Tym razem znów postanowiłem przejść się do najbliższej galerii. Przez cały czas siedziałem na miejscu, w mojej Kryjówce, mając nadzieję, że ulewa w końcu się skończy. Razem z deszczem nad miastem przetoczyła się ciężka burza. Tym razem nawałnica była wyjątkowo uparta, wisiała nad miastem kilka dni. Gdy się uspokoiło, musiałem sprawdzić, czy siły natury nie naruszyły mojego budynku oraz moich kryjówek.
Oczywiście, w pierwszej kolejności sprawdziłem moją halę. Przez niewielkie dziury w dachu nieco deszczu dostało się do środka, więc musiałem wziąć się za czyszczenie. Na szczęście magazyny pobliskiej bazy PSP były dla mnie otwarte i miałem pełno różnego rodzaju sorbentów. Mimo to uprzątnięcie hali zajęło mi aż dwa dni. Musiałem też poświęcić dwa zestawy FOO-1 oraz trzy peleryny. Ale było czysto, niemal bez śladu trującej, kwaśnej wody. Gdy trzeciego dnia wyszedłem na zewnątrz hali uśmiechnąłem się. Po burzy nadszedł spokój.
Nie jestem pewny, czy umiałem jeszcze przypomnieć sobie kolor czystego nieba. Ale taka pogoda jak dzisiaj - gdy słońce przebijało się mocno przez delikatnie szare chmury zakrywające cały nieboskłon - była pogodą idealną. Najlepszą, na jaką można liczyć od czasu Katastrofy. Ale mimo to miałem na sobie pełen strój FOO-1, razem z peleryną, chociaż ta ostatnia była złożona w bocznej torbie. Wiedziałem, że moja hala była bezpieczna, kolejnym punktem do obowiązkowej kontroli była galeria handlowa.
Szybko trafiłem tam tą samą ścieżką, co ostatnim razem. Po dzikim psie i gargulcu, z którymi się starłem na ulicy pomiędzy wrakami aut zostały już tylko gołe kości i do tego mocno obgryzione. Teraz jednak miałem więcej szczęścia; doszedłem do ścian galerii bez większych przeszkód. Tym razem jednak nie wszedłem do środka, ale ruszyłem wzdłuż jednej ze ścian, do wejścia na dach. Bez trudu odnalazłem drabinę, wiszącą kilka metrów nad ziemią. Szybko znalazłem w rynnie obok ukrytą linę i zacząłem powoli opuszczać drabinę. Gdy oparła się o ziemię, szybko wspiąłem się na dach. Wiedziałem, że byłem tutaj dość dobrze widoczny dla gargulców, ale pogoda była piękna i mogłem co chwilę kontrolować niebo, na którego tle akurat one były bardzo dobrze widoczne. Gdy podszedłem do krawędzi i ostrożnie wychyliłem głowę, mogłem oglądać drogę przed galerią, usłaną wrakami pojazdów. Dalej, po drugiej stronie, widziałem teren wojskowego batalionu, z ogromnym parkingiem i kilkunastoma wojskowymi samochodami. Ciężarówki, kilka terenówek, a nawet Mi-24 oraz leżący na boku Sokół. Oczywiście nic nie dawało się już do użytku. Pamiętam nawet, jak kiedyś na łopacie wirnika "Dwudziestki Czwórki" powiesił się jeden z ostatnich żołnierzy. Teraz czasem tam zaglądałem, a we wnętrzu "latającego czołgu" miałem awaryjną skrytkę. Niezbyt bezpieczną, chociaż leżący na brzuchu helikopter, wciąż dość dobrze opancerzony, nadawał się na wcale niezłą kryjówkę przed niespodziewanym ostrzałem. Pilnowałem też, by drzwi dawały się zamknąć, więc na upartego przed jakimś dzikim zwierzęciem też dało się schować.
Gdy tak patrzyłem na to wszystko, na te wraki, na wpół zawalone budynki w okolicy, zniszczenia i tą dojmującą ciszę, czułem, jak znów coś mnie ścisnęło za gardło. Zniszczyliśmy sami cały nasz świat, nawet za bardzo się nie zastanawiając nad tym, co będzie dalej. Oczywiście, nie miałem pojęcia, jak to wszystko się stało. Domyślałem się, że zaczęło się od tych dziwnych, tajemniczych wstrząsów, które zniszczyły moje miasto. Ale potem? Nie miałem pojęcia. Domyślałem się tylko, że gdzieś ktoś musiał wcisnąć "czerwony guzik", skoro radiacja oraz ogólne skażenie środowiska było tak mocne. Podejrzewałem, że atomowa broń została wreszcie użyta na poważnie w jakimś konflikcie, ale nie miałem żadnych dowodów. Zresztą gdybym to wiedział, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Absolutnie żadnego.
Przestałem obserwować teren wokół galerii i zszedłem po drabinie w dół, wcześniej kontrolując dach. Burza nie wywołała na szczęście znaczących szkód. Teraz była pora na kontrolę wnętrz. Podszedłem pod najbliższe wejściowe drzwi. Były całe, chociaż szkło w nich było popękane. Ale w dalszym ciągu trzymało się w całości, pewnie dzięki naklejonym na nich reklamom. Wiedziałem, że kiedyś w końcu puszczą, a wtedy galeria stanie się bardzo niebezpiecznym miejscem.
Automatyczne drzwi wejściowe oczywiście nie działały, trzeba było je ręcznie przesunąć. Kucnąłem na moment, wsunąłem pod ich krawędź ostrze nożna i nacisnąłem mocno niewielki klin po ich drugiej stronie. Przesunął się, wyskoczył spod drzwi i odblokował je. Szybko wsunąłem nóż do pochwy, po czym od razu sięgnąłem po pistolet maszynowy. Ostrożnie ruszyłem w stronę galerii. Na samym parterze znajdowało się około sześćdziesiąt sklepów, a do tego przecież były jeszcze dwa piętra. Ponownie wsunąłem pod drzwi klin, blokując je od środka. Popatrzyłem teraz na galerię. Miałem przed sobą długi, ciemny korytarz, wzdłuż którego, po obu stronach, były najróżniejsze sklepy i sklepiki. Meble, ubrania, elektronika, perfumy… Gdzieś w połowie korytarza znajdowały się, oczywiście nieczynne, ruchome schody. Wszędzie wokół była cisza. Stanąłem pod najbliższą ścianą i trzymając automat jedną ręką, popatrzyłem na licznik Geigera. Odetchnąłem pod maską, widziałem, że podłoga wszędzie była sucha. W zasadzie było tylko zupełnie niegroźne tło. Spokojnie ściągnąłem kaptur na plecy, a potem zdjąłem maskę. Na moment odłożyłem broń, by przytroczyć maskę do pasa i ruszyłem przed siebie, wzdłuż jednej ze ścian, po kolei zaglądając do każdego z roszabrowanych sklepów. W każdym z nich mogło czaić się niebezpieczeństwo. Niestety tylko niektóre były zabezpieczone stalowymi drzwiami jak Pepco należące do Karolinki. Nie wszyscy szabrownicy przestrzegali zasady pozostawiania dla innych zabezpieczonych miejsc. Pamiętam że sam byłem takim szabrownikiem, zwłaszcza, gdy jeszcze należałem do społeczności mieszkającej w innej, pobliskiej galerii. A potem, gdy zostałem Duchem... Sam mam bardzo wygodny materac i kilka innych sprzętów, które "pożyczyłem" z opustoszałych sklepów. Z magazynów i zasobów supermarketu znajdującego się na końcu galerii korzystam przez cały czas, chociaż dramatycznie się kurczą. Na szczęście niektóre konserwy, dobrze przeze mnie ukryte, wciąż są zdatne do spożycia. Spacer przez galerię, teraz, przy zachowaniu maksimum ostrożności, zajął mi dobrych kilka minut. Wreszcie stanąłem na skrzyżowaniu alejek. Przed sobą miałem wielki supermarket, z kasami, wejściem. Oczywiście był rozkradziony, z przewróconymi półkami, wyczyszczonymi do granic możliwości z wszystkiego, co można było zabrać, tak samo zresztą, jak mijane wcześniej butiki. Jedynie w kilku moich kryjówkach zostawiłem jeszcze zapuszkowane jedzenie, ukryte tak, by nikt inny nie umiał go odnaleźć.
Idąc przez pogrążony w półmroku korytarz galerii przypominałem sobie, jak często robiłem tutaj zakupy. I przypomniał mi się tamten dzień. Dzień Katastrofy. To był początek wakacji a ja miałem ledwie szesnaście lat. Akurat szedłem wzdłuż linowej kolejki na jedną z bliższych mojemu miastu gór. Miałem w planach zostać w górach prawie dwa tygodnie, interesował mnie wtedy survival i długie górskie wyprawy. Pogoda była świetna. Tuż pod schroniskiem usiadłem na trawie i wtedy poczułem TO. Ziemia zaczęła drżeć. Na początku zupełnie nieznacznie, tak, że odruchowo zacząłem szperać za telefonem, zastanawiając się, czy to nie były jego wibracje. Ale nie, telefon milczał. Ba, na ekranie widniała informacja o zgubieniu sygnału. A wibracje się nasilały. Gdzieś za sobą usłyszałem trzask pękającego szkła - szyby w oknach schroniska zaczęły pękać i wypadać, ludzie zaczęli krzyczeć. Zerwałem się na równe nogi i wciągnąłem na ramiona wojskowy plecak. Patrzyłem jak żółte wagoniki kolejki z ludźmi w środku zatrzymały się i zaczęły kołysać się mocno, coraz bardziej i bardziej. Wreszcie rozległ się głośny trzask i liny pękły, a wagoniki runęły na ziemię. Tego już nie widziałem; patrzyłem przez lornetki na moje miasto. Widziałem przez potężne, militarne szkła, jak wszystkie budynki, jeden za drugim, walą się w gruzy i nie wiedziałem, co myśleć. To było przerażające. Pamiętam, że dostrzegłem tylko jedną dziwną rzecz, fala zniszczenia przesuwała się z zachodu na wschód, niemal równą linią. Wstrząsy trwały… nie mam pojęcia, jak długo. Ale powtarzały się. W zasadzie bez przerwy, co kilka, może kilkanaście minut. Nie pamiętam przez jaki czas, na pewno kilkanaście godzin, nie kontrolowałem tego aż tak. Odwróciłem się szybko w stronę schroniska i poczułem, jak nogi się pode mną uginają. Schronisko było w gruzach a wokół niego biegali ludzie. Oszołomiony tym wszystkim, rzuciłem się w stronę budynku. Trzeba było pomóc.
Dopiero pod wieczór wyciągnęliśmy chyba wszystkich, którzy byli pod ruinami. Jakimś cudem nikt nie był poważnie ranny z wszystkich kilkunastu turystów, ale i tak moja apteczka w zasadzie została opróżniona od razu. Zresztą, nie tylko moja. Najgorsze, że nie działały telefony. Nikt nie wiedział, co się stało. Pamiętam tylko to zwierzęce przerażenie, gdy spojrzałem na panoramę mojego miasta i w świetle księżyca zobaczyłem zgliszcza. I żadnych świateł. Przecież tam gdzieś byli moi rodzice! Nie patrzyłem na innych ze schroniska, którzy koniecznie chcieli poczekać na ratunek. Sam po prostu pognałem do miasta. Wiedziałem, że rodzice byli w pracy, więc ruszyłem do centrum miasta. Droga do centrum, gdzie pracował mój tata - już jako emerytowany komandos za biurkiem na terenie batalionu - powinna mi była zająć około dwóch godzin, zwłaszcza w nocy, ale ja doleciałem w nieco ponad godzinę. I tam przejęli mnie żołnierze, podwładni taty. No tak, miałem na sobie wojskowe ciuchy, wojskowy osprzęt, z miejsca przyjęli mnie pod swoje skrzydła. Wtedy brakowało im ludzi, żeby jako tako wszystko zorganizować. Najgorsze, że przez ten cały czas wstrząsy Ziemi nie ustawały. Fale wstrząsów - niemal idealnie równe, jak po linii, przetaczały się z zachodu na wschód co kilkanaście minut. Wtedy do mnie doszło, że Ziemia wciąż się trzęsła, od pierwszego razu. Tak chyba miał wyglądać koniec świata.
Dowiedziałem się, że moi rodzice znaleźli się w tych siedemdziesięciu pięciu procentach mieszkańców, którym się nie udało. A może było to nawet dziewięćdziesiąt? Nikt nie liczył dokładnie. Żołnierze próbowali jako tako zorganizować szpitale, obozy, miejsca zbiórek, by czekać na jakieś decyzje władz, które nigdy nie nadeszły. A potem było tylko gorzej, dokładnie tak, jak we wszystkich chyba filmach i powieściach apokaliptycznych - niemal roczna, nuklearna zima.
Teraz już myślę o tym spokojnie, chociaż wiem, że wtedy wielu młodych ludzi zrobiło to, co sam chciałem zrobić - ulice były pełne martwych ciał z podciętymi żyłami, czy też rozbitymi po skokach z ocalałych resztek dawnych wieżowców. Myślę, że fala samobójstw pochłonęła lwią część ofiar a policja i wojsko nie dawało sobie zupełnie rady. Któregoś razu po prostu uciekłem z powrotem w góry, jak się okazało, w ostatnim momencie. Po pierwszym, najcięższym atomowym opadzie nadeszły chmury, trujące, zabijające, przed którymi ratowały jedynie jaskinie oraz filtrowana woda. Dopiero po roku odważyłem się wrócić do... Ha, chciałem powiedzieć "miasta". Do jego ruin. Zdawałem sobie sprawę, że nie przetrwam sam. Na szczęście już wtedy ludzie podzielili się na kilka obozów.
Dołączyłem do jednego z nich i okazało się, że z moimi umiejętnościami survivalu byłem dla nich bardzo cenny. Całe doświadczenie, jakie zdobyłem, żyjąc przez rok samemu również było przydatne. Szybko musieliśmy nauczyć się bronić. Na początku wyłącznie przed dzikimi zwierzętami. Potem było tylko gorzej. Wraz z kończącymi się zapasami jedzenia ludzie stawali się coraz bardziej agresywni. Zarówno wewnątrz własnej grupy, jak i wobec innych. Normą było, że organizowano zbrojne napady na inne grupy celem zdobycia pożywienia. Co gorsza, coraz częściej zdobywano nie tylko pożywienie, ale i ludzi, do pracy. Zwłaszcza kobiety. Pojawiło się ponownie niewolnictwo. W pewnym momencie miałem tego dość. Nie chciałem takiego życia. Przywódca mojej grupy, przed Katastrofą, był najwyraźniej szefem jakiegoś małego gangu, albo był pospolitym bandziorem, który poczuł władzę. Wymagał posłuszeństwa, ślepego wykonywania rozkazów, a wszelkie głosy sprzeciwu karał natychmiast i zwykle bardzo brutalnie - pamiętam, że dwie, trzy osoby z naszej grupy zmarły po tym, jak zostały pobite. Mi się udawało, bo wiedział że moje zdolności były bardzo cenne. Nie czekałem na to, co będzie dalej, znów uciekłem. Wolałem zaryzykować i poradzić sobie sam, gdzieś w mieście, niż zostać dłużej w jego obozie i patrzeć na to całe zło, któremu nie umiałem się przeciwstawić. Ponieważ nie zabrałem ze sobą zbyt dużo zapasów i tylko jeden, stary pistolet z zapasem amunicji, podejrzewam, że nie ruszy za mną pościg. Myliłem się.
Mariusz, bo tak nazywał się przywódca mojego obozu, wysłał za mną trzech swoich ludzi. Szybko mnie dogonili, ale zabrakło im wojennego doświadczenia - ja byłem przecież synem komandosa, umiałem strzelać. Tata mnie tego uczył od bardzo dawna. Najpierw z wiatrówek, potem na strzelnicy, a po Katastrofie mogłem podszkolić się pod okiem zawodowych żołnierzy. Czujność, odruchy, refleks, spostrzegawczość... W ruinach miasta miałem nad nimi całkowitą przewagę. Pokonałem ich, odebrałem ich broń i dałem propozycję, by odeszli, jednak nie zrezygnowali. Od tamtego czasu mam na wierzchu lewej dłoni trzy niewielkie, podłużne blizny po ranach, jakie zrobiłem sobie nożem. Po to, by zapamiętać i po to, by w chwili, gdy będę musiał kogoś pozbawić życia wiedzieć, że pojawi się czwarta blizna. By kojarzyło mi się to z cierpieniem i bólem. Bo ja nie chcę tego robić. Nie chcę zabijać. Chcę przeżyć. Wtedy, gdy trzej ludzie Mariusza nie wrócili, żaden kolejny pościg już nie ruszył za mną. A ja znalazłem kryjówkę. Idealną kryjówkę - dotarłem do elektrociepłowni moim mieście. I już tutaj zostałem.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt