Dach Afryki - Marian
Proza » Przygodowe » Dach Afryki
A A A

   Gdy masz już szósty krzyżyk solidnie przylegający do pleców, gdy coraz mniej możesz i coraz mniej ci się chce, to czasem przychodzi do głowy myśl, żeby tak jeszcze z raz podskoczyć. Żeby urwać się na chwilę z życiowego postronka i zrealizować jakieś dziecinne marzenie.

   Moim marzeniem zawsze były wysokie góry. Nie Tatry, ani nawet Alpy, tylko takie fest – co najmniej sześciotysięczniki. Pomarzyć dobra rzecz, ale wiedziałem, że takie góry to za wysokie progi na moje nogi. Zadowalałem się więc dużo niższymi, aż przyszedł ten dzień, gdy powiedziałem sobie: „Teraz albo nigdy”.

   A na jaką fajną i wysoką górę może wleźć dziadek? Co prawda, jeszcze dobrze zakonserwowany i sprawny, ale jednak dziadek i bez umiejętności posługiwania się linami, hakami i podobnymi zabawkami. Są tylko dwie takie góry: Aconcagua i Kilimandżaro. Aconcagua wydawała mi się mało sympatyczna, ale Kilimandżaro było w porządku. Przecież to Dach Afryki, tajemnicza Góra Światłości, siedziba złych duchów, no i do tego jeszcze ta dzika kraina, z półnagimi Murzynami, lwami i słoniami. Czegóż chcieć więcej?

   Klamka zapadła. Zapłaciłem, komu trzeba, ile trzeba i w wyznaczonym terminie stawiłem się na lotnisku. Od razu zauważyłem grupkę facetów w górskich butach i z wypchanymi plecakami. To byli moi współtowarzysze wyprawy. Jeden senior był starszy ode mnie, a trzech dziadków było w moim wieku. Grupę dopełniał jeden trochę młodszy średniak, dwóch młodziaków koło trzydziestki i pilot wyprawy – też młodziak. Pomyślałem, że nie jest źle. Młodziaki byli w mniejszości, a z pozostałymi spokojnie powinienem dać sobie radę na trasie.

   Po odprawie, w strefie odlotów senior grupy zaprosił mnie na piwo.

   – Dziękuję. A na Heathrow ja stawiam – powiedziałem i zaraz tego pożałowałem. Przecież tam piwo będzie kosztowało majątek. Okazało się, że żywiec w Warszawie i guinness w Londynie kosztowały prawie tyle samo i gdyby te miasta mierzyć ceną piwa, to byłyby prawie sobie równe. W Dar es Salaam piwo było dużo tańsze, czyli gdzie tam tanzańskiej stolicy do naszej metropolii.

   Jadąc autobusem do Moshi, wypatrywałem lwów, słoni, no i tych półnagich Murzynów. Niestety, dzikie zwierzęta nie wyległy mi na powitanie, natomiast Murzyni nie zawiedli. Co prawda, w większości ubrani byli w dżinsy i koszule, ale trafiło się też kilku półnagich Masajów. Ledwie okryci kolorowymi tkaninami, z dzidą w jednej i… telefonem komórkowym w drugiej ręce, łazili przy przystankach lub stacjach benzynowych, oferując jakieś pamiątki.

   Aż w końcu ukazała się ona – moja góra. Szeroka na pół horyzontu, przepasana wieńcem z chmur, zwieńczona kopułą sięgającą nieba. Niestety, szczytu jej nie pokrywały hemingwayowskie „śniegi Kilimandżaro”, a tylko nieregularne plamy zanikającego już od lat lodowca. Mimo to była piękna. Jechaliśmy w jej kierunku, a ona nie zbliżała się ani nie rosła. Była tak wielka, że wymykała się wszelkim zasadom perspektywy. Takiej góry jeszcze nigdy nie widziałem.

   – O kurwa! Ale wielka! I ja mam na nią wleźć? – powiedział siedzący obok mnie średniak.

   Powiedział to, co ja pomyślałem. Faktycznie, góra była olbrzymia, a ja – stary dziadek – za kilka dni miałem stanąć na jej szczycie.

   Na przedmieściach Moshi nasz autobus nawalił. Nie pomogły wysiłki kierowcy ani rady gapiów, którzy zaraz się zgromadzili – maszyna nie chciała ruszyć. Kierowca zadzwonił więc do kogoś i poinformował nas, że musimy czekać na nowy autobus, który wkrótce nadjedzie.

   – Hakuna matata – dodał na zakończenie.

   Było to takie suahilijskie „spoko” i należało rozumieć, że autobus przyjedzie, ale nie wiadomo kiedy.

   Tak uspokojeni usiedliśmy na przydrożnym murku, nie wiedząc, co zrobić z czasem. Taka grupa białych zwróciła uwagę gromadki dzieci po drugiej stronie drogi. Zbiły się w kupkę, naradziły się i po chwili jeden chłopiec podszedł nieśmiało do mnie, bo siedziałem najbliżej.

   – Dziambo mzungu – powiedział i wyciągnął rączkę do powitania. W wolnym tłumaczeniu znaczyło to: „Cześć białasie”.

   – Cześć mały – odpowiedziałem i przybiłem mu piątkę.

   – Cieśmały – powtórzył i roześmiał się na całą szerokość pyzatej twarzy.

   – Cieśmały – powiedział jeszcze raz jakby dla utrwalenia i pobiegł do kolegów. Pewnie przekazał im to nowe słowo, bo w gromadce wybuchnął śmiech. Teraz, już bez obawy, dzieci podchodziły kolejno i mówiły „dziambo mzungu”. Ja przybijałem z każdym piątkę i odpowiadałem „cześć mały”, czym wzbudzałem kolejne wybuchy śmiechu. Nasz średniak zaczął fotografować tę roześmianą gromadkę. Dzieci z radością zaraz zaczęły pozować do zdjęć, robiąc różne miny.

   Tymczasem czas płynął, nowego autobusu nie było, dzień się już nachylał, a kierowca spał. Obudziliśmy go, pytając jeszcze raz, kiedy będzie nowy autobus.

   – Hakuna matata. Przyjedzie – odpowiedział i zamknął oczy.

   Jakoż nowy autobus w końcu przyjechał i na noc dotarliśmy do hotelu. Nazajutrz rano spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem i tragarzami, którzy mieli nieść nasze rzeczy, namioty i jedzenie na czas wspinaczki. My mieliśmy iść tylko z małymi plecakami z jedzeniem, piciem, ciuchami na jeden dzień i osobistymi rzeczami.

   Są dwie najpopularniejsze drogi na Kilimandżaro: Marangu Route i Machame Route.

   Na Marangu, zwanej też Coca Cola Route, noclegi są w domkach i jest ona łatwiejsza. Machame, zwana Whiskey Route, jest trudniejsza i śpi się w namiotach. My, podstarzali twardziele, wybraliśmy tę alkoholową drogę i naszą przygodę z wielką górą rozpoczynaliśmy przy tzw. Machame Gate, gdzie każda grupa musiała zostać przeliczona, zarejestrowana i opatrzona numerem. Tymi formalnościami załatwiał pilot z przewodnikiem, a my, usiadłszy na ziemi, czekaliśmy. Razem z nami czekały też jakieś krukopodobne ptaszyska. Poobsiadały gałęzie pobliskich drzew i patrzyły na nas, jakby wybierając sobie ofiarę.

   Po załatwieniu formalności ruszyliśmy. Ptaki zostały na drzewach, bo pewnie nikt z nas nie wyglądał na łatwy kąsek i wolały poczekać na coś pewniejszego. Szliśmy szeroką, powoli wznoszącą się ścieżką przez dżunglę. Przed nami szli Chińczycy ze swoimi tragarzami, za nami jacyś Skandynawowie ze swoimi, a dalej kolejne grupy i kolejne. Ludzie rozmawiali i nawoływali się, a zielona dżungla dokoła stała cicho, bo wszystkie zwierzęta uciekły chyba na drugą stronę góry ze strachu przed taką głośną czeredą. Po kilku godzinach weszliśmy na około trzy tysiące metrów. Tu dżungla przerzedziła się, pojawiły się zarośla wysokości naszej kosodrzewiny i w tych to zaroślach przyszło nam zanocować. Tragarze rozbili namioty i przygotowali jedzenie. Dzień i noc na równiku trwają tyle samo, więc już koło dziewiętnastej zrobiło się ciemno i pełni wrażeń mzungu posnęli jak dzieci.

   Na drugi dzień o poranku pobiegliśmy wysikać się w krzaki, a w tym czasie tragarze przygotowywali śniadanie i zwijali obozowisko. Po posiłku wzięliśmy swoje lekkie plecaki, tragarze swoje wielkie ładunki i ruszyliśmy w drogę. My w górskich butach, polarach i goreteksach, a oni w trampkach lub sandałach, byle jakich spodniach i podszytych wiatrem kurtkach. Nieśli namioty i sprzęt obozowy, butle z wodą, skrzynki i worki z jedzeniem, a wszystko to byle jak spakowane i zarzucone na plecy, postawione na ramionach lub na głowach. Jeden z nich niósł jakąś drewnianą skrzynię na plecach, a na głowie ze trzysta jajek w sklepowym opakowaniu z tektury przewiązanym tylko sznurkiem. Obserwowałem go, czekając, kiedy te jaja spadną. W końcu doczekałem się i pospadały… na patelnię kucharza podczas dwóch ostatnich biwaków.

   Tego dnia opuściliśmy dżunglę, potem zarośla, a nocleg wypadł nam na hali. Byliśmy prawie na czterech tysiącach metrów. W Europie na tej wysokości są już lodowce, a tu rosła trawa i kwitły kwiatki. W nocy zmarzłem jak diabli, bo mój śpiwór był za cienki.

   Trzeciego dnia ujrzeliśmy już szczyt, który wyglądał jak odwrócona miska leżąca na końcu wielkiego stołu. Stół ten wznosił się łagodnie, nic nie zasłaniało widoków i dopiero wtedy zobaczyłem, ile osób lezie na to Kilimandżaro. Przed i za nami wił się wąż wielu dziesiątek osób. Z przodu znani nam już Chińczycy, z tyłu Skandynawowie – równiutko i powoli szli po szerokiej ścieżce.

   Ruszyłem trochę szybciej i wyprzedziłem dwóch tragarzy, ale kolejny powstrzymał mnie słowami:

   – Pole pole baba!

   Znaczyło to: ”Powoli ojczulku”. Zwolniłem i wtedy przyszła refleksja, że przecież jestem już stary „baba” i jeszcze nigdy tak wysoko nie byłem. Dokąd to ja się śpieszę? Dobrze, że w ogóle jeszcze idę. Popatrzyłem na moich współtowarzyszy. Jeden młodziak szedł dziarsko, ale drugi był zlany potem i sapał jak stary parowóz. Senior grupy i średniak szli równym krokiem ludzi obeznanych z górami i prezentowali się nieźle. Dwaj dziadkowie sapali, ale szli dobrze, natomiast trzeci wyraźnie zostawał w tyle. Było dobrze. Nie byłem ostatnią ofiarą na trasie. Tak pocieszony szedłem dalej, ale już „pole pole”.

   Tymczasem trawy prawie zniknęły, pod stopami została czarna skała, dookoła leżały bomby wulkaniczne i taką drogą doszliśmy do Lava Tower, czyli samotnej skalnej wieży. Znaczyło to, że jesteśmy na wysokości około cztery tysiące siedemset metrów.

   Zajrzałem w siebie. Serce jeszcze było i biło, płuca były i oddychały, głowa nie bolała – było dobrze. Nie taka straszna ta góra.

   Nocleg był kilkaset metrów niżej w skalistym wąwozie udekorowanym mchami i senecjami. Senecje to kaktusopodobne rośliny, które krajowcy podobno nazywają „dziadkami”, toteż my – dziadkowie – rzuciliśmy się do fotografowania tych „kumpli” i siebie w ich towarzystwie. Zdążyliśmy przed chmurami, które zaraz zasnuły wszystko i ustąpiły dopiero rano, ale dzięki nim było ciepło i w nocy nie zmarzłem.

   Do tej pory szliśmy jak po bieszczadzkich połoninach – długo, ale bez technicznych trudności. Teraz na drodze stanęła nam skalna ściana, która wyglądała poważnie, ale była niegroźna. Musiałem wyżej podnosić nogi, w kilku miejscach chwytałem się skał i już niedługo siedziałem na jej krawędzi patrząc na kolegów idących za mną. Wszyscy mzungu i ja pomagaliśmy sobie rękami, ale mój faworyt z jajkami na głowie śmignął to podejście bez trzymanki. Dalej szliśmy po gołych skałach, aż do ostatniego obozu leżącego u stóp tej odwróconej miski, którą widzieliśmy od wczoraj. Szczyt był już tylko około tysiąc dwieście metrów wyżej.

   Do ataku na szczyt mieliśmy ruszyć o północy, dlatego zaraz po zmierzchu poszedłem spać. Niestety nie pospałem. Czy to w wyniku zmęczenia, czy na skutek podświadomej obawy o jutro, mój pęcherz podniósł bunt. Ledwie przyszedł sen, a już kategoryczny nakaz organizmu zmusił mnie do wyjścia z namiotu. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy i przed północą byłem dokładnie wysikany, niewyspany i gotowy do wymarszu.

   W głębokich ciemnościach wąż potencjalnych zdobywców Dachu Afryki ruszył pod górę. Przed nami Chińczycy, z tyłu Skandynawowie świecąc latarkami, powoli zakosami pięli się po stoku. I wtedy góra zaczęła brać jeńców. Pierwszy poddał się jeden z idących przede mną Chińczyków. Nagle usiadł na ziemi, drugi zaczął go podtrzymywać, a trzeci szukał czegoś w plecaku. Zatrzymałem się i poświeciłem siedzącemu w twarz. Wyglądał na półprzytomnego.

   – Potrzebujecie pomocy? – zapytałem i zaraz zdałem sobie sprawę z bezsensowności pytania. Przecież nie umiałbym mu pomóc.

   – Nie. Dziękujemy – odpowiedzieli.

   Ruszyłem naprzód, wsłuchując się w siebie. Moje serce nadal biło, płuca oddychały, a głowa nie bolała.

   Drugim jeńcem został jeden z nas, dziadków. Gdzieś po dwóch godzinach podejścia nagle stanął i powiedział:

   – Dalej nie idę. Nic mi nie jest, ale dalej nie dam rady. Wracam.

   Świtało już, gdy weszliśmy na zlodowaciały śnieg i zaczęło mocno wiać. W oddali zobaczyliśmy tablicę oznaczającą szczyt. Zostało nam do niego może z kilometr po prawie płaskim terenie i wtedy drugi z dziadków powiedział:

   – Widzę już tę dechę, ale dalej nie pójdę. Mam dość. Schodzę.

   Zostawiliśmy go.

   Młodziaki poszli szybciej, senior, średniak i my, dwaj pozostali dziadkowie szliśmy wolniej i wtedy góra dobrała się do mnie. Mimo oddychania płuca moje były jakby puste i nogi nie chciały się ruszać. Stanąłem.

   – Przecież to jeszcze tylko z pół kilometra – powiedziałem do siebie. – Nie odpuszczę! Za cholerę nie odpuszczę!

   Postałem, posapałem i wyznaczyłem sobie reżim dalszego marszu: pięćdziesiąt kroków i odpoczynek, pięćdziesiąt kroków i odpoczynek itd. Ruszyłem, licząc kroki i bacząc, żeby się nie poślizgnąć.

   Tablica oznaczająca szczyt zbliżała się powoli, aż w końcu stanąłem przed nią. Składała się z czterech desek, które angielskojęzycznym napisem witały mnie i gratulowały mi dotarcia aż tu, czyli na Uhuru Peak o wysokości pięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt pięć metrów. Za tablicą widać było wypełnione śniegiem zagłębienie dawnego krateru, a za mną, nieco niżej świeciła ściana resztek lodowca, który jeszcze niedawno pokrywał cały szczyt.

   Po chwili obok mnie stanął senior, średniak i ostatni dziadek. Średniak miał zegarek zawierający wszystko, ze stacją meteorologiczną włącznie. Stacja ta pokazała, że jest minus dziesięć stopni i ciśnienie wynosi czterysta dziewięćdziesiąt hektopaskali, czyli około połowy normalnego ciśnienia. Te hektopaskale, temperatura i silny wiatr zmusiły nas do szybkiego pożegnania z kalenicą Dachu Afryki. Porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i ruszyliśmy w dół.

   Był już dzień, naprzeciwko lśnił w słońcu szczyt Mawenzi, a poniżej dookoła rozciągał się widok na… morze chmur. Myślałem, że stąd zobaczę pół Afryki, a zobaczyłem tylko chmury.

   Zobaczyłem też ludzi. Chińczycy, Skandynawowie i Bóg wie kto jeszcze, przemieszani z czarnymi przewodnikami schodzili lub dopiero podchodzili. Jedni szli szybko, inni ledwie wlekli nogi, a kilku Murzyni znosili na plecach.

   Nasza grupka szczęśliwie zeszła do obozu o własnych siłach. Tam dostaliśmy pić i śniadanie. Wtedy zauważyłem, że koledzy mają worki pod oczami i powieki opuchnięte jak po wielkim przepiciu. Zapewne wyglądałem tak samo. Po posiłku ruszyliśmy w dół. Schodziliśmy inną drogą niż wchodziliśmy i przed wieczorem zeszliśmy na około trzy tysiące metrów, gdzie był już… kiosk z piwem. Pierwsze piwo wciągnąłem prawie nosem, a dopiero przy drugim poczułem jego smak i przyjemny chłód. Tamtej nocy spałem jak zabity.

   Następnego dnia dotarliśmy już do cywilizacji, czyli do tzw. Mweka Gate, gdzie każda grupa musiała zostać przeliczona i odfajkowana, że zeszła z góry.

   – Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień? – zapytał mnie senior w busie wiozącym nas do hotelu. – Moje sześćdziesiąte piąte urodziny. Zaraz po powrocie do Polski składam papiery o emeryturę, ale jeszcze przed tym chciałem spełnić moje największe marzenie i wleźć na Kilimandżaro. No i udało mi się – zakończył.

   – No to gratulacje emerycie – powiedziałem. – I stawiasz piwo w hotelu – dodałem.

   – A ty stawiasz na Heathrow – odpowiedział i uśmiechnął się pod siwym wąsem.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Marian · dnia 05.11.2019 09:13 · Czytań: 492 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 8
Komentarze
Dobra Cobra dnia 06.11.2019 20:19 Ocena: Bardzo dobre
Przedstawiasz życie takim, jakim ono jest.

Marian,

Dobrze się czyta, akcja i tekst płynie w dobrym rytmie. Raz rylko się zastanowilem, gdy piszesz ,że tej nocy było ciepło. Są dwa powody: albo przyczyną jest mech albo chmury. Jakoś niejasno w tym miejscu / lub czytelnik nie czai;)

Bardzo mile opowieść, której nie można dac mniej niż: bardzo dobrze. Co niniejszym czy nie z radością.


Dziękuję za piękne chwile, spędzone przy dziele.



Pozdrawiam i do następnego.

DoCo
Marian dnia 07.11.2019 17:48
Witaj Dobra Cobro.
Tej nocy było ciepło z powodu chmur.
Dziękuję za wizytę i miły komentarz.
Dobra Cobra dnia 07.11.2019 22:13 Ocena: Bardzo dobre
Dziękuję za rozjasnienie tematu. Jako osoba nie znające się na górach ani afrykańskich chmurach (ani tym nardziej mchach) przyjmuję Twoje wytłumaczenie i wierzę w nie. Bo nie ma to, jak odpowiedź od praktyka, który wie, o czym mówi.

Pozdrawiam,

DoCo
Marian dnia 09.11.2019 09:30
Jeszcze raz ciepło pozdrawiam.
Marek Adam Grabowski dnia 14.11.2019 22:25
Bardzo żywiołowo opisane. I z dużym humorem (zwłaszcza to piwo na początku).

Pozdrawiam
Marian dnia 18.11.2019 17:51
Dzięki Marku i pozdrawiam.
Madawydar dnia 24.03.2020 09:27 Ocena: Bardzo dobre
Bardzo dobra relacja z wyprawy i bardzo bliska mojemu sercu, bo ja też mam szósty krzyżyk w drodze życia. Gratuluje podskoku i to bardzo wysokiego. Góry nie dla mnie, omijam je z daleka, a zwłaszcza te lodowe, ale w rejs dookoła świata wypłynąłbym bez wahania.

Pozdrawiam

Mad
Marian dnia 28.03.2020 19:24
Dziękuję Madawydar za odwiedziny. To coż Cię powstrzymuje przed rejsem. Zabieraj z domy gacie i żagle i w drogę.
Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
18/03/2024 19:06
Pliszko, Posłużyłaś się skrótami myślowymi, ale pełnymi… »
Jacek Londyn
18/03/2024 18:15
Trening czyni mistrza. Kolejna okazja, tym razem… »
valeria
18/03/2024 11:41
Piękne, już bielonych rzeczy nie spotykam już:) chyba w… »
mede_a
18/03/2024 10:45
Jak ja kocham te Twoje maluchy! Ajw- poezji pełna - pisz,… »
Kazjuno
17/03/2024 22:58
Ja miałem skojarzenie erotyczne, podobne do Mike 17. Jako… »
Kazjuno
17/03/2024 22:45
Co do Huty masz rację. To poniemiecka huta do końca wojny… »
ajw
17/03/2024 21:52
Zbysiu - piękne miałeś skojarzenia :) »
ajw
17/03/2024 21:50
Tak, to zdecydowanie wiersz na pożegnanie. Na szczęście nie… »
Gabriel G.
17/03/2024 19:52
Nie ukrywam czekam na kontynuację. To się pewnie za trzy -… »
Kazjuno
17/03/2024 16:40
Dzięki Gabrielu za krzepiący mnie komentarz. Piszę,… »
valeria
17/03/2024 15:17
Gotowanie to łatwizna, tylko chęci potrzebne :) »
Gabriel G.
17/03/2024 12:46
Kazjuno Jestem świeżo po lekturze wszystkich trzech części.… »
Jacek Londyn
17/03/2024 10:31
Proszę o chwilę cierpliwości. Zanim odpowiem na komentarze,… »
Kazjuno
17/03/2024 04:17
Czekamy z Optymilianem, ciekawi twojego odniesienia się do… »
Jacek Londyn
16/03/2024 12:26
Drodzy Koledzy po piórze. Dziękuję za komentarze. Jest mi… »
ShoutBox
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:43
  • Nie poezją ja, a prozaiczną prozą teraz, bo precyzję lubię: nie komentarzem, a wpisem w/na shoutboxie zaczęłam, a jak skończę, to nie potomni, a los lub inna siła zdecyduje/oceni.
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:32
  • Pliszko - nie! Dość milczenia! Dopóki żyjemy! A po nas krzyczeć będą "słowa", na karcie, na murze...
  • Zbigniew Szczypek
  • 05/03/2024 23:28
  • To, jak skończysz pozwól, że ocenią potomni. Zaczęłaś komentarzem... pozwól/daj nam możliwość byśmy i Ciebie komentowali - jedno "słowo", póżniej strofy...
  • TakaJedna
  • 05/03/2024 23:20
  • ech, Zbigniew Szczypek, fajnie wszystko, wróżba jest, choć niedokończona, ale z tego, co pamiętam, to Makbet dobrze nie kończy ;)
  • pliszka
  • 05/03/2024 22:58
  • A reszta jest milczeniem...
Ostatnio widziani
Gości online:34
Najnowszy:pkruszy