmy się w antysowiecką partyzantkę, przywoził materiały wybuchowe wy obyte z niewypałów i chemikalia służące do produkcji ręcznych granatów. Michał zaraził mnie i brata na dobrych kilka lat piromanią.
Jednak w czasie ostatniej wizyty wprawił nas w osłupienie i niesmak. Byliśmy po maturze i zastanawialiśmy się, jaka będzie nasza przyszłość.
– Zrozumcie – powiedział. – Powinniśmy zapisać się do partii...
– Upadłeś na głowę? – zapytał brat z miną, jakby ugryzł zgniłą śliwkę.
– Posłuchajcie – rozpoczął wywody, tłumacząc nam, że aby zmienić Polskę, należy wstąpić do partii, by ją zniszczyć od środka.
Mówił slogany, które powtarzał wiele lat później esbek nakłaniający mnie do współpracy, i ględził o geopolitycznych uwarunkowaniach oraz jedynej możliwości wpływu na rzeczywistość, jaką miałaby być współpraca z komuchami.
Więc może pasjonat boksu Waszkiewicz wstąpił do partii, żeby ją osłabiać od środka? Może jest członkiem „piątej kolumny”, której zawoalowanym celem będzie niwelowanie moskiewskich wpływów?
Oceniając z perspektywy lat jego postawę, doszedłem do przekonania, że wprawdzie błędne były moje rojenia na temat wywrotowej działalności kolegi, ale nie do końca...
* * *
Po raz pierwszy, po szoku doznanym ujrzeniem Waszkiewicza w telewizji, spotkałem go trzy lata później. Przeżywałem burzliwy okres. Leczyłem rany po wielkim zawodzie uczuciowym. Jeszcze nie w pełni doszedłem do siebie, bo zakochany w pięknej Wałbrzyszance, dostałem od niej kosza. Przez bójkę z jej powodu wyleciałem z hukiem z wydziału architektury Politechniki Wrocławskiej. Ewusia – tak nazywała się wałbrzyska piękność – miała w sobie tyle seksapilu, że na jej widok niejeden doznał zawrotu głowy. Żeby ją uwieść, zjeżdżali do Wałbrzycha najbardziej znani uwodziciele z całej Polski. Uganiał się za nią jakiś ważniak z agencji modelek. Odbił mi ją kolega z dzieciństwa i wczesnej młodości. Już o nim wspominałem, był nim Jarek Menowski – który po skróceniu mu wyroku z siedemnastu lat do pięciu opuścił zakład karny – w eksperymentalnym więzieniu wyprzystojniał i wyglądał jak filmowy amant.
W dniach przed spotkaniem z Romkiem Waszkiewiczem wylizywałem się ze stanu, który psychiatra określiłby mianem poważnej depresji. Powoli odzyskiwałem dobre samopoczucie, nawet udało mi się nawiązać romans z piękną blond warszawianką. Pokrzepiły mnie pierwsze napisane eseje, uwierzyłem, że zostanę poczytnym pisarzem. Rękawice bokserskie zamieniłem na tenisową rakietę. Intensywnie trenowałem, nabierając coraz lepszej kondycji.
Spotkaliśmy się z Romkiem przypadkowo przy wejściu do hotelu Harenda, koło posągu Kopernika na Krakowskim Przedmieściu.
– Widziałem cię w telewizji – powiedziałem po serdecznym przywitaniu.
Usiedliśmy w przyhotelowej kawiarni i zacząłem mu opowiadać o dawnych znajomych. Uruchomiłem darowaną mi chyba od Boga smykałkę do gawędziarstwa, która w tamtym czasie przekonała mnie, że mam predyspozycje, by pisać poczytne powieści. Waszkiewicz słuchał, a potem obdarzył komplementem dodającym skrzydeł.
– Wiesz – zawiesił na moment głos i oświadczył tonem pełnym szacunku – ciekawie opowiadasz, bardzo rozwinąłeś osobowość.
Miałem ochotę go uściskać. Jego słowa odczytałem jako pozytywną ocenę moich predyspozycji pisarskich. Komplement z ust Romka zabrzmiał prawie tak, jakby legendarny trener bokserski Feliks Stamm zapewnił mnie, że dzięki pięściarskiej smykałce mogę być kandydatem do olimpijskiego złota. Urosłem we własnych oczach. Te słowa Waszkiewicza były mi potrzebne.
Parę tygodni wcześniej odbyłem rozmowę z ojcem, który zachwiał moją wiarą w pisarską przyszłość.
– Radzę ci wrócić na politechnikę. W pisarstwie nie masz żadnych szans – zagrzmiał. – Chyba że zaczniesz pisać o Leninie – dodał z nutą sarkazmu.
Wypowiedź ojca, który jednak był dla mnie autorytetem, zasiała we mnie ziarno niepewności.
Teraz jednak, siedząc przed patrzącym na mnie z sympatią Romkiem, zapragnąłem mu się zwierzyć z literackich planów. Byłem prawie pewien, że uznałby je za słuszne. Jednak on się spieszył na uniwersytet (pisał jakąś naukową rozprawę), a ja na spotkanie ze wspomnianą blondynką. Rozstaliśmy się po kilkunastu minutach.
Od spotkania w hotelu Harenda – jak obliczyłem – upłynęło piętnaście lat. W minionym czasie, przetykanym życiowymi perturbacjami – ba, mogącymi mnie nawet zaprowadzić do kryminału – nie udało się zdobyć uznania na niwie literackiej. Chociaż? Niedługo przed kolejnym spotkaniem z Romkiem jedno z moich opowiadań, wydane w miesięczniku Nowy Wyraz, zostało uznane za bardzo dobre. Skoro wspominam o pisarstwie, wypada się przyznać, że znawcy literatury i redaktorzy surowo oceniali moje pierwsze wypociny. Najbardziej przygnębiła mnie opinia laureata nagrody Nobla Czesława Miłosza.
Daj pan sobie spokój z pisarstwem, to, co pan pisze, to nieporadne knoty – odpowiedział na przesyłkę do USA zawierającą mój list z kilkoma opowiadaniami. Słowa te uderzyły mocniej niż ciosy, którymi przed laty zasypał mnie Jarek Menowski. Tym bardziej, że liczyłem na pozytywną ocenę uznanego autorytetu. Pomocną dłoń wyciągnęła cioteczna siostra, dziennikarka pisząca do tygodników Film i Ekran, była żona słynnego aktora Tadeusza Łomnickiego. Chyba n e oceniała zbyt krytycznie moich prób pisarskich. Chcąc jakoś pomóc, załatwiła mi pracę w ekipie swojego kolegi, reżysera Krzysztofa Zanussiego. Po pewnym czasie z stałem jego osobistym trenerem gry w tenisa. Podjąłem także próby pisania scenariuszy filmowych, pracując jednocześnie jako asystent z innymi polskimi reżyserami. Zarabiałem ponadto jako „bramkarz” w młodzieżowych dyskotekach, a także udzielając lekcji tenisa znanym aktorom i świetnej pisarce Basi Wachowicz.
* * *
Kinematografia zawsze mnie pociągała, dlatego postanowiłem spróbować sił w filmie. Żeby odsłonić trudy minionego piętnastolecia, zanim ponownie spotkałem Romka, opowiem o realizacji pierwszego projektu i o mojej głównej aktorce, która zrobiła potem karierę supermodelki. Jestem przekonany, znając Monikę Jabłońską*, o której będzie mowa później, że na tym bardziej jej zależało.
Mieszkałem na waleta w akademiku przy ulicy Kopińskiej, kiedy przykuł moją uwagę plakacik na tablicy ogłoszeniowej. Studencki klub filmowy Limes ogłaszał nabór na kurs reżysersko operatorski. Zapisałem się bez wahania. Wiedzę o filmowym rzemiośle przekazywali nam studenci z łódzkiej PWSTiF. Zanim wstąpili do słynnej szkoły, pierwsze ich filmy realizowane były właśnie w Limesie. Musieli czuć sentyment do macierzystego klubu, skoro bez wynagrodzenia zgodzili się edukować nowy narybek filmowców. To byli bardzo sympatyczni faceci; w klarowny sposób wykładali nam zagadnienia związane zarówno z tajnikami pisania scenariuszy, jak i techniką używania kamer. Miałem już za sobą praktykę na planach filmowych, więc jak gąbka chłonąłem przekazywaną wiedzę o rodzajach i czułościach taśm, budowie kamery, sprzęcie oświetleniowym; o montażu, ciekawiło mnie wszystko. Wyświetlano nam nagrodzone amatorskie filmy i studenckie etiudy. Ćwiczyliśmy ustawienia kamer i pozorowaliśmy filmowanie ujęć, a wiedza wciągała mnie nieporównywalnie bardziej niż matematyka wyższa, metaloznawstwo czy mechanika budowli, przedmioty, których nie znosiłem na polibudzie. Byłem coraz bardziej przekonany, że wreszcie znalazłem się we właściwym miejscu.
Po czterech miesiącach skończył się kurs i nasi wykładowcy zorganizowali konkurs na scenariusz. Poprosiłem przewodniczący studenckiego klubu Mospan (tam na dyskotekach przeciwdziałałem chuligańskiej przemocy), żeby odstąpił mi gabinet z potężną, rozklekotaną maszyną do pisania Mercedes. Przyszło mi do głowy, że w czasie okupacji niemieckiej spisywano na niej zeznania złamanych gestapowskimi torturami Polaków. Po wojnie mógł w klawisze walić jednym palcem półanalfabeta z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, starając się spisywać bełkot zmasakrowanego akowca, nad którym z drewnianą pałką stał rusek z NKWD.
Zrobiłem sobie duży kubek kawy i przez pół nocy głowiłem się, o czym mam pisać. Wreszcie przypomniało mi się, jak kiedyś snułem przed kolesiami opowieść o pogrzebie babci, doprowadzając ich do wybuchów szyderczego śmiechu. Zacząłem przelewać tę tragifarsę na papier. Kiedy podniosłem się znad mercedesa, wstawał świt, zza okna dobiegało poranne świergotanie ptaków. „Scenariusz” zawarłem na dwóch kartkach A4.
W czasie jego odczytywania, przed blisko pięćdziesięcioosobowym audytorium, zacząłem się zacinać. Zrobiło mi się gorąco, byłem spięty, tekst zawierał skreślenia i podorabiane długopisem, trudne do rozszyfrowania dopiski. Czułem, że zaczynam się pocić. Zawstydzony odłożyłem kartki. – Może lepiej po prostu to opowiem – wyrzuciłem z siebie, rozglądając się po twarzach uczestników konkursu. Niektórzy odetchnęli z ulgą, zapewne ogarnęła ich pewność, że nic sensownego nie wykrztuszę i odpadnę jako ich konkurent. Nadrabiając nie najlepsze zapiski mimiką twarzy i gestami, doprowadziłem salę nabitą słuchaczami do wybuchów śmiechu; kiedy kończyłem opowieść, rechotali wszyscy.
Rozdeptałem na papkę konkurentów zdolnych jedynie do wyartykułowania miałkich wypocin. Czytali je wprawdzie potoczyście, ale doprowadzając słuchaczy do ziewania i zdaje się nawet, że gdzieś z tyłu dobiegało chrapanie. Wygrałem konkurs i jako jedynemu spośród prawie pół setki kursantów przydzielono siedemset metrów taśmy filmowej ORWO z NRD. Nasi wykładowcy z łódzkiej PWSTiF złożyli mi gratulacje, gratulowali też koledzy z kursu. Ciesząc się ze zwycięstwa, nie zatruwałem sobie głowy praktycznymi możliwościami zrobienia filmu. Kiedy zaczęliśmy opuszczać salę wykładową, podszedł do mnie wysoki chłopak i nieśmiało zapytał, czy mam kamerzystę. Oczywiście nie miałem, byłem zaskoczony, więc od razu wyraziłem zgodę, żeby został moim operatorem.
Umówiłem się z nim na następny dzień w centrum, w kawiarni Gong. Myśląc o realizacji filmu, zaczęła mi puchnąć głowa. Skąd wziąć plejadę podstarzałych aktorów? Czy zagra u mnie Irena Kwiatkowska, jakie mam szanse zatrudnić Tadeusza Fijewskiego? Kto nadawałby się jeszcze? Najlepiej, gdyby mojego ojca zagrał Dziewoński... Jednak to zawodowi aktorzy. Kto im wypłaci gażę? Czy z wytwórni na Chełmskiej pożyczą mi szyny i wózek do prowadzenia kamery? A profesjonalne oświetlenie?
Realizacja zdjęć w amatorskich warunkach wydała się równie absurdalna, jak eskapada z motyką na księżyc. Scenariusz konkursowy nadawał się do kosza. Zacząłem wpadać w panikę. Amatorskie dziełka, które nam pokazywano, także etiudy ze szkoły filmowej, bazowały na prostych scenkach, ich długość przeważnie nie przekraczała paru minut; mój pomysł zapowiadał tworzenie przynajmniej półgodzinnego filmu. W oglądanych na kursie ekranizacjach grali studenci, czasem studentki – przyszli aktorzy łódzkiej filmówki.
Muszę napisać nowy scenariusz...
* * *
Zwycięstwo w konkursie musiało mnie jednak podbudować, skoro kolejna nocna nasiadówka przy maszynie Mercedes i fajansowym kubku z kawą zaowocowała nowym szkicem scenariusza. Wymyśliłem kilkunastominutowy film, jakiego chyba jeszcze nikt nie oglądał. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Kluczowym założeniem było zaskakiwanie obiektywem przypadkowo spotykanych na ulicach kobiet, głównie ładnych i młodych, a także zwracających czymś uwagę mężczyzn i osób starszych. Istotne miały być reakcje na filmującą ich kamerę. Ujęcia zaskakiwanych przez operatora ludzi postanowiłem przetykać banalną, choć burzliwą historyjką romansu atrakcyjnej dziewczyny z chłopakiem o walorach amanta, mogącego być magnesem dla płci pięknej. Więc potrzebowałem dwóch osób mogących przynajmniej powierzchownością uchodzić za młodzieżowych idoli. Wtedy zaświtał mi w głowie pomysł, aby nadać filmowi tytuł IDOLE. Historyjkę o parze wyróżniającej się urodą napisałem tak, żeby zadania aktorskie były banalne i mógł je wykonać prawie każdy, nawet ktoś bez pojęcia o fachu aktorskim.
Mój operator Andrzej Joński z uwagą wsłuchiwał się w czytany przeze mnie szkic scenariusza, drapał się w głowę, robił miny wyrażające podejrzliwość. Kiedy skończyłem, oświadczył, że to poroniony pomysł. Wtedy ponownie, jak podczas konkursu, zacząłem odgrywać sceny, imitując potencjalne reakcje zaskoczonych widokiem kamery kobiet i dziewcząt. Opowiedziałem o parze głównych bohaterów, o chuliganach z dyskoteki klubu Mospan, o tym, jak ciekawe byłoby filmowanie ich twarzy, i o pomyśle, by postawione im tanie wino wypili z gwinta razem z głównym bohaterem, demonstrując przy okazji rytuał chluśnięcia winem na ziemię za tych, co garują. Zasugerowałem też scenę, w której pijany amant bije swoją piękną dziewczynę na parkiecie dyskoteki.
Po raz drugi zadziałała magia moich gawędziarskich uzdolnień.
– Przespałeś się z muzą? – zapytał Joński po wysłuchaniu mojego monologu. – Zaczynam rozumieć twój pomysł, podoba mi się.
Do obsadzenia głównej roli potrzebowaliśmy naprawdę wystrzałowej dziewczyny. Przyszło mi do głowy, że najlepsza byłaby w typie tej, która zostawiła mnie dla Menowskiego.
Przez zdjęcia próbne przewinęły się cztery ładne dziewczyny. Po dwóch tygodniach zaczęliśmy wątpić w możliwość znalezienia właściwej odtwórczyni.
1Rozgłośnia antykomunistyczna sponsorowana przez CIA. (Wyjaśnienie dla młodych czytelników nie znających realiów PRL).
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt