Skarb, którego nie było
Dla Lothwen.
„To, co czynimy nie jest nigdy rozumiane, tylko chwalone lub ganione.”
- Fryderyk Nietzsche
Delikatne światło sączyło się z okien niewielkiej gospody. Stary, dwupiętrowy budynek stał samotnie pośród rozstajów dróg, mając za towarzyszy jedynie księżyc i gwiazdy, których światło spływało po krytym gontem dachu. Z nadkruszonego zębem czasu komina dym uciekał ospale w głęboką noc.
Śpiew nocnych ptaków, zamieszkujących pobliski zagajnik, mieszał się z pohukiwaniem polujących sów. Dwie pary zmrużonych oczu spoglądały w kierunku karczmy. Melodię lasu przerywał tylko głośny śmiech dobywający się z gospody, czasem uzupełniany okrzykami zdziwienia.
Wewnątrz, w głównej sali, wokół kominka, zgromadzony był niewielki tłum. Kupcy, strażnicy i awanturnicy nie lgnęli jednak do ciepła z płonących polan, lecz do postaci spoczywającej na wysłużonym, drewnianym krześle. Mężczyzna o czarnych, upiętych w kucyk włosach był odziany w znoszone, skórzane spodnie i wysokie buty. Skrwawione bandaże skrywały jego klatkę piersiową i lewe ramię, przykuwając wzrok zgromadzonych.
- Uracz nas jeszcze jedną opowieścią! – zawył jeden z nich, będący niskim, choć dobrze zbudowanym blondynem.
Kilku innych przytaknęło, a pośród nich stary szynkarz.
- Nie godzi się, by gość odmówił tak drobnej przysługi gospodarzowi – zaśmiał się właściciel karczmy. – Eryko, przynieś no więcej miodu! – zakrzyknął do stojącej nieopodal dziewczyny, ubranej w niegdyś biały, a teraz tylko splamiony tłuszczem i słodkim alkoholem fartuch.
- Jakże bym śmiał, dobry Bernardzie. Czego chciałbyś posłuchać ty i twoi zacni goście? – zapytał, zarzucając poszarpaną kamizelkę na pokryty bandażami, umięśniony tors, zaś światło odbijało się w jego karwaszach, gdy sznurował jej przód.
Uśmiechy przecięły twarze zgromadzonych. Nim gospodarz zdążył się odezwać, na pytanie odpowiedziała Eryka, stawiając cynowy dzban na stole, rozlewając odrobinę złocistego trunku na blat.
- Vicvane, opowiedz nam jak odniosłeś te rany – poleciła mu, posyłając zalotne spojrzenie.
- Cóż, dlaczego nie? Zatem słuchajcie – odparł z pełnym zadowolenia uśmiechem.
* * *
- Cztery dni temu siedziałem przy stole w pewnej gospodzie, podobnej nawet do tej – zaczął opowieść, sięgając po lutnię, do tej pory opartą o drewnianą ścianę. Rozmowy ucichły. – Moją uwagę przykuła wówczas liczna grupa awanturników, zajmująca największy w sali stół. Dyskutowali o wyprawie do ruin starej wieży, której podziemia miały skrywać dawno zapomniane skarby. Przysiadłem się do nich i zaoferowałem swoją pomoc, jako doświadczony podróżnik, odkrywca i bard – wypowiadając te słowa, Vicvane zaczął grać na swym instrumencie cichą melodię. – Z radością powitali w kompanii nowe ostrze i lutnię.
Bard pociągnął z kufla długi łyk miodu, po czym wznowił opowieść, zawieszając na chwilę wzrok na twarzy jednego ze słuchaczy.
- Następnego dnia ruszyliśmy do celu naszej wędrówki. Pogoda dopisywała, promienie słońca spływały na nasze twarze, nie napotykając po drodze żadnych chmur. Podróż mijała bez przeszkód, zaś ja umilałem wędrówkę całej naszej ośmioosobowej kompanii grą na lutni. Gdy zapadł zmrok, a my rozbiliśmy obóz, byliśmy nie dalej jak pół dnia drogi od ruin wieży. W dalszą drogę ruszyliśmy wraz ze wschodzącym słońcem. Zdążyłem już wtedy poznać szczegóły wyprawy. Zgodnie z treścią legendy, wieża miała zostać zniszczona jako boska kara za występki jej właściciela. Możny poniósł zasłużoną śmierć, zaś świat zapomniał o jego skarbcu, uznając miejsce za przeklęte.
Vicvane przerwał nagle swoją opowieść, zanosząc się kaszlem i przyciskając ramię do żeber. Po chwili jego oddech uspokoił się. Bard odchrząknął spoglądając niepewnie na twarze niektórych zgromadzonych. Przełknął ślinę i ponownie przemówił.
- Nie później niż godzinę po południu dotarliśmy na miejsce. Niegdyś trójkondygnacyjna wieża wtedy była już tylko stertą głazów, pośród których z trudem znaleźliśmy drogę do podziemi – bard zaczął grać na swej lutni wzbudzającą niepokój melodię. – Jednakże schody wiodące w głąb ziemi nie były zasypane. Powiem więcej – sprawiały wrażenie odkopanych, a kamienie piętrzyły się nienaturalnie naokoło nich. Najmłodszy członek drużyny zgodnie z decyzją reszty pozostał na powierzchni, zabezpieczając tyły. Razem z resztą zszedłem w dół. Niestabilne światło naszych pochodni pozwoliło nam ujrzeć wejścia do czterech tuneli. Zapronowałem byśmy się rozdzielili i tak też uczyniliśmy. Trzy pary ruszyły do przydzielonych im tuneli, ja zaś samotnie do obranego przeze mnie.
Jeden ze słuchaczy wstał ze swej ławy i ospale ruszył schodami na piętro, gdzie znajdowały się pokoje dla gości. Reszta nie była jednak w najmniejszym stopniu znudzona historią opowiadaną przez Vicvane’a. Bard zaczął wygrywać powoli pojedyncze dźwięki, by wzbudzić u słuchaczy jeszcze większy niepokój i napięcie.
- Gdy tak zagłębiałem się w tunel, przeszedł mnie zimny dreszcz. Byłem pewien, że coś jest nie tak. Lecz nie wiedząc, czy niebezpieczeństwa spodziewać się za plecami, czy przed sobą, ruszyłem dalej. W prawej dłoni ściskając rapier, zaś w lewej pochodnię, szedłem dalej, przygotowany na najgorsze. Nagle – powiedział tak głośno i ostro, że kilku słuchaczy aż podskoczyło – ciszę rozdarł mrożący krew w żyłach wrzask, po chwili zawtórował mu nieludzki ryk, niosący się echem po korytarzach. Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem co sił w nogach w stronę prostokątnej komnaty, z której rozpoczęliśmy nasze poszukiwania. Kierując się odgłosami walki i krzykami, rzuciłem się pędem w następny korytarz. Zaraz gdy minąłem kolejny zakręt, po prostu zamarłem. Oto w powiększającej się kałuży krwi leżało na ziemi trzech moich towarzyszy, zaś czwarty, wyraźnie ranny, walczył z parą małych, żółtoskórych goblinów.
Prawie wszyscy zgromadzeni przy kominku siedzieli teraz pochyleni, wpatrując się w oblicze barda, czekając na dalszy ciąg tej niesamowitej opowieści. Jeden ze słuchaczy spojrzał na Vicvane’a z powątpiewaniem, jednak również się nachylił, po otryzmaniu kuksańca od swojego towarzysza.
- Rzuciłem się na pomoc memu krwawiącemu kompanowi i korzystając z zaskoczenia, przeszyłem rapierem pierś najbliższego stwora. Gdy wyszarpnąłem ostrze, ten osunął się na posadzkę, jedynie kwiląc żałośnie. Drugi goblin zamachnął się na mnie swoją włócznią, ryjąc głęboką bruzdę na mym ramieniu. Zacisnąłem jednak zęby i posłałem solidnego kopniaka w łeb tej paskudy. Nie był to dobry ruch, gdyż boleśnie ugryzła mnie w stopę i wytrąciła z równowagi. Zderzyłem się z kamienną podłogą. Słysząc kroki kolejnych nadbiegających bestii, wiedziałem, że muszę się pośpieszyć. Byłem zdany tylko na siebie, bo mój jedyny pozostały przy życiu kompan leżał już na ziemi, ściskając się za paskudną ranę. Kopnąłem goblina drugą nogą, miażdżąc mu szczękę. Podniosłem się i począłem cofać w korytarz wiodący do schodów. Kolejny stwór z błyskiem w swym nieludzkim oku rzucił się na mnie z toporem, bez problemu jednak uniknąłem tego ciosu. Szybkim cięciem rapiera poderżnąłem mu gardło, odwróciłem się i zacząłem biec, słysząc za plecami piski i wrzaski conajmniej dziesiątki potworów. Gdy już miałem wpaść do komnaty ze schodami, drogę zastąpił mi wyjątkowo duży drań. Rzuciłem w niego dopalającą się już pochodnią, a ten z wrzaskiem padł na ziemię, drapiąc się po oparzonej twarzy. Ścigający mnie tupot małych nóg nie dał mi ani chwili na odpoczynek. Drogę do stromych stopni wiodących na powierzchnię zagradzała mi już tylko para potworów. Zadałem jednemu celne pchnięcie w bark, drugi jednak ugodził mnie w pierś, otwierając w niej tę okropną ranę – wymawiając ostatnie słowa, Vicvane przebiegł palcem po swojej obandażowanej piersi – zignorowałem jednak ból i zdzieliłem gnidę pięścią w sam środek pyska.
Bard odchrząknął i sięgnął po kufel, z zaskoczeniem stwierdził, że jest już opróżniony. Odszukał wzrokiem Erykę, która zakłopotana prędko pobiegła po następny dzban miodu. Na twarzy Vicvane’a wykwitł niewielki uśmiech. Ponownie oczyścił gardło i kontynuował opowieść.
- Rozpocząłem wspinaczkę po stromych schodach, oświetlony promieniami słońca. Słysząc warknięcie za sobą, chwyciłem wystający ze ściany obluzowany kamień i cisnąłem go za siebie. Pisk i łomot, który po chwili usłyszałem, upewnił mnie, że goblin stoczył się po schodach na sam dół. Gdy wyszedłem na powierzchnię, sapiąc ciężko rozejrzałem się wokoło. Nigdzie nie było Retuara, którego tu pozostawiliśmy schodząc w głąb ziemi. Najwyraźniej też zszedł do podziemi, zwabiony tymi samymi krzykami co ja. Pohukiwania i warknięcia dochodzące z podziemi zmusiły mnie do szybkiego działania. Ranny i wycieńczony, ostatkami sił zacząłem staczać coraz to większe kamienie w dół schodów. Goblińskie przekleństwa i krzyki pełne bólu dodawały mi otuchy i sił. Po paru chwilach zejście było zasypane.
Paru słuchaczy odetchnęło z ulgą. Bard uczynił to samo, dostrzegając pełny kufel miodu na swoim stole, który opróżnił do połowy kilkoma głebokimi łykami.
- Po opatrzeniu swoich ran ruszyłem do traktu i tak też trafiłem tutaj, do was, przyjaciele. Mogę jedynie mieć nadzieję, że nie cała moja kompania poległa, być może część moich towarzyszy zdążyła zbiec przede mną.
- A skarb? – zapytał szynkarz. Zawtórowało mu kilka głosów z tłumku.
- Pewno dawno zrabowany przez potwory – odparł bard. – Moi kompani stracili życie na próżno, choć walczyli mężnie. Mogę jedynie dziękować Bogu, że był przy mnie i pomógł mi pokonać te plugastwa.
Vicvane wypił resztę miodu z kufla i wstał z miejsca, przeciągając się. Ogień w kominku już dogasał. Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegł, że część jego słuchaczy usnęła ze zmęczenia na swych ławach.
- Dziękuję wam za wysłuchanie. Niech ta opowieść będzie zapłatą za nocleg, poranny posiłek i te bandaże. Co ty na to, Bernardzie?
- To uczciwa propozycja – odpowiedział karczmarz, skinąwszy głową.
- Zatem dobrej nocy, udam się już na spoczynek.
* * *
Vicvane ruszył wolno po drewnianych stopniach na piętro. Wysłużone deski skrzypiały pod jego skórzanymi butami. Rozejrzał się, przez chwilę przypominając sobie, który pokój należy do niego. Jego szare oczy zatrzymały się na lekko uchylonych, sosnowych drzwiach. Bard sięgnął po nóż skryty w cholewie buta i tak uzbrojony stanął przy drzwiach. Uchylił je wolną ręką i zajrzał do środka. Pokój był pusty.
Odetchnąwszy z ulgą wszedł do środka niewielkiego pokoju gościnnego. Zatrzasnął za sobą drzwi i podszedł do okna, by zamknąć je na noc.
- Niezła historia – odezwał się zza jego pleców znajomy głos. Bard niepewnie odwrócił się.
W kącie pokoju stało dwóch mężczyzn. Młodszy był uzbrojony w szeroki miecz, a rana na jego piersi była opatrzona prowizorycznym bandażem, wykonanym ze strzępów płaszcza. Drugi niespodziewany gość wystąpił o krok do przodu, wspierając się na długim mieczu jak na lasce. Jego długie blond włosy były posklejane zachniętą krwią, tak samo jak broda.
- Retuar? – Vicvane wyszeptał, odnajdując wzrokiem swoją broń. Pochwa z rapierem leżała obok łóżka, na którym z kolei spoczywał wypchany do granic możliwości plecak.
- Ani kroku, szczurze – wychrypiał blondyn. – Dużo żeś złota się nazbierał, co? Bądź tak dobry i wyrzuć ten sztylet – splunął.
Brodacz podszedł do łóżka i rozpruł czubkiem miecza plecak. Na łóżko wysypały się monety i kosztowności.
- Gobliny? Nieludzki ryk? – zaśmiał się Retuar, zbliżając się do barda z opuszczonym mieczem. – Jedynym potworem w tamtych podziemiach byłeś ty sam.
Pobladły Vicvane zacisnął zęby i cofnął się o krok w stronę okna.
- Oszaleliście – wycedził.
- Zagarnąłeś, gnido, nasz skarb – warknął brodacz.
- Będziesz cierpieć tak jak pozostali – obiecał młodszy unosząc swój szeroki miecz. – Rozdzielmy się, mówiłeś. Zaraz ja ciebie rozdzielę – warknął Retuar, tnąc niezdarnie na odlew.
Ostrze rozorało drewnianą ścianę za bardem, posyłając deszcz wiórów na stary dywan. Vicvane rzucił się na podłogę i przetoczył obok brodacza, który też zamachnął się swoim mieczem, otwierając ranę na plecach czarnowłosego mężczyzny. Bard syknął z bólu wstając na nogi.
- Poddaję się – odezwał się nagle, unosząc powoli ręce. – Nie mam broni.
Brodacz opuścił swoje ostrze i wsparł się na nim ponownie. Retuar sapnął tylko, poprawił chwyt na rękojeści i ponownie natarł na barda, biegnąc prosto na niego przez cały pokój. Vicvane nagle opuścił energicznie ramiona, a w pokoju dał się słyszeć metaliczny odgłos zwalnianych zapadek. W dłoniach barda błysnęła stal, gdy nagle pojawiły się w nich wąskie sztylety. Gdy, nie mogąc już zwolnić, Retuar dobiegł do Vicvane’a. Na podłogę i dywan trysnęła krew. Oburęczny bard wyszarpnął z brzucha wojownika jeden sztylet, a drugim dokończył cięcie na jego gardle. Miecz zaskoczonego Retuara wbił się w drewniany wspornik, niemalże go przecinając. Młodzik upadł na kolana brocząc krwią i przewracając stolik. Taca i świecznik brzęknęły cicho, gdy zderzyły się na drewnianej podłodze.
- Ty... ty potworze – wyszeptał brodacz z szeroko otwartymi oczami. Z niedowierzaniem spoglądał na swego konającego przyjaciela. – Zginiesz za to!
Blondyn zrobił krok w kierunku barda, zataczając łuk swym mieczem.
- Podejdź kolego, śmierci mam dość dla każdego – wycedził jego przeciwnik, ważąc w dłoniach sztylety.
Brodacz z krzykiem ruszył na barda, tnąc dziko. Ten zdążył sparować cios sztyletem, siła uderzenia powaliła go jednak na podłogę. Vicvane przetoczył się w kierunku ciała Retuara, ledwie unikając następnego śmiertelnego ciosu. Gdy tylko się podniósł, otrzymał paskudne cięcie w nogę, a jego własna krew zmieszała się na podłodze z posoką młodzika. Na schodach zabrzmiały kroki.
- Vicvanie? Co się tam dzieje?! – dał się słyszeć krzyk Bernarda.
Bard zdrową nogą kopnął leżący obok świecznik, a ten poszybował prosto w brodacza, który z łatwością go odtrącił. To było wszystko, czego potrzebował Vicvane, by skoczyć na rozproszonego przeciwnika. Brodacz zdążył go ciąć w ramię, zaś sztylety Vicvane’a zagłębiły się w piersi miecznika. Zaciskając zęby bard przekręcił sztylet w sercu swego niegdysiejszego kompana. Gdy życie uszło z oczu brodacza, obaj opadli na skrwawioną podłogę. Upuściwszy sztylety, czarnowłosy zaczął się czołgać w kierunku łóżka i ostatkiem sił zrzucił plecak z kosztownościami na podłogę, wpychając go pod łóżko z chwilą, w której otworzyły się drzwi.
Kobiecy pisk przerwał chwilową ciszę.
- Na Boga! Co tu się stało? – Zakrzyknął pobladły szynkarz.
Vic rzucił ukradkiem spojrzenie w kierunku drzwi. Na korytarzu zgromadzeni byli klienci gospody, których jeszcze parę chwil temu zabawiał opowieściami.
- Bandyci... – wyszeptał i zakaszlał krwią. Bard zamknął oczy i poddał się wycieńczeniu, zapadając w kojący sen... Jak przez mgłę usłyszał słowa Bernarda:
- Eryka! Opatrunki! Prędko! Wy wynieście truchła tych szczurów przed gospodę...
- Vicvane? Słyszysz mnie? Vicvane!
Lecz bard już nic nie słyszał.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
atreides · dnia 09.07.2006 22:43 · Czytań: 3652 · Średnia ocena: 4,57 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: