Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Ptaki ćwierkają. Szum drzew rozchodzi się na wietrze, który łagodnie powiewa, wprawiając trawiaste pola w fale.
Mięśnie kręgosłupa spięte i wyprostowane utrzymują umysł w wiecznej
równowadze. Myśli, zanurzone w kojącej świadomości pojawiają się i znikają. Rzeźbiarz oddycha. Czuje.
Pewna myśli jednak przestaje się wykonywać jego nakazy. Zamiast spoczywać w spokoju, ta wypełza na brzeg świadomości i toczy bitwe.
- O…! To dla mnie…
Rzeźbiarz obserwuje. Jego serce bije szybciej.
- Jakie piękne…
Głos kobiety, przypominając wiatr płynący pośród pól, wypełnia jego umysł.
- Zrobiłeś to dla mnie…?
Usiłuje przyjmować ciosy. Byleby nie walczyć. Nie plątać się w bitwe z myślami.
- Ale się cieszę…
Rzeźbiarz wie. Wie o tym, co za chwilę nastanie. I ten fakt napawa go lękiem.
- Dlaczego mi nie pomogłeś…? Jest mi smutno…
Głos kobiety nabiera rozpaczy.
- Jestem samotna.
Teraz uderza, jakby, ze zwykłej, wyinmaginowanej myśli przerodził się nagle w mosiężny, rozgrzany do czerwoności młot. I jak tu wobec niego nie podjąć walki?
Reźbiarz skierował uwagę na oddech.
- Pomóż mi. Pomóż mi. Oni mnie nękają. Musisz mnie stamtąd zabrać.
Pozwala jej odejść. Trwa to długo. Jest okropne. W końcu jednak ona odchodzi.
Spokój nastaje. Szum powietrza znów faluje, znów roztacza się wokół, emanując kojącym ciepłem. Towarzyszy mu ćwierkanie ptaków i taka...wewnętrzna stabilność.
- Przepraszam cię. - mówi na głos i kontynuuję. - Przepraszam cię. Ale nic nie mogłem na to poradzić. Gdybym mógł, to już dawno zagrałabyś mi jakąś piękną symfonie. Już dawno razem napilibyśmy się herbaty. - milknie. Jego głos jest słaby, drże i zdaję się pękać w pół słowa. A potem, gdy Rzeźbiarz otwiera oczy, gdy dostrzega promienie świata i kończy, jak zawsze. - Przepraszam cię. Moja stokrotko.
***
Roba Wilhnisa czasem spotykały w życiu takie momenty, że pragnął wjechać ciężarówką w rosnącą na rozdrożach akacje i zobaczyć co stanie się potem. Zdawał sobie sprawę, że każdy miewa złe chwile. Ale...cóż, w przeciągu ostatnich miesięcy stały się dla niego więzieniem. Jego życie wiodło już tylko przez jedną drogę. Jej kraniec - jej raison d’tre - wyznaczał pień akacji. Albo chodnik, którego zabrudzi, wykonując krok do przodu, w kierunku przepaści jakiegoś miejskiego drapacza chmur. Być może będzie to biuro śledcze, w jakim to ślęczał nad dokumentami i protokołami z miejsc zbrodni, próbując znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie.
Niekiedy zastanawiał się, czy brak wyjaśnienia faktycznie jest głównym problemem. Problemem, który sprawił, że jego córka, żona i syn nienawidzą go, że alkohol jest jego wrogiem, a zarazem najlepszym przyjacielem, że media i durni dziennikarze nachodzą go w nocy, by spytać, czy Rzeźbiarz faktycznie został schwytany.
Może to on był tym problemem?
Pośród ciemnej nocy, leżąc w starym łóżku ułożonym u rogu sypialni, należącej do jakiegoś taniego motelu, w którym się zatrzymał, Rob Wilhnis spróbował odpuścić myślenie i zasnąć. Choć okazało się to równie trudne, jak odpychanie toczącego się w dół urwiska głazu.
Odpychał go długo. Ale, wcześniej czy później zawsze traci się kontrolę. Głaz i tak go przygniótł.
***
Tej nocy Rzeźbiarz zasnął praktycznie od razu. Złowrogie sny, jak i złowrogie myśli popłynęły statkiem na odległy achripelag, który zwie się podświadomością. Na wysepce Rzeźbiarza pozostał spokój.
Było to nader dziwnym wydarzeniem, gdyż wcześniej, zanim położył się spać, napotkał na coś, co powinno wygonić sen z jego ciała i wpuścić zmartwienia na długą całonocną imprezę.
Kiedy słońce zachodziło, on okrążał część lasu, którą nazwał ,,Moraczami Lodu’’ gdyż w okresie zimny wszystkie tutejsze bagna i trzęsawiska pokrywała tak gruba warstwa kry, że mógłby na niej zbudować kolejny dom. Domyślał się, że to zjawisko jest spowodowane atmosferą, jakie to dziwaczne miejsce przesiąka, gdy nastaje czas mrozu i zamieci. Jakby przybywała tu jakaś istota i na chwilę zatrzymywała życie, zamrażała czas i ruch, a następnie osiedlała się na powierzchni lasu, czekając, aż ktoś odważy się do niego wkroczyć.
Wtedy, rozmyślając właśnie o swoich przypuszczeniach, dostrzegł coś, ukrytego pomiędzy kupką ciasno splecionych chaszczy, okalających pewne niewielkie trzęsawisko, otoczone czterema, starymi bukami, których spruchniałe łodygi niknęły w…
To coś poruszyło się.
Zwolnił. Wytężył wzrok, próbując dojrzeć, gdzie dokładnie siegają te kościste, powyginane pazury drzew…
Uświadomił sobie, że są zespolone z twardą zmarzliną. Zmarzliną trzęsawiska.
Byłoby to całkiem normalne, gdyby pominąć fakt, że właśnie mijał środek lipca. A pozostała część lasu promieniowała zielenią. Ostrożnie zbliżył się do znaleziska. Zupełnie, jakby podchodził do jaskini jakiegoś potwora.
Znów dostrzegł jakiś ruch. Szybki, gwałtowny. Niby cień,
falujący w promieniach zachodzącego słońca. Zdawał się coraz to znikać i pojawiać. Rzeźbiarz przypomniał sobie, że w kieszeni niedźwiego płaszcza, przed wyjściem na wieczorny spacer schował wojskowy bagnet. Jeszcze lata temu służył mu przy rozcinaniu niedźwiedziej skóry, a także innych, twardszych skór, należących do znacznie silniejszych zwierząt.
Sądząc po cichym szeleście i sposobie, w jaki to zwierzę się poruszało, rozmiarom dorównywało może lisowi. Jeśli dobrze
pójdzie, Rzeźbiarz spożyje dziś naprawdę wytrawną kolację.
Wyjął bagnet i przyspieszonym, ale nadal rozważnym krokiem ruszył w stronę trzęsawiska. Lekko odgarnął plączące się wokół krzewy i teraz wysilił wzrok, w poszukiwaniu jakiegoś smukłego kształtu.
Łodygi roślin podrygiwały na wietrze, nosiącym ze sobą ciepło.
Rzeźbiarz, skradając się cicho, wsłuchiwał się w jego wycie. Wokół dosłyszał również szum liści i pękające pod naciskiem jego butów, obumarłe gałęzie drzew. Poza tym dochodził do niego szczęk, połączony z chrobotaniem i takim…
Rzeźbiarz określił to w swojej głowie mlaskaniem. Przez chwilę zastanowił się, czy zwierzę używa echolokacji. Jeśli tak, to na pewno nie jest jakimś tam lisem. Może zdeformowaną mutacją nietoperza, o wielkości psa?
Rzeźbiarz zaniepokoił się. Częściowo na widok obrazów, jakie podsunęła mu pamięć i wyobraźnia. Z takimi stworzeniami już wiele razy się zetknął.
Częściowo również dlatego, że ten sam, cichy i ledwo słyszalny szelest rozszedł się wokół trzęsawiska. Chyba zdołał namierzyć jego źródło. Ukrywa się za bukiem po lewej pomyślał.
Stary buk, w przeciwieństwie do jego kompanów, stracił prawie wszystkie liście. Jakby schodził do grobu.
Rzeźbiarz, w pozycji przechylonej, ze zgiętymi kolanami posuwał się powoli do przodu, krocząc wzdłuż zamrożonego trzęsawiska, od którego bił mróz. Nie był to zwyczajny mróz.
Niepokoił. Zawierał w sobie taką dozę obcego strachu.
Kępy trawy, porastające grubą warstwę lodu, w bezruchu zdawały się obserwować każdy ruch Rzeźbiarza.
W końcu, gdy już przedarł się przez tą liściastą zaporę, w ciszy wyprostował się i finezyjnie, wydając ledwie słyszalny szmer, podbiegł do pnia buku i rozglądając się w pośpiechu za zdobyczą, uklęknął. Zacisnął nóż w dłoni, by następnie rzucić nim w oblicze ofiary, ale wtedy zorientował się, że jego zdobycz zniknęła. A szelest i dziwne mlaskanie zamarły w letnim wichrze.
Westchnął. Jednak wciąż żywił na dzieję, że być może gdzieś…
Obszedł pień starego buka, potem jeszcze raz zagłębił się w ścianę zieleni. Trop przepadł.
Rzeźbiarz Z rezygnacją skierował się w stronę dróżki. Jego myśli powróciły do okresu zimy. Będzie musiał coś zrobić z tym jeziorem. Już kiedyś działy się tu dziwne rzeczy, ale nie aż tak dziwne.
nagle coś lepkiego objęło jego but. Coś ciepłego, woda… Schylił głowę. Krew. Nie strużka. Nawet nie kałuża. Rzeka krwi.
Serce rozdzwoniło się niczym alarm ostrzegawczy. Poczuł jak jego skronie pękają od świdrującego bólu, który huczał, wrzeszczał i palił.
Ów wrzask na moment zagłuszył wszystkie pozostałe dźwięki. Rzeźbiarz, sparaliżowany, stał pośrodku moczarów. Leśny mrok, który pożerał resztki światła nic sobie z tego nie robił. Trzeba wracać do domu. Tu jest niebezpiecznie. Wróć do domu.
Jego ciało przestało wykonywać polecenia mózgu i zawróciło, krocząc własną ścieżką. Ścieżką, naznaczoną krwią.
***
Gdy słońce już schowało się przed mrokiem nocy, Rzeźbiarz spiesząc się wiodącą do domu dróżką, próbował zapomnieć o tym, co tam zobaczył. Co prawda, dziś nie miał koszmarów. Ale rozszarpany lis, leżący w gąszczu traw, śnił mu się jeszcze wiele razy. I nigdy o nim nie zapomniał.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt