Ulubione fragmenty w prozie
Portal Pisarski » Książki i Filmy » Czytelnia
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
JaneE Użytkownik
  • Postów: 1190
  • Skąd: Śląsk
Dodane dnia 19-06-2009 15:57

"Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk!"

Mistrz i Małgorzata

Wiem co to znaczy żyć całkowicie dla tego i z tym, którego kocham nad wszystko w świecie. Uważam się za nieskończenie szczęśliwą, za szczęśliwszą ponad wszelki wyraz, gdyż w całej prawie pełni jestem wszystkim dla mojego małżonka, tak jak on dla mnie. Nigdy żadna kobieta nie była bliższa ode mnie swemu mężowi, nigdy nie była bardziej kością jego kości i krwią jego krwi (...)
Być razem znaczy dla nas być jednocześnie wolnymi jak w samotności i wesołymi jak w towarzystwie. "

Dziwne Losy Jane Eyre - oczywiście ;)


Oswajam rzeczy pisząc o nich.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Mark Użytkownik
  • Postów: 201
  • Skąd: Wrocław
Dodane dnia 19-06-2009 19:58
"Spójrz w oczy faktom. Potem działaj zgodnie z nimi. To jedyna znana mi mantra, jedyna doktryna, jaką mogę wam zaoferować, a jest to trudniejsze niż myślicie, ponieważ przysięgam, że ludzie zdają się sprzętowo niezdolni do spojrzenia w oczy faktom. Nie módlcie się, nie marzcie, nie wkupujcie się w tysiącletnie dogmaty i martwą retorykę. Nie poddawajcie się (...) wizjom czy popapranemu zmysłowi... - wszystko jedno. SPÓJRZCIE W OCZY FAKTOM. POTEM działajcie."

Upadłe Anioły

Richard Morgan
'This is my road from hell'
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 19-06-2009 21:37
"Leżałam w zbożu cała mokra od rosy. Ocierając twarz z rosy ścierałam niejako babski płacz, rozżalenie babskie nad sobą. Jakoż płakać nie mogłam. Ani wówczas na plebanii, ani po odejściu Jędrka. Sucho było we mnie, suszej niż w najbardziej upalne lato. Widziałam siebie jako wyschnięty staw, rzekę spływającą czarnym suknem za wieczorny widnokrąg. Na ilastym, pełnym szlamu dnie trzepotały się ryby, piskorze, szedł rak niosący w szczypcach mniejszą od główki szpilki latarnię. Próbowałam iść za nim, żeby tą latarnią oświetlił mi coraz bardziej powikłane we mnie ścieżki. Ale gubiłam go z oczu. Wtedy zjawiał się przede mną Pawełek ze swoim krzykiem: nie strzelaj! nie strzelaj! i zaraz po nim Jędrek ze swoim: powiedz mi, bracie, powiedz. Podnosząc się z trudem ze zboża, przemoczona do ostatniej nitki, szłam przed siebie próbując śpiewać psalmy, godzinki, codzienne zdrowaśki".

"Od czasu do czasu te trzy chóry, śpiewające każdy inną pieśń, przecinał jak nóż wbity w plecy krzyk duszonego w łąkach, w strzechach, w sadach ptaka. Dwa chóry: ludzki i psi przycichały na moment, natomiast chór żabi milkł na kilka minut. Do tych chórów kropla po kropli ściekała woda z liści zrodzonych przez majowy deszcz, sączyło się światło ze szczelin niebieskich i z płomyków zapalanych po domach naftowych latarni."

Tadeusz Nowak, "Diabły"
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
MarioPierro Użytkownik
  • Postów: 569
  • Skąd: Sobótka
Dodane dnia 15-07-2009 01:38
Cytat:
Z biegiem wydarzeń rzeczywiście miała doznać wielu objawień. Objawień w małej tylko części dotyczących Pierce'a albo jej samej - czegoś innego, co istniało przez cały czas, ale dotąd trzymało się z dala od Edypy. Do tej chwili wiecznie miała wrażenie wyobcowania i izolacji, wyraźnie odczuwała brak intensywności świata, niczym przy oglądaniu filmu, kiedy obraz jest leciutko zamazany, a operator nie chce go wyostrzyć. Narzuciła sobie powoli rolę jakiejś dziwacznej Roszponki, smętnej zamkniętej w wieży dziewicy, którą czary uczyniły więźniarką słonych mgieł i sosen Kinneret, wypatrującą wciąż tego, który przybędzie i powie jej: "Cześć, to ja, rozpuść włosy". Kiedy odkryła, że tym kimś jest właśnie Pierce, bez wahania wyjęła z włosów wszystkie spinki i lokówki, pozwalając opaść szeleszczącej, przepysznej lawinie, lecz kiedy Pierce zaczął się po nich wspinać i był już w połowie wieży, okrutne czary zmieniły piękne włosy w luźno nasadzoną perukę, i oto rycerz runął w dół, na dupę. Wciąż jednak nieugięty, podważył zasuwkę zamka u wrót wieży, być może za pomocą jednej ze swych licznych kart kredytowych, po czym wspiął się po schodach podobnych do konchy, jak zresztą powinien był postąpić od razu, gdyby nie to, że niechętnie się zniżał do podstępu i oszustwa. Jednakże wszystko, co zaszło wtedy między nimi, nie wydostało się nigdy poza ściany więziennej wieży. Niegdyś w Mexico City zawędrowali na wystawę płócien Remedios Varo, pięknej hiszpańskiej emigrantki politycznej: jedno z płócien, środkowa część tryptyku o tytule Bordando el Manto Terrestre, przedstawiało grupę kruchych dziewcząt z twarzami w kształcie serc, o wielkich oczach i włosach jak złota przędza, uwięzionych w sali na szczycie okrągłej wieży i tkających gobelin, który wypływał przez wąskie okienko w otchłań, w beznadziejnym wysiłku, aby tę otchłań wypełnić, tkanina przedstawiała bowiem wszystkie inne budynki, wszystkie żywe istoty, fale, okręty i puszcze ziemi, sama była całym światem. Tknięta jakimś perwersyjnym impulsem, Edypa stanęła przed obrazem i rozpłakała się. Nikt tego nie widział; miała na twarzy okulary o wypukłych zielonych szkłach. Przez chwilę zastanawiała się, czy oprawka wokół oczu jest dość szczelna, żeby zatrzymać łzy, pozwolić im wypełnić całą przestrzeń za szkłami, tak by nigdy nie wyschły. Mogłaby wtedy na zawsze unieść ze sobą smutek tamtej chwili i patrzeć odtąd na świat przez pryzmat łez, właśnie tych łez, jak gdyby jakieś nie odkryte jeszcze cechy odróżniały jeden szloch od innych. Spojrzała pod nogi i zrozumiała nagle, dzięki temu obrazowi, że to, na czym stoi, zostało przed chwilą utkane w jej własnej wieży o kilka tysięcy mil stamtąd i tylko przez przypadek nosi nazwę Meksyku, a tym samym Pierce nie zabrał jej znikąd, wcale nie uciekła. Od czego chciała tak bardzo uciec? Uwięziona dziewica ma dość czasu na rozmyślania, by zrozumieć, że więzienna wieża, jej wysokość i architektura są równie przypadkowe jak jej własne ego, naprawdę zaś przykuły ją do tego, a nie innego miejsca czary, nienazwane i okrutne, rzucone na nią z zewnątrz bez żadnej przyczyny. Aby poznać tę okrutną magię, miała do dyspozycji tylko kobiecy spryt i strach ściskający wnętrzności, tylko z ich pomocą mogła zrozumieć, jak działa zły czar, zmierzyć jego pole, policzyć linie sił, mogła więc tylko odwołać się do przesądów albo znaleźć sobie pożyteczne hobby, takie jak tkactwo, albo oszaleć, albo wyjść za mąż za prezentera radiowego. Jeśli wieża jest wszędzie, a rycerz niosący zbawienie nie potrafi uchronić przed jej czarem, cóż pozostaje?


Thomas Pynchon: 49 idzie pod młotek, tłum. Piotr Siemion

Cytat:
Zaczęło się od Laokoona na gzymsie nad kominkiem, od jego bezgłośnego jęku. Wyraz tych ust był często moim barometrem, określał wagę dnia; w środę po wizycie w college'u, gdy obudziłem się i spojrzałem przypadkowo na Laokoona, jego cierpienie było po prostu dionizyjskie! To było coś! Wyskoczyłem z łóżka nagi i zastawiłem płytę, ażeby urok trwał. Jakby na przekór Mozartowi, miałem jeden orzyski taniec, fragment Ilji Muromca, pełen tempa i dziarski, żywy i mocny. No, teraz, Laokoonie!
Zakurzony klon rozjarzył się, słońce rozświetliło zaplamione okna i wypełniło pokój iskrami światła; tańczyłem jak nagi Kozak, wirując i skacząc. Od dawna nie czułem tego światła - słodkiej euforii! - lecz trwała ona skąpe trzy minuty, dopóki nie rozproszył jej dzwonek telefonu.
Wyłączyłem muzykę, pełen furii. Człowiek mający tak mało czasu dla swego szaleństwa nie powinien w ogóle odpowiadać na telefony.
- Halo?
- Jacob Horner? - To była kobieta i poczułem się tak nago, jak byłem w istocie.
- Tak.
- Mówi Rennie Morgan, żona Joe'ego Morgana. Zdaje się, że Joe zaprosił pana do nas na obiad dziś wieczorem? Dzwonię, ażeby zrobić to oficjalnie.
Pozwoliłem, aby cisza zapanowała na linii.
- Rozumie pan, po tej wizycie w college'u chcielibyśmy być pewni, że przyjdzie pan właściwego dnia. Halo? Czy jesteśmy jeszcze połączeni?
- Tak Przepraszam. - Sprawdzałem mój barometr, Laokoona, który wyglądał żałośnie. Tatar Barygh wionął w nas swoim oddechem.
- Wobec tego ustalone? O każdej porze po pół do siódmej: wtedy właśnie dzieci idą do łóżek.
- Rozumiem, proszę pani, przypuszczam...
- Rennie. Dobrze? Mam na imię Renèe, ale nikt tak na mnie nie mówi.
- Przypuszczam, że nie będę mógł dzisiaj wieczorem
- Co znowu?
- Niestety, naprawdę nie mogę. Dziękuję bardzo za zaproszenie.
- Ale dlaczego? Jest pan pewien, że pan nie może?
Dlaczego? Ty suko, ty Hausfrau Orlego Harcerza, zepsułaś mi pierwszą prawdziwą euforię od miesięcy. Pluję na twój obiad!
- Muszę pojechać do Baltimore, rozejrzeć się. Coś mi wypadło.
- A może pan po prostu nie chce? Niech pan powie, nie mamy przecież żadnych wzajemnych zobowiązań. - To mówi żona? - Niech pan nie będzie dzieckiem, to nie ma znaczenia, jeżeli pan nas nie lubi.
Tak schwytany, flagrante delicto, czerwieniłem się i pociłem. Czyżby ta bestia u c z c i w o ś ć była dosiadana przez kobietę?
Czekano na odpowiedź: żona Joe'ego Morgana oddychała w moje nagie ucho.
Bardzo dyskretnie odwiesiłem słuchawkę. Nie tylko to: na palcach odchodziłem od telefonu, zanim zorientowałem się, co robię, i zaczerwieniłem się ponownie, gdy to zauważyłem.
Niestety, urok prysł, wiedziałem, że nie ma już co próbować Glière'a i jego Ilji Muromca. On jest szampanem, który rozwesela blacharza, ten Glière, ale nie jest wódką; moich euforii nie można drażnić ani nie da się ich na nic wymienić. Opuściły mnie euforyczne tony, byłem wręcz rozbity.
I urażony! Można by powiedzieć coś jeszcze, gdybym był prawdziwym typem maniakalno-depresyjnym, gdyby chwile mojej manii były rzeczywiście maniackie; lecz Jacob Horner był wątkiem bez skocznej melodii. Moje depresje były głębokie, za to euforie - umiarkowane. Więc kiedy nawiedzała mnie prawdziwa euforia, pielęgnowałem ją jak dziecko i niech trąd stoczy każdego, kto by się odważył ją zepsuć! To jedna sprawa. Równie uwłaczające było usłyszeć, i to od kobiety, że ma się nadszarpniętą uczciwość. Iż tak było w istocie, to nie należało do rzeczy. Na miłość boską, Morganowie, świat nie jest t a k i p r o s t y !
Kiedy się ubierałem, telefon zadzwonił znowu z uporem zapowiadającym panią Morgan, przez moment miałem sprośną ochotę (wkładałem akurat spodnie) pozwolić temu Diogenesowi w spódnicy przemówić do mojego obnażonego tyłu, lecz dałem spokój. Rennie, dziewczyno, mówiłem do siebie, wychodzę; bądź zadowolona, że nie czynię sprośności z twoim głosem za to, że zniszczyłaś moją dziecinną euforię. Przestań dzwonić, harcerko, twój łup wymyka się z nory.


Cytat:
Kobieta około czterdziestki - dobrze zakonserwowana, lecz wyraźnie około czterdziestki - której samochód zaparkowany był przed moim, szarpała na próżno klamką u drzwi, kiedy się zbliżałem. Była szczupła, ładnie opalona, piersi nie miała zbyt dużych i pod żadnym względem nie była wyjątkowa. Straciłem ochotę na polowanie i przeszedłem mimo.
- Przepraszam bardzo, czy nie mógłby mi pan pomóc?
Odwróciłem się i wlepiłem w nią wzrok. Kobieta cała promieniała zadając to klasyczne pytanie, lecz moje spojrzenie nieco ją zmieszało.
- Pan pewnie pomyśli, że jestem głupia, ale zamknęłam klucze wewnątrz samochodu.
- Nie umiem wyłamywać zamków.
- Och, nie to miałam na myśli! Mieszkam w motelu zaraz za mostem. Myślałam, że może mógłby mnie pan podrzucić, jeżeli jedzie pan tamtędy. Mam drugie klucze w walizce.
Nędzny to sport strzelanie do ptaka siedzącego u wylotu lufy, lecz jakiż myśliwy zdoła się od tego powstrzymać?
- Dobrze.
Cała sytuacja nie miała w sobie nic nęcącego i kiedy wiozłem pannę Peggy Rankin (tak się nazywała) przez most z Ocean City na ląd stały, poczułem się jeszcze bardziej niezdecydowany na myśl, że pewnie nie zasługiwała ona na tak surowy osąd. Wydawała się całkiem inteligentna i, w istocie, gdybym był jej mężem, byłbym niewątpliwie dumny, że moja żona mając czterdzieści lat zachowała taką formę i takiego ducha. Ale nie byłem jej mężem, w związku z czym nie brałem powyższego pod uwagę: była dla mnie czterdziestoletnim "towarem" i tylko jakieś nader niezwykłe uroki byłyby w stanie zmienić tę klasyfikację.
Przez całą drogę do motelu pana Rankin szczebiotała i, słowo daję, nie usłyszałem z tego nic. Jeżeli idzie o mnie, było to niezwykłe, bo chociaż podobała mi się zdolność pogrążania się w sobie, byłem z zasady aż nadto świadom otoczenia, nawet gdy nie chciałem. Poważny zarzut przeciwko pannie Rankin, mimo wszystko.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała wskazując "Surfside" czy "Seaside", czy też jakiś inny motel nie opodal szosy. Wjechałem na podjazd i zaparkowałem. - Ach, naprawdę mi pan pomógł. Serdeczne dzięki. - Lekko wysiadła z samochodu.
- Zabiorę panią z powrotem - powiedziałem bez żadnej szczególnej intonacji w głosie.
- Naprawdę? - Bardzo ją to ucieszyło, chociaż nie dostrzegłem ani zaskoczenia, ani wdzięczności. - Chwileczkę, zabiorę tylko klucze.
- Nie masz tam czegoś zimnego do picia, Peggy? Suszy mnie w gardle. - Na tyle, nie więcej, miałem w owej chwili ochotę pchać się w ten nonsens: postanowiłem, że jeśli mnie nie zaprosi, natychmiast odjadę do Wicomico.
- Naturalnie, chodź - zaprosiła, w dalszym ciągu niezbyt oszołomiona moją prośbą. - Nie mam wprawdzie lodówki w pokoju, ale tuż obok jest sklepik, a ja mam whisky. Gdybyś przyniósł dwa duże imbiry z lodem, zrobilibyśmy sobie drinki.
Przyniosłem i piliśmy w jej małym pokoju, ona, zwinięta na łóżku, a ja, siedząc niedbale na jedynym krześle. Posępność jeszcze była we mnie, chociaż stała się nieco łatwiejsza do zniesienia, zwłaszcza gdy odkryliśmy, że możemy rozmawiać albo nie rozmawiać, jak nam się podoba. W pewnej chwili, czego można się było spodziewać, panna Rankin zapytała, z czego żyję. W przygodach tego rodzaju na ogół niekoniecznie wybieram uczciwość jako najskuteczniejszą taktykę i z reguły nie wyobrażam sobie, abym na takie oklepane pytania odpowiadał zgodnie z prawdą; ale "jestem potencjalnym wykładowcą gramatyki normatywnej w Stanowej Szkole Nauczycieli w Wicomico" wydaje się być tak bliskie typu odpowiedzi wymarzonej na takie okazje, że niewiele nad tym myśląc powiedziałem jej prawdę.
- Czy to możliwe? - Tym razem Peggy była autentycznie uradowana i zaskoczona. - Sama ukończyłam tę szkołę - tak dawno, że aż wstyd o tym pamiętać! Uczę angielskiego w szkole średniej w Wicomico. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności? Dwoje nauczycieli angielskiego!
Przyznałem, że istotnie jest to zabawny zbieg okoliczności, lecz faktycznie czułem się tak, jakby wylano mojego drinka, a ja bym się z tego cieszył. Należało działać szybko, aby uratować sytuację. W papierowym kubku pozostało jeszcze pół cala płynu: wypiłem to jednym haustem, wyrzuciłem kubek do kosza, szybko podszedłem do łóżka, gdzie moja koleżanka leżała wsparta na łokciu, i objąłem ją z pewnym èlan. Gdy ją pocałowałem, natychmiast otworzyła usta i wepchnęła mi język między zęby. Oboje mieliśmy oczy prawie otwarte i przyjemnie mi było uznać ów fakt za symbol. Niechaj żadne g ó w n o n i e r o z d z i e l a n a u c z y c i e l i a n g i e l s k i e g o, powiedziałem do siebie i bez dalszych ceregieli pociągnąłem znacząco zamek błyskawiczny w jej kostiumie kąpielowym.


John Barth: Koniec drogi, tłum. Andrzej Słomianowski



Cytat:
(...)We wtorek, szarym czerwcowym rankiem, gospodyni Washburnów, Comfort Tobias, weszła do domu pracodawców, jak wchodziła codziennie przez ostatnich siedemnaście lat. Fakt, że ją wylano dziewięć lat temu, nie powstrzymał jej od przychodzenia, by sprzątać, a Washburnowie cenili ją jak nigdy, od kiedy przestali jej płacić. Zanim się zatrudniła u Washburnów, Tobias była zaklinaczką koni; na ranczu w Teksasie oswajała zwierzęta szeptaniem do ucha, przeżyła jednak załamanie nerwowe, kiedy koń odpowiedział, też szeptem.
- Najbardziej mnie zdumiało - wspominała - że zna numer mojego ubezpieczenia.
Kiedy owego wtorku Comfort Tobias weszła do domu, Washburnów nie było, wyjechali bowiem na wakacje. (Podróżowali na gapę wycieczkowcem zmierzającym na wyspy greckie; chociaż ukryli się w baryłkach i radzili sobie bez jedzenia i wody przez trzy tygodnie, to udawało im się wymykać na pokład o trzeciej w nocy, żeby trochę pograć w shuffleboarda.) Tobias weszła po schodach, żeby wymienić żarówkę.
- Pani Washburn lubi wymieniać żarówki co wtorek i piątek, trzeba czy nie, wszystko jedno - tłumaczyła. - Przepada za nowymi żarówkami. Bieliznę zmieniamy raz na rok.
Ledwie weszła do sypialni państwa, już wiedziała, że coś się nie zgadza. A potem zobaczyła co: wprost nie wierzyła własnym oczom! Ktoś dobrał się do materaca i odciął metkę z napisem "Usunięcie tej przywieszki przez kogoś, kto nie jest konsumentem, stanowi pogwałcenie prawa". Tobias zadrżała. Ugięły się pod nią nogi, zrobiło jej się niedobrze. Coś jej kazało zajrzeć do pokoju dziecięcego i oczywiście, jakżeby inaczej, tu także z materacy zerwano metki. Widok ogromnego cienia, który złowieszczo sunął po ścianie, ściął jej krew w żyłach. Potem zorientowała się, że to jej własny cień, postanowiła schudnąć i zadzwoniła na policję.
- W życiu nie widziałem czegoś podobnego - powiedział komendant Homer Pugh. - W Wilston's Creek takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Zgoda, pewnego razu ktoś włamał się do piekarni i wydłubał z pączków całą galaretkę, ale za trzecim razem, tak się złożyło, na dachu już siedział nasz snajper i zastrzelił faceta na gorącym uczynku.
- Ale dlaczego? Dlaczego? - łkała Bonnie Beale, sąsiadka Washburnów. - To takie bezsensowne, takie okrutne. Na jakim świecie przyszło nam żyć, skoro ktoś inny niż konsument zdziera metkę z materaca?
- Przedtem, wychodząc z domu, zawsze zostawiałam materace - przyznała Maude Figgins, miejscowa nauczycielka. - A teraz zabieram ze sobą wszystkie materace, ilekroć wychodzę na zakupy lub proszoną kolację.

Tego samego dnia o północy drogą do Amarillo w Teksasie dwoje ludzi mknęło szaleńczo czerwonym fordem z podrobionymi tablicami rejestracyjnymi; z daleka wyglądały na autentyk, dopiero po dokładniejszych oględzinach widać było, że to marcepan. Kierowca miał na prawym przedramieniu tatuaż z tekstem "Pokój, Miłość, Skromność". Po podciągnięciu lewego rękawa pojawiał się inny napis: "Błąd w druku - ignoruj prawe ramię".
Obok kierowcy siedziała młoda blondynka, którą można by nawet uznać za ładną, gdyby nie była doskonałą kopią Abe Vigody. Kierowca, Beau Stubbs, właśnie uciekł z San Quentin, gdzie trafił za śmiecenie, Stubbsa posadzono, bo rzucił na ulicę papierek po snickersach, sędzia zaś, twierdząc, że oskarżony nie wykazuje najmniejszych znak skruchy, wlepił mu dwukrotne dożywocie.
Kobieta, Doxy Nash, wyszła swego czasu za przedsiębiorcę pogrzebowego i pracowała z mężem. Pewnego razu Stubbs wpadł do ich domu pogrzebowego, żeby się tylko rozejrzeć. Zauroczony, próbował flirtować z Doxy, którą niestety zbyt pochłaniała czyjaś kremacja. Wkrótce Stubbs i Doxy Nash wdali się w potajemny romans; Doxy jednakże została zdemaskowana. Wilbur, ów przedsiębiorca pogrzebowy, polubił Stubbsa i zaproponował mu pochówek gratis, pod warunkiem że Stubs da się pochować jeszcze tego samego dnia. Stubbs znokautował Wilbura i uciekł z jego żoną, lecz wcześniej tytułem zastępstwa zostawił nieprzytomnemu Wilburowi nadmuchiwaną lalę. Po upływie trzech najszczęśliwszych w życiu lat Wilbur Nash nabrał podejrzeń, bo kiedy poprosił żonę o dokładkę kurczaka, żona nagle z trzaskiem pękła pofrunęła i po zatoczeniu coraz ciaśniejszych kręgów wylądowała na dywanie.


Woody Allen: Prawo i materace ze zbioru Czysta anarchia, tłum. Wojsław Brydak
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Triturus Użytkownik
  • Postów: 11
  • Skąd: Kraków
Dodane dnia 15-07-2009 10:12
Cytat:
Znamy się od wielu lat przemówił do przedsiębiorcy pogrzebowego ale do
dzisiejszego dnia nigdy nie przychodziłeś do mnie po radę czy pomoc. Nie przypominam
sobie, kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie do swego domu na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną twojego jedynego dziecka. Bądźmy ze sobą szczerzy. Pogardziłeś moją przyjaźnią.Bałeś się być moim dłużnikiem.
Nie chciałem popaść w kłopoty wymamrotał Bonasera.
Don podniósł rękę.
Nic nie mów. Uznałeś, że Ameryka jest rajem. Interes szedł ci dobrze, zarabiałeś na
dobre życie, uważałeś świat za nieszkodliwe miejsce, gdzie możesz do woli korzystać z
przyjemności. Nigdy nie otoczyłeś się prawdziwymi przyjaciółmi. Bądź co bądź chroniła cię
policja, istniały sądy, tobie i twoim nie mogło stać się nic złego. Nie potrzebowałeś dona
Corleone. W porządku. Moje uczucia były zranione, ale nie jestem człowiekiem, który
narzucałby swoją przyjaźń tym, którzy jej nie cenią... tym, którzy uważają, że niewiele się
liczę. Don przerwał i uśmiechnął się do przedsiębiorcy pogrzebowego uprzejmym,
ironicznym uśmiechem. A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: donie Corleone, proszę
o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie ofiarowujesz mi swej przyjaźni.
Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie
morderstwa, i mówisz tu głos dona stał się szyderczym przedrzeźnianiem – zapłacę, ile pan
zechce. Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz tak bez szacunku?
Bonasera wykrzyknął w udręce i strachu:
Ameryka była dla mnie dobra! Chciałem być dobrym obywatelem. Chciałem, żeby
moja córka była Amerykanką.
Don klasnął w dłonie z wyraźną aprobatą.
Dobrze powiedziane. Doskonale. Więc nie masz na co się skarżyć. Sędzia
zawyrokował. Ameryka zawyrokowała. Zanieś córce kwiaty i pudełko łakoci, jak pójdziesz ją odwiedzić w szpitalu. To ją pocieszy. Bądź zadowolony. Ostatecznie to nie jest poważna
sprawa, chłopcy byli młodzi, rozhukani, a jeden z nich jest synem wpływowego polityka. Nie, mój drogi Amerigo, ty zawsze byłeś uczciwy. Muszę przyznać, choć pogardziłeś moją
przyjaźnią, że bardziej ufałbym słowu Ameriga Bonasery niż czyjemukolwiek innemu.
Dlatego daj mi słowo, że wyrzekniesz się tego szaleństwa. To nie po amerykańsku. Przebacz.
Zapomnij. Życie jest pełne nieszczęść.
Okrutna i pogardliwa ironia, z jaką to wszystko zostało powiedziane, hamowany gniew
dona przemieniły biednego przedsiębiorcę pogrzebowego w dygocącą galaretę, lecz mimo to
przemówił dzielnie znowu:
Proszę o sprawiedliwość.
Don Corleone odparł krótko:
Sąd wymierzył ci sprawiedliwość.
Bonasera uparcie potrząsnął głową.
Nie. Wymierzył sprawiedliwość tym młodym. Nie mnie.
Don skwitował to subtelne rozróżnienie aprobującym kiwnięciem głowy, po czym
zapytał:
Jaka jest twoja sprawiedliwość?
Oko za oko odrzekł Bonasera.
Żądałeś więcej przypomniał don. Twoja córka żyje.
Niech oni cierpią tak, jak ona cierpi rzekł z wahaniem Bonasera. Don czekał, co
powie dalej. Bonasera zebrał się na ostatek odwagi i zapytał: Ile mam panu zapłacić? Byłto rozpaczliwy jęk.
Don Corleone odwrócił się odeń plecami. Oznaczało to odprawienie. Bonasera ani drgnął.
W końcu, wzdychając jak człowiek o dobrym sercu, który nie może długo się gniewać na
błądzącego przyjaciela, don Corleone obrócił się na powrót do przedsiębiorcy pogrzebowego,
który był teraz blady jak jeden z jego nieboszczyków. Don Corleone mówił łagodnie,
cierpliwie:
Dlaczego boisz się zachować lojalność przede wszystkim wobec mnie? zapytał.
Zwracasz się do sądów i czekasz całe miesiące. Wydajesz pieniądze na adwokatów, którzy doskonale wiedzą, że wyjdziesz na głupca. Przyjmujesz wyrok sędziego, który jest sprzedajny jak najgorsza dziewka z ulicy. Od lat, kiedy potrzebowałeś pieniędzy, chodziłeś do banków,płaciłeś rujnujące procenty, czekałeś z czapką w ręku jak żebrak, podczas gdy oni węszyli, wsadzali ci nos w tytek, by się upewnić, czy zdołasz ich spłacić.
Don przerwał, jego głos stał się surowszy.
A gdybyś przyszedł do mnie, moja kieska byłaby twoją. Gdybyś przyszedł do mnie po
sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi
łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty narobił sobie wrogów,
staliby się oni moimi wrogami... don podniósł rękę z palcem wymierzonym w Bonaserę a wtedy, wierz mi, baliby się ciebie.
Bonasera pochylił głowę i wymamrotał zdławionym głosem:
Niech pan mi będzie przyjacielem. Przyjmuję.












Cytat:
Obydwu ludziom Caponea związano ręce i nogi i wetknięto w usta małe ręczniki, ażeby nie krzyczeli.
Następnie Brasi wziął stojącą pod ścianą siekierę i zaczął rąbać jednego z ludzi Caponea.
Odrąbał mu stopy, potem nogi w kolanach, wreszcie uda w miejscu, gdzie stykały się z
tułowiem. Brasi był niezmiernie silnym człowiekiem, ale musiał po wielokroć uderzać
siekierą, nim dopiął swego. Ma się rozumieć, że do tej pory ofiara już wyzionęła ducha, a
podłoga magazynu była śliska od chlustającej krwi i odrąbanych kawałków ciała. Kiedy Brasi obrócił się ku swej drugiej ofierze, stwierdził, że dalsze wysiłki są zbędne. Drugi
rewolwerowiec Caponea rzecz nieprawdopodobna z czystego przerażenia połknął
tkwiący mu w ustach ręcznik i udławił się. Ręcznik ten znaleziono w jego żołądku, kiedy
policja dokonała sekcji zwłok w celu ustalenia przyczyny śmierci.
W kilka dni później, w Chicago, Capone otrzymał pismo od Vita Corleone. Brzmiało ono
jak następuje: Wiesz teraz, jak postępuję z moimi wrogami. Dlaczego neapolitańczyk wtrąca się w kłótnię pomiędzy dwoma Sycylijczykami? Jeżeli życzysz sobie, bym cię uważał za przyjaciela, jestem ci winien przysługę, którą wyświadczę na żądanie. Taki człowiek jak ty musi wiedzieć, o ile korzystniej jest mieć przyjaciela, który zamiast zwracać się do ciebie o pomoc, sam daje sobie radę i zawsze jest gotów dopomóc ci w jakichś przyszłych kłopotach.
Jeżeli nie życzysz sobie mojej przyjaźni, niech tak będzie. Ale w takim razie muszę
powiedzieć ci, że klimat w tym mieście jest wilgotny, niezdrowy dla neapolitańczyków, i
doradzam ci nigdy tego miasta nie odwiedzać.
Zuchwalstwo tego listu było skalkulowane. Don miał niewielki szacunek dla ludzi
Caponea jako głupich, jawnych morderców. Jego inteligencja mówiła mu, że Capone utracił wszelkie wpływy polityczne przez swoją publiczną arogancję i popisywanie się przestępczym bogactwem. Don wiedział, i to z całą pewnością, że bez politycznych wpływów, bez kamuflażu społeczeństwa, świat Ala Capone i jemu podobnych może być z łatwością zniszczony. Wiedział, że Capone jest na drodze do unicestwienia. Wiedział też, że wpływy Caponea nie sięgają poza granice Chicago, choć są tam straszliwe i wszechogarniające.Taktyka ta była skuteczna. Nie tyle przez swoje okrucieństwo, co przez straszliwą szybkość, błyskawiczność reakcji dona. Jeżeli był tak inteligentny, wszelkie dalsze posunięcia byłyby brzemienne w skutki i niebezpieczne. Było lepiej, o wiele mądrzej przyjąć propozycję, ofertę przyjaźni wraz z jej domniemanymi korzyściami. Capone odpowiedział, że nie będzie się wtrącać.


Mario Puzo : Ojciec Chrzestny
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 15-07-2009 11:59
Mikołaj Gogol, Martwe Dusze:

Cytat:
Wiadomo, że sporo jest na świecie takich twarzy, nad których obrobieniem przyroda nie zastanawiała się zbyt długo i nie używała żadnych dokładniejszych narzędzi, jak to: pilników, świderków i tak dalej, lecz po prostu rąbała co sił w garści. Machnęła toporem raz - wyszedł nos, machnęła drugi raz - wyszły usta, ogromnym świdrem wywierciła oczy i nie oskrobawszy, puściła w świat wyrzekłszy: żyje!
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
antifa Użytkownik
  • Postów: 24
  • Skąd: Ciechanów
Dodane dnia 15-07-2009 17:34
"Łazienka jest podszewką pokoju, spodnią stroną życia. W wannie po kąpieli zostają włosy, zmyty ze skóry brud osiada na ściankach. Kosz jest pełen zużytych tamponów, serwetek i wacików. Oto golarka do golenia nóg, oto lusterko do wyciskania wągrów i robienia makijażu kryjącego wszystkie niezdecydowania. Oto talk przeciw poceniu się stóp, oto przyrządzik do robienia lewatywy i kosemtyczka z prezerwatywami. Łazienka nie potrafi przemilczeć tej drugiej strony życia. Uprzątam łazienkę z grubsza, bo może nawet boję się zniszczyć te sakralne dowody przemijalności ludzi, którzy tu mieszkają. Może powinni wiedzieć. Może nie mieli okazji tego zobaczyć w telewizji, w dziennikach, które mieszają wszystko ze wszystkim, kłada jedno na drugie, jak w hamburgerze, może nie uczono ich tego w szkole, nie było tego w filmach, Amstrong nie znalazł tego na Księżycu. Że rozpadamy się z każdą chwilą. Żyjąc, umieramy. Tak samo oni, jak i ja."

Olga Tokarczuk - "Szafa"
Musi być ktoś, kogo nie znam, ale kto zawładnął Mną:
moim życiem, śmiercią; tą kartką.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
MarioPierro Użytkownik
  • Postów: 569
  • Skąd: Sobótka
Dodane dnia 21-07-2009 13:39
Cytat:
KLEJNOT
To dlatego on tam sterczy pod samym oknem i stuka, i piłuje przy tym diabelnym pudle. Żeby go na pewno widziała. Żeby za każdym oddechem musiała wdychać to stukanie i piłowanie, żeby słyszała, jak on powiada, patrz, patrz, jaką dobrą ci robię. Mówiłem mu, żeby się wyniósł gdzie indziej. Mówiłem, Boże Święty, ty chyba chcesz ją widzieć już w trumnie. Jak wtedy, kiedy był mały, a ona powiedziała, że jakby miała trochę nawozu, toby próbowała zasadzić parę kwiatków. Wziął wtedy blachę od chleba i przyniósł jej ze stajni pełno łajna.
A ci tam siedzą jak sępy. Czekają, wachlują się. A mówiłem, mógłbyś chociaż skończyć z tym piłowaniem i stukaniem, aż spać nie można i jej ręce leżą na kołdrze, jak wykopane korzenie, co cię nie dają wymyć, choćbyś chciał. Widzę stąd tylko wachlarz i rękę Dewey Dell. Mówiłem, dajcie jej chociaż spokój. Piłują i stukają, i bez żadnego zatrzymania czy ustanku dmuchają jej to powietrze w twarz za prędko, żeby ktoś zmęczony mógł nim oddychać, i ten diabelny topór wciąż swoje Jeszcze wiór, Jeszcze wiór, Jeszcze wiór, żeby każdy, kto przechodzi drogą, musiał stanąć, popatrzeć i powiedzieć, jaki dobry z niego cieśla. Gdyby to ode mnie zależało, czy to wtedy, kiedy Cash spadł z kościoła, czy wtedy, kiedy tatę zmogło, jak ten wóz drzewa się na niego zwalił, nie byłoby tak, żeby każdy skurwysyn z okolicy mógł się na nią gapić, bo po czorta jest Bóg, jeżeli jest. Bylibyśmy tylko ja i ona na wysokiej górze i zwalałbym w dół kamienie prosto im w zęby, łapałbym ich i zrzucał w dół na łeb, na szyję, na pysk, niech mnie szlag, żeby miała spokój, a nie ten czartowski topór ze swoim Jeszcze wiór, Jeszcze wiór, a będzie po wszystkim.


Cytat:
DARL
(...) Ja wchodzę do sieni i jeszcze przed drzwiami słyszę głosy. Nasz dom stoi na zboczu trochę pochyło i zawsze przeciąg ciągnie przez sień w górę. Jeśli przy drzwiach od frontu położyć piórko, podniesie się i przesunie po suficie, znoszone na tył domu, aż wejdzie w przeciąg, co ciągnie w dół do drzwi od tyłu. Tak samo jest z głosami. Jak się wejdzie do sieni, to je tak słychać, jakby przemawiały gdzieś wysoko nad głową.


Cytat:
CORA
(...) A ona, biedna samotnica, zasklepiła się w swojej dumie i starała się, żeby ludzie myśleli, że jest inaczej, ukrywała, że oni ją tylko znoszą, bo przecież jeszcze w trumnie nie ostygła, jak ją czterdzieści mil wozem wlekli, żeby złożyć w ziemi, gwałcąc wolę Bożą, byle tego dokonać. Nie dali jej spocząć w tej samej ziemi co Bundrenowie. (...)
(...) Leżała biedaczka z głową podpartą, żeby widzieć, jak Cash zbija jej trumnę, a musiała na niego uważać, żeby jej nie zbił byle jak, co by się na pewno stało, bo tym chłopom o nic nie chodziło, tylko o to, żeby jeszcze zarobić te trzy dolary, zanim się rozpada, zanim woda tak się podniesie, że nie da rady przejechać. Jak nic, gdyby nie to, że postanowili jeszcze raz obrócić, toby ją na kołdrze załadowali na ten wóz i przeprawili przez rzekę, a potem stanęli i dali jej umrzeć według nich po chrześcijańsku.
Jeden Darl. To było takie piękne, że nic równie pięknego w życiu nie widziałam. Czasami tracę wiarę w ludzi doświadcza mnie pokusa zwątpienia. Ale Pan Bóg za każdym razem przywraca mi wiarę i ukazuje mi swoją szczodrobliwą miłość do stworzenia. Nie Klejnot, którego tak zawsze hołubiła, nie ten. Ten poleciał na te dodatkowe trzy dolary. Jeden Darl, o którym ludzie mówią, że jakiś dziwny, że leniwy, że się obija po gospodarce tak samo jak Anse, kiedy Cash to dobry cieśla i więcej zawsze zbuduje, niż da radę, a Klejnot nic tylko się ugania za zarobkiem albo ściąga na siebie ludzkie gadanie, i ta półnaga dziewucha, co nie odstępowała od Addie z tym swoim wachlarzem, tak że kiedy człowiek chciał zagadać do niej i rozerwać ją, to zaraz sama w te pędy odpowiadała, jakby chciała wszystkich bez wyjątku od niej odsunąć.
To Darl. Przyszedł, stanął w drzwiach i popatrzył na umierającą matkę. Tylko na nią popatrzył, a ja zaraz na nowo poczułam szczodrobliwe Boże miłosierdzie i łaskę. Zobaczyłam, że z Klejnotem to ona tylko tak udawała, a zrozumienie i prawdziwe uczucie to było między nią a Darlem. Tylko na nią popatrzył, nawet nie wszedł, żeby go nie zobaczyła, boby się mogła zdenerwować, jakby zobaczyła, że Anse go wypędza i że on już jej nie zobaczy. Nic nie powiedział, tylko na nią popatrzył.


Cytat:
TULL
Pod górę idzie ten chłopak. Niesie rybę prawie taką dużą, jak on sam. Zsuwa ją na ziemię i chrząka, "hm", i spluwa przez ramię jak mężczyzna. (...)
- Chcesz ją tu zostawić na ziemi? - powiada Anse.
- Chcę ją mamie pokazać - powiada Vardaman. Patrzy w stronę drzwi. Słyszymy, jak z przeciągiem dochodzi rozmowa. I jak Cash stuka i zbija młotkiem deski. (...)
(...) Vardaman spogląda na twarz Anse'a, a potem na drzwi. Odwraca się i idzie za róg domu, a Anse woła go nie ruszając głową.
- Ty wypatrosz tę rybę!
Vardaman staje.
- A Dewey Dell to nie może? - pyta.
- Ty ją wypatrosz - powtarza Anse.
- Ale tam, tata - powiada Vardaman.
- Ty ją wypatrosz - mówi Anse. Nie ogląda się. Vardaman wraca i podnosi rybę. Ryba wyślizguje mu się z rąk, paprze go błotem i chlapie znowu na ziemię, i znów się oblepia ziemią, z rozdziawionym pyskiem, z wyłażącymi na wierzch oczami, i zagrzebuje się w piach, jakby jej było wstyd, że nie żyje, jakby się spieszyła, żeby się schować z powrotem. Vardaman klnie rybę. Klnie jak dorosły i staje nad nią okrakiem. Anse się nie ogląda Vardaman znowu ją podnosi. Idzie dokoła domu i taszczy ją oburącz jak naręcze drewna, a ryba sterczy na boki, z jednej strony ogon, z drugiej łeb. Cholera, prawie taka jak on.


Cytat:
ANSE
(...) Mówiłem Addie, że to żadna korzyść mieszkać przy drodze, kiedy już do nas doszła, a ona ci na to jak każda baba: To się stąd zabieraj. Toć mówiłem jej, że żadna z niej korzyść, ba Pan Bóg stworzył drogi do podróżowania, inaczej dlaczego by je kładł płasko na ziemi. Kiedy chce, żeby coś się ruszało, to stwarza to coś wzdłuż, jak droga czy koń, czy wóz, ale jak zamiaruje, żeby to coś stało na miejscu, to stwarza to coś do góry ustawiona jak drzewo czy człowieka. I tak to wcale sobie nie zamierzył, żeby ludzie mieszkali na drodze, bo, powiadam, co jest pierwsze, droga, czy dom? Czyście kiedy widzieli, żeby ustanowił drogę przy domu? - powiadam. Nie, nigdy, powiadam, to tylko ludzie nie spoczną, póki nie ustawią domu tak, żeby każdy, kto przejeżdża wozem, mógł im splunąć pod nogi, aż ludziska nie mają chwili spokoju i chcą się zabierać gdzie indziej, gdzie by mogli żyć jak Pan Bóg przykazał, na jednym miejscu jak drzewo czy łan kukurydzy. Bo gdyby Pan Bóg postanowił, że człowiek ma być wciąż w drodze na inne miejsce, czyby go nie stworzył tak, żeby się posuwał na brzuchu jak wąż? Na zdrowy rozum to tak by zrobił.
Położyli ją tak, że każde nieszczęście, jakie się tłucze tą drogą, musi się napatoczyć na mój dom i wleżć mi prosto w drzwi, i jeszcze mnie do tego obłożyli podatkami. Musiałem płacić, kiedy Cashowi trzeba było tych jego ciesielskich papierów, a gdyby żadnej drogi do nas nie doprowadzili, nie zrobiłby tych papierów. Po to, żeby spadał z jakichś tam kościołów i przez pół roku nie mógł kiwnąć palcem, kiedy my z Addie harowaliśmy jak niewolnicy. Jak już zachciało mu się piłowania, to i tu do piłowania jest dosyć.
A i Darl. Gadali i przekonywali, aż go puściłem z domu, niech ich cholera. To nie to, żebym się bał pracy. Całe życie umiałem zarobić na chleb dla siebie i swoich i na dach nad głową.
Ale zostałem bez rąk do pracy, i tylko przez to, że on patrzy swego, tylko przez to, że jemu cały czas ziemia się marzy. Z początku, ja im powiadam, on był w porządku, kiedy marzyła mu się ta ziemia, ziemia była wtedy jak należy. Dopiero kiedy nastała ta droga i wzięła przekręciła ziemię na płask, a z głowy mu jej nie wybiła, zaczęli mi grozić, żebym go puścił, prawem mnie zaczęli straszyć.
I muszę za to zapłacić. I jej nic by nie było, gdyby nie ta droga. Tylko się chciała położyć, odpocząć na swoim własnym łóżku, i żeby dali jej spokój.


Cytat:
PEABODY
Kiedy na koniec Anse Bundren sam ze siebie po mnie przysłał, powiedziałem: Zaorał w końcu kobitę. I niech mnie diabli, jeżeli nie powiedziałem prawdy, i z początku nie chciałem iść, bo a nużby się okazało, że jeszcze mogę dla niej coś zrobić, i będę musiał ją przytrzymać, na rany boskie. Przyszło mi na myśl, że może w niebie wyznają taką samą głupią etykę jak w kolegium medycznym, że to może znów Vernon Tull po mnie przysyła, żebym tam się zjawił natychmiast, jak to zawsze Vernon, żeby za pieniądze Anse'a wycisnąć, co się tylko da, tak jak chce za swoje. Ale kiedy dzień się już zrobił na dobre i można było poznać, jaka będzie pogoda, wiedziałem, że to tylko sam Anse mógł przysłać. Już wiedziałem, bo tylko pechowiec może potrzebować doktora, kiedy akurat cyklon nadciąga. I wiedziałem, że choćby i na koniec sam Anse potrzebował doktora, to już jest za późno.
Dojeżdżam do źródła, wysiadam i przywiązuję muły, a tu słońce zachodzi za czarną chmurę wielką jak niebosiężne górskie pasmo, jakby ktoś tam wysypał górę węgla, a wiatru ani, ani. Jeszcze zanim dojechałem, na milę przedtem, słychać było piłę Casha.
(...)
Co za szkoda, że Pan Bóg się pomylił i drzewom dał korzenie, a tym Anse'om Bundrenom nogi i stopy. Gdyby to tylko urządził na odwrót, nie trzeba by się było martwić, że ten kraj straci kiedyś wszystkie lasy. - Jak ty sobie myślisz, co mam robić? - powiadam. - Mam tu może czekać i dać się zmieść z powierzchni ziemi, kiedy urwie się ta chmura?
(...)
- Vardaman już niesie linę - powiada.
Po chwili przychodzi Vardaman z linką od pługa. Jeden koniec daje ojcu i schodząc ścieżką, rozwija ją.
- Trzymaj mocno - mówię. – Już i tak tę wizytę zapisałem do swoich ksiąg i zapłata będzie mi się należała, czy wlezę, czy nie.
- Trzymam - powiada Anse. - Możecie włazić.
Niech mnie cholera, jeżeli wiem, dlaczego nie machnąłem na to ręką. Żeby też siedemdziesięcioletni mężczyzna, z górą dwieście funtów wagi, dał się ciągnąć w tę i wewtę na linie na tę przeklętą górę! Chyba po to, żeby zapisać ostatni dolar z pięćdziesięciu tysięcy w wykazie zmarłych w swoich księgach, zanim to rzucę.
(...)
Pamiętam, że w młodości myślałem, że śmierć to zjawisko cielesne. Teraz wiem, że to tylko funkcja umysłu - i to umysłu tego, kto pozostaje po zmarłym przy życiu. Nihiliści mówią, że to koniec. Fundamentaliści, że początek, a w rzeczywistości to tylko wyprowadzka lokatora czy całej rodziny z jakiegoś domu albo miasta.


William Faulkner: Kiedy umieram, tłum. Ewa Życieńska

Swoją drogą przepraszam, że tyle tego z jednej książki, ale mam nadzieję, że szanowni Admini nic tu nie wytną, bo przeczytałem dopiero ćwierć tego dzieła, a takich perełek jest tu jeszcze trochę i końca nie widać :)
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Anaris Użytkownik
  • Postów: 727
  • Skąd: Gdańsk
Dodane dnia 21-07-2009 13:54
Ernest Hemingway ''Stary człowiek i morze''
1. ''Szczęście jest czymś, co przychodzi pod wieloma postaciami, więc któż je może rozpoznać? A jednak chętnie bym wziął go trochę i zapłacił, co by żądano''

2. Co by to było, gdyby człowiek musiał co dzień próbować zabić księżyc? Księżyc ucieka. a gdyby tak co dzień trzeba było zabijać słońce?

Hanna Kowalewska ''Letnia Akademia uczuć 2" (książka, która mnie mile zaskoczyła...)
1. 'Czy można przeleżeć rozpacz? [...] Jak długo będzie leżał z twarzą do ściany zapatrzony w przeszłość?'
2. 'Błądzę teraz w niebiańskiej mgle z nadzieją, że za chwilę znajdę okno, przez które będę mogła czasami oglądać twoje szczęśliwe życie'
3. 'Dzięki Tobie poznałam miłość. To wielki dar. Największy, jaki mogłam otrzymać od człowieka.'
4. 'Więc przytulał ją w myślach. Mocno, najmocniej jak umiał. Głos milknął, jakby dziewczyna naprawdę czuła jego dotyk łagodzący tęsknotę i ból'
5. 'Trzymał w ramionach rozpierający, szczęśliwy śmiech'

I jest jeszcze jedno, czego aktualnie nie mogę znaleźć, ale bardzo mi się spodobało. Potem dopiszę ;)
`The most difficult thing is trying not to forget who you really want to be.`
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
MarioPierro Użytkownik
  • Postów: 569
  • Skąd: Sobótka
Dodane dnia 24-07-2009 13:59
Cytat:
Myślał, ale bynajmniej nie o tym, co go przyprowadziło do upadku, do tego miejsca. Myślenie o przeszłości ma sens wtedy, kiedy można z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość. On nie miał przyszłości. Zaczepił czubkiem buta o napiętek drugiego i ściągnął go z nogi. Stukot jeden, a potem następny. Dlaczego ma umrzeć? Mruknął niezadowolony, gdyż to pytanie brzmiało myląco. Przecież nie chodziło mu o kwestie prawne czy nawet moralne. Chodziło mu tylko o to, dlaczego kilka grudek metalu ma przerwać jego życie. Jak to możliwe, że wszystko, co jest w nim: twarze, słowa, wspomnienia, tak nagle, po prostu zniknie. To absurd! Jest człowiekiem, a nie maszyną, której starczy wsypać garść piachu między tryby, aby stanęła. Rozumiał, jak można złamać rękę czy odbić nerki. Do diabła, człowiek znaczy coś więcej. On, ten co marzy, konstruuje i boi się ,jest gdzie indziej. Gdzie? Nie wie; gdzieś w środku. Z jakiego powodu wyrwanie dziury w sercu miałoby to najgłębsze "ja" zniszczyć.
Porażony tą myślą zerwał się na równe nogi tak szybko, że zakręciło mu się w głowie.
(...)
- Siła ludzkiego przyzwyczajenia jest olbrzymia i niech śmierć będzie właśnie takim przyzwyczajeniem, wypływającym z samego "ja", które może to "ja" zniszczyć. Człowiek umiera przekonany o nieuchronności śmierci nie wiedząc, że ma do czynienia z tragiczną pomyłką, zamianą skutku z przyczyną. To nie śmierć niszczy świadomość, to świadomość wywołuje śmierć.
Zakończył swoją mowę do wyimaginowanego słuchacza i usiadł na stole, który ciężko zaskrzypiał.
- A niby dlaczego kula ma mi rozerwać ciało? Jedynym argumentem jest to, że zawsze się tak dzieje. Czyli to samo, co przedtem! Gdy uwierzę, że... Nie! – Uderzył dłonią w usta, a potem rozglądając się wokół wyszeptał:
- Nie. Ja już wierzę, gdyż wiem, że jestem, i wiem, że moje "ja" samo zniknąć nie może. Wiem. Wiem! - krzyknął i zeskoczył na podłogę.
(...)
Na komendę oficera szereg złożony z dziesięciu żołnierzy podniósł broń. Wiedział, że jeden z nich - wybrany losowo - ma w komorze ślepy nabój. Zawsze w takich przypadkach daje się nadzieję każdemu z osobna, że nikogo nie zabija. Komenda ucięła rozmyślania. Spojrzał w wyloty luf i uśmiechnął się. Usłyszał huk. Było tak, jak się spodziewał. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, i to wszystko. Kilka swędzących miejsc, mimo iż nie liczył, był pewien, że jest ich dziewięć. Gdy uniósł głowę, żołnierze wciąż stali z podniesioną bronią. Nic dziwnego. Oficer, który zbaraniały stał na boku, zapomniał wydać komendy. Gromki śmiech Tomasza przerwał ciszę. Nie mógł się powstrzymać, to było tak zabawne. Oficer zaklął szpetnie.
- Sabotaż! - krzyczał. - Wy, dranie, ładujcie! Na co czekacie?!
Żołnierze opuścili karabiny i zaczęli je ładować zapasowymi nabojami. Przyglądał się temu szeroko otwartymi oczyma, lekko pogwizdując. Żołnierz bali się na niego spojrzeć. Pochyleni przygotowywali broń, jego zaś rozpierała radość. Cóż, był równy bogom, był nieśmiertelny. Miał świadomość swej siły i potęgi. Poczuł nawet sympatię do tych niezdar, które chcą go zabić. Teraz kiedy wiedział, że im to się nie uda, wydawali się sympatyczni w swej małości. On był nad nimi. Tak się tym zafascynował, iż nawet nie zauważył kolejnej salwy. Znów poczuł szarpnięcie i nic ponadto. Gdy dym się rozwiał, oficer zaczął szaleć. Najpierw wypluł złość na żołnierzy, którzy stłoczeni w małej grupce ponuro zerkali na Tomasza. Potem zbliżył się do niego. Chwilę patrzył mu w oczy. Tomasz poczuł zapach potu i nienawiści. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak z uwagą ogląda jego tors. Gdy palce dotknęły ciała, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Palce jednak nadal wodziły wokół swędzących miejsc. Potem usłyszał zdławione charknięcie. Oficer pojął, iż kule trafiły w tego, dla którego były przygotowane.
- Nie wiem, jak to robisz, kanalio - zaczął cedząc słowa - ale rozwalę cię. Tu, na miejscu!
Mówiąc to, wyjął z kabury pistolet i przyłożył Tomaszowi do czoła. Kciuk z cichym pstryknięciem zwolnił bezpiecznik, po czym oficer z okrutnym uśmiechem przeniósł wylot broni i strzelił w mur na żwir osypał się miał ceglany ze świeżo wybitej dziury.
- Rozwalę cię - powtórzył pełnym nienawiści tonem.
Przyłożył Tomaszowi broń do skroni. Metal był zimny.
A może jednak nie przyzwyczajenie - pomyślał Tomasz - ale przecież przed chwilą... – lecz nie skończył, gdyż kula przebiła mu czaszkę.


Anrdzej Drzewiński: Siła przyzwyczajenia
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Anaris Użytkownik
  • Postów: 727
  • Skąd: Gdańsk
Dodane dnia 28-07-2009 17:31
''Świat do góry nogami'' Ostrowickiej

'Nasz rodzinny czas zatrzymał się. Nagle, bezpowrotnie. Nieodwołalnie. Tata, Kuka, Szymek i ja jesteśmy wewnątrz zepsutego mechanizmu.
Zabrakło jednego elementu i... trach! Pozostałe nie potrafią funkcjonować.
Jeden element.
Serce całego rodzinnego mechanizmu'

Napisane z punktu widzenia dziewczyny, która straciła matkę. Moim zdaniem niezwykle sugestywnie to autorka ujęła.
`The most difficult thing is trying not to forget who you really want to be.`
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
waikhru Użytkownik
  • Postów: 213
  • Skąd: Poznań
Dodane dnia 28-07-2009 19:11
"Brudne czyny" Marek Hłasko


"Więc ona wie. Ona to czuje, że ja zginę. One to czują jak zwierzęt, jak psy - te kurwy: te nasze matki i siostry, i narzeczone. Ona tylko nie wie, że wie. I stąd to nie kończące się pragnienie jej brzucha; ta nie kończąca się wilgotność, to gorąco i ten prawdziwy płacz. Ona to musi czuć. Kobiety lepiej rozumieją czas od nas, to na pewno. Mężczyzna potrafi tylko myśleć o czasie albo marnować go, ale kobiety rozumieją czas. To jest chyba ta ich krew, która im przypomina o czasie; i ta ich wściekłość wtedy, kiedy nie mogą. Bo dla mnie czas to zegar, godzina albo kilometr, ale dla nich to ten ich brzuch, który nie może poddać się wtedy, kiedy jest chory. Te kurwy: te nasze matki i siostry, i narzeczone. I dlatego ta kurwa wie, że ja tu zginę. Nie ona. Jej brzuch. Jej zniszczony, oszukany brzuch, który zachował jeszcze wierność dla jej krwi. I właśnie to mi było potrzebne, to ciało leżące koło mnie i przypominające mi każdej sekundy, że przespaceruję się przed psami."
"Bo dla mnie Bóg to nie przypadek, nie los i nie czas. Dla mnie Bóg to tylko myśl. Moja myśl."

"Opowiedzieć wodę przez opis pustyni, opowiedzieć chleb przez opis głodu, opowiedzieć miłość przez opis samotności..."
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
MarioPierro Użytkownik
  • Postów: 569
  • Skąd: Sobótka
Dodane dnia 06-08-2009 01:44
Cytat:
Klub miał ekran czasu. Muszę przyznać, że to był jedyny powód mojego zainteresowania klubem. Kobiety mnie nie interesują. Mężczyźni też nie. Nie interesują mnie żyjący mężczyźni i kobiety. Lubię ich tylko w przeszłości. Tej nocy - omal nie powiedziałem "tej szczególnej nocy", ale nie było w niej nic szczególnego - ekran czasu został nastawiony z grubsza na sto sześćdziesiąt stuleci wstecz. Oglądano chyba Wojnę Kolorów, sądząc po strojach kobiet i licznych zdjęciach podziemnych. Mnóstwo ludzi spojrzało, kiedy Perdita Cezar i ja wchodziliśmy, zacząłem więc udawać, że on po raz pierwszy widzi taki ekran. Znacie mnie: fabryka śmiechu.
(...)
- Tele-oczy, kiedy są wysłane w przeszłość, zużywają niewiarygodne ilości energii w każdej sekundzie - powiedziałem teatralnym głosem. - Dlatego są bardzo kosztowne, zwłaszcza że im dalej wstecz sięgają, tym więcej zużywają energii. Znaczy to, że prywatne osoby nie mogą sobie pozwolić na ekrany i tele-oczy, tak jak kiedyś nie mogły sobie pozwolić na własne kina. Ten klub na szczęście jest bardzo bogaty. Jego członkowie nurzają się w złocie.
Wiele osób oglądało się już na mnie. Cezar kręcił głową i wznosił oczy ku niebu.
- Tele-oczy stają się coraz bardziej krótkowzroczne; dzisiaj nie potrafią sięgać dalej niż dwadzieścia trzy tysiące lat - mówiłem. - Z powodu ograniczonych możliwości możemy zobaczyć mojego imiennika Aleksandra Wielkiego, ale budowniczych pierwszych piramid już nie. Nauka, jak wiesz, to system, który odbiera jedną ręką to, co daje drugą.
(...)
- Przyszła mi do głowy następująca myśl - powiedziałem, usiłując ją sobie przypomnieć. - Ta myśl, ach, tak. Historia. Wpadłem na nią patrząc na tych ludzi z dwudziestego drugiego wieku. Kluczem do wszystkiego jest mitologia, nieprawdaż? Chodzi mi o to, że ludzie budują sobie życie na zbiorze mitów, wszyscy ludzie we wszystkich czasach, prawda? I w naszym świecie, w świecie, który otrzymaliśmy w spadku, te ogólnie akceptowane mity miały bardzo długo charakter religijny, mniej więcej do dziewiętnastego wieku. Do tego czasu większość Europejczyków nauczyła się czytać i potem przez kilka następnych stuleci mity miały charakter literacki: tragedia nie oznaczała już różnicy między łaską a naturą, lecz między sztuką a rzeczywistością. To wielka myśl, nie sądzisz?
Juliusz opuścił rękę. Zainteresowało go. Widziałem, że zastanawia się, co będzie dalej. Sam nie bardzo wiedziałem.
-Potem środki elektroniczne - telewizja, komputery, media, wizualne wszelkiego rodzaju - wyparły umiejętność czytania i pisania. Próżnię wypełniły ekrany czasu, że się tak aforystycznie wyrażę. Nasze mitologie mają teraz charakter historyczny: dziś tragedia to po prostu niemożność ujrzenia przyszłości.
Skłoniłem się przed nim z radosnym wyrazem twarzy nie wtajemniczając go w to, że mnie ta tragedia nie dotyczy. Siedział i nie odzywał się. Czasami opada mnie tak straszliwa nuda, że nie jestem w stanie z nią walczyć.
(...)
Każda społeczność ma swoje miejsce tańców. Są trzy takie miejsca w Związku. Pomyślcie o wszystkim, co w przeszłości znaczył teatr, zawody gladiatorów, książka i sport. Teraz to wszystko wcieliło się w taniec. Zrozumiałe, bo tylko przez taniec, taki taniec jak nasz, można interpretować historię. A my żyjemy interpretacją historii, ponieważ na ekranach czasu widzimy, że historia to życie. Żyje wokół nas, więc ją tańczymy. Chyba że jesteśmy kuśtyk-kuśtyk kulawi. Na trzydziestu stałych scenach odbywało się jednocześnie wiele tańców. Sceny nie były od siebie oddzielone, tak że widzowie lub tancerze przechodząc ze sceny na scenę mogli czuć, że wszystko zdarza się jednocześnie, co jest wrażeniem, jakie daje ekran czasu.
To właśnie tak dziko kocham w historii. To nie jest przeszłość, to coś, co trwa nadal. Kleopatra zawsze spoczywa w spoconych objęciach Antoniusza, Sokrates wciąż pije swoją cykutę. Wystarczy wybrać odpowiedni ekran albo odpowiedni taniec.
Większość tancerzy to amatorzy, choć słowo to niewiele znaczy tam, gdzie każdy tańczy swoją rolę, kiedy tylko jest to możliwe. Stałem wśród tłumu i patrzyłem. Żywe ruchy podniecają mnie, wprawiają w trans. Po jednej mojej stronie Marco Polo przemierza Kataj w drodze na dwór Kubilaj Chana. Przede mną czwórka dzieci, które przedstawiają satelitów Jowisza, biegnie na spotkanie posępnej postaci Galileusza. Po drugiej stronie perski poeta Firdausi odjeżdża na wygnanie do Bagdadu, a Suryavarman wznosi przepiękny pałac w starym Ankorze. Jeszcze dalej dostrzegam wyruszającego na morze Heyerdahla.
I jeżeli zrobię zeza, tratwa, teleskop, pogoda, pałac, palma nakładają się na siebie. Jakie to znaczące! Gdybym tylko mógł to wytańczyć!
Nie mogę ustać w miejscu. Znów jest ze mną niepokój, mój jedyny towarzysz. Ruszam przed siebie nie koncentrując wzroku. Obchodzę albo przecinam sceny kuśtykając wśród tańczących. Czuję jakiś przymus, nie pamiętam jaki. Nie pamiętam nawet kim jestem. Przekroczyłem już granicę osobowości.


Brian W. Aldiss: Judasz tańczył w zbiorze Kto zastąpi człowieka?, przeł. Lech Jęczmyk

Cytat:
Wyszła szybkim krokiem. Spojrzałem na włączony ekran. Widniało na nim tylko to: "stosunek-p". Pomyślałem, że wystukała niewłaściwą literę.
Gdy odsuwałem zasłony, zobaczyłem samochód Osborne'a podjeżdżający do krawężnika. Weszła Lisa, w nowej koszulce. Tym razem napis reklamował księgarnię sf A CHANGE OF HOBBIT, zaś pod napisem był rysunek pękatego stworzonka o stopach porośniętych sierścią. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak Osborne dochodzi do drzwi.
- Mój drogi Watsonie - powiedziała - oto inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Poproś go do środka.
Nie była to odzywka na miejscu; porucznik wchodząc obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wybuchnąłem śmiechem. Lisa usiadła na obrotowym stołku, zachowując twarz pokerzysty. Siedziała niedbale, jedną dłoń trzymająć w pobliżu klawiatury.
- No więc, Apfel - zaczął Osborne - w końcu ustaliliśmy prawdziwe nazwisko Kluge'a.
- Patrick William Gavin - odezwała się Lisa.
Minęło wiele czasu, zanim Osborne był w stanie zamknąć rozdziawione usta. Od razu otworzył je znowu.
- Skąd Pani o tym wie, do cholery?
Leniwie pogłaskała palcami klawiaturę.
- No więc, oczywiście poznałam je dziś rano, gdy weszłam do pańskiego biura. W waszym komputerze jest taki maleńki lewy program, który szepce mi coś do ucha za każdym razem, gdy wymienia się nazwisko Kluge'a. Ale mnie to było niepotrzebne. Wiedziałam to już pięć dni temu.
- To dlaczego do... dlaczego mi pani nie powiedziała?
- Nie pytał pan.
Przez chwilę oboje wściekle na siebie patrzyli. Nie miałem pojęcia, co zaszło przed tym wszystkim, ale było zupełnie jasne, że oboje ani trochę się nie lubili. Tym razem Lisa była górą i wyraźnie się z tego cieszyła. Następnie spojrzała na ekran, zdziwiła się i szybko nacisnęła klawisz. Słowo, które było tam przedtem, zniknęło. Spojrzała na mnie zagadkowo, po czym ponownie obróciła się w stronę Osborne'a.
- Jeśli pan sobie przypomina, sprowadził mnie pan tu, bo wasi ludzie nie mogli sobie poradzić. Ten system miał udar mózgu, zanim się tu znalazłam, był praktycznie w stanie katatonii. W znacznym stopniu klapnął, a wy nie potrafiliście go podnieść - w tym miejscu się uśmiechnęła.
- Uznaliście, że mnie nie uda się zepsuć więcej niż wam. Poprosiliście mnie więc, żebym spróbowała złamać kody Kluge'a nie niszcząc jednocześnie całego systemu. No więc zrobiłam to. Trzeba było tylko przyjść, podłączyć się, a ja zwaliłabym wam na kolana całe tony wydruków.
Osborne słuchał w milczeniu. Może nawet zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd.
- I co pani otrzymała? Można to zobaczyć?
Skinęła głową i nacisnęła kilka klawiszy. Tekst zjawił się na jej ekranie, a także na drugim, który stał obok porucznika. Wstałem i zacząłem czytać to, co było u Lisy.
Był to krótki życiorys Kluge'a/Gavina. Facet miał mniej więcej tyle lat, co ja, ale kiedy do mnie strzelano w dalekim kraju, on zbierał pierwsze plony w raczkującej wówczas technice komputerowej. Siedział w niej od samego początku pracując w wielu czołowych zakładach badawczych. Zaskoczyło mnie, że potrzeba było aż ponad tygodnia, by go zidentyfikować.
- Ułożyłam to na podstawie wywiadu - powiedziała Lisa, gdy my czytaliśmy. - Przede wszystkim musicie zdać sobie sprawę, że Gavin nie istnieje w żadnym systemie informacji komputerowej. Dzwoniłam więc po ludziach w całym kraju - a nawiasem mówiąc, on sobie tu zrobił ciekawy układ telefoniczny: przy każdym połączeniu jest generowany nowy numer, a więc nie można ustalić, skąd są rozmowy – i zaczęłam rozpytywać, kto był ważny w informatyce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Podano mi wiele nazwisk. Wtedy już wystarczyło tylko odszukać, kogo nie ma w rejestrach. Gavin sfingował własną śmierć w roku 1967. Znalazłam nawet o niej wzmiankę w jednej gazecie. Wszyscy, którzy go znali, a z którymi rozmawiałam, słyszeli o jego śmierci. Na Florydzie jest jego akt urodzenia - i to było jedyne świadectwo jego istnienia, jakie znalazłam. Był jedynym facetem, którego znali ludzie z branży, a który nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Uznałam to za ostateczny dowód.
Osborne skończył czytać, po czym podniósł wzrok.
- Dobrze, pani Foo. Czego jeszcze się pani dowiedziała?
- Złamałam kilka jego kodów. Miałam trochę szczęścia, bo dobrałam się do jego podstawowego programu rozbójniczego, który napisał, żeby atakować programy innych osób, i udało mi się go skierować przeciwko kilku jego własnym programom. Wykryłam kilka haseł, z zapisem, skąd pochodzą. I nauczyłam się kilku jego sztuczek. Ale to dopiero wierzchołek góry lodowej.
Machnęła ręką w stronę milczących metalowych mózgów stojących w pokoju.
- Jednej rzeczy nie umiałam rozgryźć: co to może być. Jest to najprzemyślniejsza broń elektroniczna, jaką kiedykolwiek opracowano. Uzbrojona jak pancernik. Musi taka być, na świecie jest wiele zgrabnych programów, które łapią intruza i wieszają się na nim jak terier na zwierzynie. O ile dobrałyby się do Kluge'a, był on w stanie się przed nimi obronić. Ale zazwyczaj właściciele programów nawet nie wiedzieli, że ich okradziono. Kluge spadał na nich jak pocisk samosterujący, nisko lecący, szybki i zwinny. A swój atak kierował przez kilkanaście zabezpieczeń. Poza tym miał wiele atutów. Obecnie wielkie systemy są silnie chronione; używa się haseł i bardzo wymyślnych kodów. Ale Kluge pomagał opracowywać większość z nich. Potrzebny jest nie byle jaki zamek, żeby powstrzymać ślusarza, Kluge zaś pomagał instalować znaczną część najgłówniejszych systemów. Pozostawił w nich mnóstwo informatorów ukrytych w oprogramowaniu. Jeśli kody zmieniano, sam komputer przesyłał o tym informację do podsystemu, do którego Kluge mógł się później podłączyć. To tak, jakby ktoś kupił sobie największego, najzłośliwszego, najlepiej wytresowanego psa-wartownika, jakiego można sobie sprawić. I tej samej nocy facet, który tresował psa, przychodzi, klepie go po głowie i okrada cię w ciemno.
Lisa długo jeszcze mówiła w tym stylu. Obawiam się, że kiedy zaczęła ten monolog o komputerach, dziewięćdziesiąt dziewięć procent mojego mózgu wyłączyło się.
- Chciałabym pana o coś zapytać, Osborne - powiedziała w końcu.
- Słucham?
- Jaki jest mój status w tej sprawie? Czy mam za was rozwiązywać ten przypadek, czy też po prostu spróbować doprowadzić ten system do takiego stanu, że doświadczony użytkownik poradzi sobie z nim?
Osborne zamyślił się nad tym.
- Co mnie martwi - dodała - to to, że grzebię w wielu zastrzeżonych bankach danych. Zaczynam się bać, że pewnego dnia ktoś zastuka do drzwi i mnie zapadli. Pan też się powinien niepokoić. Niektóre z tych agencji wcale by sobie nie życzyły, żeby gliniarz z wydziału zabójstw wtykał nosa do ich spraw.
Osborne zjeżył się. Może Lisie właśnie o to chodziło.
- Co mam zrobić? - warknął. - Błagać na kolanach, żeby pani została?
- Nie. Potrzebne mi tylko pańskie upoważnienie. Nie musi być na piśmie. Niech pan tylko powie, że popiera pan to, co robię.
- Niech pani posłucha. Z punktu widzenia miasta Los Angeles oraz stanu Kalifornia ten dom nie istnieje. Nie ma tu żadnej działki budowlanej. Nie występuje w księgach wieczystych. To miejsce znajduje się w prawnym niebycie. O ile w ogóle ktoś mógłby panią upoważnić do użycia tego wszystkiego, to tylko ja, bowiem ja jestem przekonany, że zostało tu popełnione morderstwo. Niech więc pani robi dalej to, co dotychczas.
- To niezbyt wiele warte zobowiązanie - zamyśliła się.
- Innego pani nie dostanie. Czy jest coś jeszcze?
Odwróciła się do klawiatury i pisała przez chwilę. Wkrótce rozległ się stukot drukarki i Lisa wyprostowała się. Spojrzałem na ekran. Widniały tam słowa: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p". Zrozumiałem, że "zetknięcie ust" miało oznaczać całowanie. Ci ludzie mają widać własny język. Lisa spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
- Nie ty - powiedziała szeptem. - On.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Osborne zabrał swój wydruk i ruszył do wyjścia. I znowu nie mógł się powstrzymać, żeby przy drzwiach nie wydać ostatnich poleceń.
- Jeśli pani znajdzie coś, co będzie wskazywało, że Kluge nie popełnił samobójstwa, proszę dać mi znać.
- Dobrze. On nie popełnił samobójstwa.
Nie zrozumiał od razu.
- Potrzebuję dowodów.
- No więc mam taki dowód, ale panu się chyba na nic nie przyda. On nie napisał tego absurdalnego "listu samobójcy".
- Skąd pani wie?
- Wiedziałam to od pierwszego dnia, kiedy się tutaj znalazłam. Poleciłam komputerowi, żeby odczytał program. Potem porównałam go ze stylem Kluge'a. W żaden sposób on nie mógł tego napisać. Program jest ciaśniejszy niż dupa owada. Ani jednego zbytecznego rozkazu. Kluge nieprzypadkowo wybrał swój pseudonim. Wie pan, co oznacza?
- Mądry - wtrąciłem.
- Dosłownie tak. Ale znaczy to również... coś przesadnie złożonego. Coś, co działa, ale z innych powodów, niż się pozornie wydaje. "Kluge" to w żargonie znaczy "usuwać zgrzyty z programu". To wazelina programistów.
- I co? - chciał wiedzieć Osborne.
- I to, że programy Kluge'a były faktycznie zgrzytliwe. Pełno w nich było gwizdków i dzwonków, których nigdy nie pofatygował się usunąć. Był geniuszem, więc jego programy pracowały, ale nie bardzo wiadomo dlaczego. Procedury tak popieprzone, że aż ciarki przechodzą. Ale dobrzy programiści tak rzadko się zdarzają, że nawet te jego zgrywy są lepsze niż superprogramy wielu innych speców.
Podejrzewam, że Osborne zrozumiał z tego niewiele więcej ode mnie.
- A więc swoją opinię uzasadnia pani stylem programowania?
- Owszem. Niestety, minie jeszcze z dziesięć lat zanim zaakceptują to w sądzie tak jak grafologię czy odciski palców. Ale jeśli wie pan cokolwiek o programowaniu, to raz pan spojrzy i zobaczy to samo. Ktoś inny napisał ten list - zresztą ktoś bardzo dobry. Ten program miał wywołać testament Kluge'a jako procedurę. A testament jest zdecydowanie autentyczny - ma na sobie mnóstwo jego odcisków palców. Kluge całe ostatnie pięć lat spędził szpiegując sąsiadów - jako hobby. Dobrał się do akt wojskowych, szkolnych, personalnych, podatkowych i rachunków bankowych. A wszystkie telefony w okolicy zamienił w urządzenia podsłuchowe. Cholernie cwany kapuś.

John Varley: Naciśnij ENTER, przeł. Wiktor Bukato
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 06-08-2009 12:23
" Ludzie przeważnie łudzą się dwiema błędnymi wiarami: wierzą w wieczną pamięć (ludzi, spraw, czynów, narodów) i w odwracalność (czynów, pomyłek, grzechów, krzywd). Obie te wiary są fałszywe. W rzeczywistości jest właśnie na odwrót: wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. Naprawę (zemstę, przebaczenie) zastąpi zapomnienie. Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu."

Milan Kundera "Żart"

Moja pośrednia inspiracja do napisania "Kofeiny" i "Zapomnienia"
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 07-08-2009 15:54
"Leżał w za małym łóżku i wyobrażał sobie czas jako coś, co wzbiera, rozlewa się w kałuże. Zastanawiał się, czy istnieją miejsca, w których czas zbiera się, piętrzy, miejsca, w których przechowują go w stosach - miasta, pomyślał, muszą być pełne czasu. Wszystkie miejsca, w których ludzie zbierają się, przebywają i przynoszą ze sobą swój czas.
A jeśli to prawda, myślał dalej Cień, muszą też istnieć inne miejsca, gdzie ludzi można znaleźć bardzo rzadko i ziemia czeka, pełna goryczy i granitu. Dla wzgórz tysiąc lat to jedynie mgnienie oka - chmura przepływająca po niebie, falowanie trzcin i nic poza tym. To miejsca, w których czas zalega płytko na ziemi, równie rzadki jak ludzie..."

Neil Gaiman, Amerykańscy bogowie: Władca Górskiej Doliny
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
valdens Użytkownik
  • Postów: 4635
  • Skąd: Worksop (U.K.)
Dodane dnia 01-10-2009 00:25
"- Powiedz, Winston, w jaki sposób człowiek utwierdza swoją władzę nad drugim człowiekiem? Winston zastanowił się chwilę.
- Każąc mu cierpieć.

- Doskonale. Każąc mu cierpieć. Posłuszeństwo nie wystarczy. Bo dopóki ktoś nie cierpi, czy można mieć pewność, że jest posłuszny twojej woli, a nie własnej? Władza polega na poniżaniu i zadawaniu bólu. Władza oznacza rozrywanie umysłów na strzępy i składanie ich ponownie według obranego przez siebie modelu. Czy powoli wyłania ci się wreszcie obraz tworzonego przez nas świata? Jest dokładnym przeciwieństwem idiotycznych, hedonistycznych utopii, jakie wymyślali dawni refor­matorzy. Świat strachu, zdrady i cierpienia, świat dep­czących i deptanych, świat, który w miarę rozwoju staje się nie mniej, lecz bardziej okrutny. Postęp w naszym świecie oznacza postęp bólu. Dawne cywilizacje twierdziły, że opierają się na miłości lub sprawiedliwości. Nasza zbudo­wana jest na nienawiści. Wkrótce wyeliminujemy wszyst­kie uczucia oprócz strachu, wściekłości, triumfu i samo-upodlenia. Zniszczymy je; zniszczymy wszystkie! Już teraz trzebimy nawyki myślowe, które przetrwały sprzed Rewolucji. Przecięliśmy więź łączącą rodziców z dziećmi, człowieka z człowiekiem, mężczyznę z kobietą. Nikt nie ma już odwagi ufać żonie, dziecku lub przyjacielowi. W przyszłości jednak w ogóle nie będzie żon i przyjaciół. Dzieci zaraz po porodzie będzie się odbierać matkom, podobnie jak kurom zabiera, się jajka. Wyplenimy popęd seksualny. Płodzenie potomstwa stanie się doroczną for­malnością, taką samą jak przedłużanie kart zaopatrzenio­wych. Zlikwidujemy orgazm. Nasi neurolodzy już nad tym pracują. Nikt nie będzie odczuwał lojalności wobec nikogo i niczego oprócz Partii. Nie będzie kochał nikogo oprócz Wielkiego Brata.
Nie będzie się śmiał, chyba że radując się z triumfu nad wrogiem. Zniesiemy sztukę, literaturę, naukę. Kiedy staniemy się wszechwiedzący, nauka na nic się nam nie zda. Zatrzemy różnicę między brzydotą a pięknem. Zniknie ciekawość, zniknie radość życia. Zniknie cała gama przyjemności. Ale zawsze, Winston, zapamiętaj to sobie, zawsze istnieć będzie upajająca władza, coraz potężniejsza i coraz bardziej wyrafinowana. I zawsze, w każdej sekundzie da się odczuć rozkoszny dreszcz zwycięstwa, jaki budzi deptanie pokonanego wroga. Jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie przyszłość, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie! "

"Rok 1984" - George Orwell
- Pływanie wyszczupla - powiedział wieloryb.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
gabstone Użytkownik
  • Postów: 1101
  • Skąd: Chorzów
Dodane dnia 01-10-2009 18:18

(...)Wyobraź sobie, że stoisz u progu tej wielkiej baśni, wiele miliardów lat temu, kiedy wszystko powstało. Możesz zdecydować, czy kiedyś urodzisz się i będziesz żyć na tej planecie. Nie wiesz, kiedy by to miało być, ani też jak długo będziesz mógł tu pozostać, lecz o więcej niż kilkudziesięciu latach i tak nie może być mowy. Wiesz jedynie, że jeśli zdecydujesz się przyjść na ten świat, gdy nadejdzie na to pora czy, jak mówimy, gdy "czas się dopełni", będziesz również musiał rozstać się kiedyś z nim i wszystko opuścić. Być może przyprawi Cię to o wielki smutek, gdyż wielu ludzi uważa życie w tej niezwykłej baśni za takie cudowne, że łzy napływają im do oczu na samo wspomnienie nieuchronnego końca.
Ogromnie boli myśl o chwili, w której nie będzie już następnych dni(...)

Co byś wybrał,(...),jeśli istniałaby jakaś wyższa moc, która pozwoliłaby Ci na taki wybór? Spróbujmy wyobrazić sobie taką kosmiczną wróżkę, obecną w tej wielkiej, tajemniczej baśni. Czy wybrałbyś życie na Ziemi, krótkie albo długie, za sto tysięcy albo sto milionów lat?(...)

Czy wybrałbym życie na Ziemi, mając świadomość, że zostanę nagle od niego oderwany, może w samym środku najszczęśliwszych chwil? Czy też już w punkcie wyjścia podziękowałbym za uczestnictwo w tej bezsensownej zabawie w "dawanie i odbieranie"? Bo przychodzimy na świat tylko jeden raz. Zostajemy wpuszczeni w tę wielką baśń. A potem....Pstryk, i skończona bajka!(...)

Pytam jeszcze raz: co byś wybrał, gdybyś miał taką szansę? Zdecydowałbyś się żyć na Ziemi przez krótką chwilę, aby po kilkudziesięciu krótkich latach zostać wyrwanym z tego świata i nigdy już tu nie powrócić? Czy też byś z tego zrezygnował? Masz tylko tę alternatywę. Takie, bowiem są reguły. Jeśli wybierzesz życie, wybierzesz także śmierć.(...)


Jostein Gaarder "Dziewczyna z pomarańczami"
Polacy są zbyt inteligentni jak na swoje położenie geograficzne. Jarosław Iwaszkiewicz
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Anaris Użytkownik
  • Postów: 727
  • Skąd: Gdańsk
Dodane dnia 02-10-2009 23:47
Małgorzata Musierowicz: ''Kalamburka'' i ''Język Trolli''

1. ''Rozstawać się to trochę jak umierać''

2. ''Ale chciałbym, żeby pan wiedział, że książki mają też inne fukcje. To nie są tylko kartki papieru oprawne w tekturę lub płótno. To są wytwory ludzkiego ducha. Zapisano na tych kartkach myśli, utrwalono wzruszenia i uczucia.''

3. ''Każda książka, która stoi na naszych półkach, jest cenna, wyjątkowa i potrzebna, bo każdą z nich czytał ktoś z waszych bliskich. Cieszył się tymi książkami, uczył się z nich, nad niejedną płakał, nad inną się śmiał.''

4. ''Wszystko było niby zamazane, a jednak nadzwyczaj wyraźne. Jak nigdy. Zobaczył, na przykład, na regałach, w jasno oświetlonym przedpokoju, setki i setki książek; wszystko, co kiedykolwiek pomyślano, zostało opisane - wszystkie smutki, rozstania, radości i powroty... To była także jego biblioteka.
Zobaczył też w kuchni, przy starym stole, pośród wiernych, dobrych ludzi, którzy stanowili jego rodzinę, wolne krzesło. To było jego miejsce. Nic na świecie nie mogłoby sprawić, by tego miejsca tu dla niego zabrakło...''



O, mam coś jeszcze.

'Uśmiechnięty Nieboszczyk' - Laurell K. Hamilton.


''Ludzie powinni bać się tego, co nieznane, ale nieświadomość przynosi ukojenie, podczas gdy wiedza może dać nam jedynie trwogę.''

''Coś zyskujesz, coś tracisz. Takie jest życie.''

''Większość ludzi uważa, że świt jest barwny jak zachód słońca, ale pierwszym kolorem brzasku jest biel, oznaczająca koniec nocy.''

Każda śmierć oznacza utratę czegoś cennego i niezastąpionego.''
`The most difficult thing is trying not to forget who you really want to be.`
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
MarioPierro Użytkownik
  • Postów: 569
  • Skąd: Sobótka
Dodane dnia 05-10-2009 10:57
Po raz pierwszy wklejam całe opowiadanie, bo uważam, że jest świetne, a przy tym dość krótkie.
"Harrison Bergeron" Kurta Vonneguta, Jr:

Cytat:
Był rok 2081 i wszyscy wreszcie stali się równi. Nie tylko wobec Boga i prawa. Byli równi we wszystkim. Nikt nie był mądrzejszy od innych. Nikt nie wyglądał lepiej. Nikt nie był silniejszy ani szybszy. Równość ta była zasługą 211, 212 i 213 poprawki do konstytucji, a także niesłabnącej czujności agentów Ministerstwa Równości Stanów Zjednoczonych.

Niektóre aspekty życia nie były jednak wciąż takie jak być powinny. Ludzie wciąż na przykład wściekali się, że kwiecień to jeszcze nie wiosna. I to właśnie w tym dżdżystym miesiącu ludzie z MR zabrali Harrisona, czternastoletniego syna Hazel i George'a Bergeronów.

Było to oczywiście godne współczucia, George i Hazel nie mogli jednak zbyt intensywnie o tym myśleć. Inteligencja Hazel była doskonale przeciętna, co oznaczało, że mogła skupić na czymś myśli jedynie na krótką chwilkę. Za to George, którego inteligencja wyraźnie przewyższała normę, miał w uchu małe wyrównujące radyjko. Prawo nakazywało mu je nosić przez cały czas. Nastawione było na rozgłośnię rządową. Co mniej więcej dwadzieścia sekund nadajnik wysyłał jakiś ostry dźwięk, aby ludzie pokroju George'a nie wykorzystywali swojej niesprawiedliwej przewagi intelektualnej.

George i Hazel oglądali telewizję. Po policzkach Hazel płynęły jeszcze łzy, ale chwilowo nie pamiętała ich przyczyny.

Na ekranie były baletnice.

W głowie George'a odezwał się brzęczyk. Jego myśli rozpierzchły się panicznie, jak włamywacze na dźwięk alarmu.
- Bardzo ładnie tańczyły, naprawdę ślicznie - powiedziała Hazel.
- Co proszę? - odparł George.
- Taniec. Ładny był - powtórzyła.

- No - przytaknął. Starał się pomyśleć o tancerkach. Tak naprawdę nie były za dobre. Nie lepsze niż ktokolwiek inny na ich miejscu. Objuczone były ciężkimi pasami i workami śrutu, a na twarzach miały maski, tak by nikt na widok pełnego gracji gestu czy ładnej buzi nie poczuł się jak coś, co kot przytargał ze śmietnika. George rozważał niejasną koncepcję, że może tancerki nie powinny podlegać wyrównaniu. Nie dane mu było jednak dojść za daleko, bo zaraz nowy hałas w uchu rozsypał jego myśli.

Skrzywił się. Tak jak dwie z ośmiu baletnic.

Hazel zauważyła grymas na jego twarzy. Nie miała wyrównywacza, więc musiała zapytać George'a o ten ostatni dźwięk.
- Brzmiało jakby ktoś zbił młotkiem butelkę od mleka. - wyjaśnił George.
- To musi być bardzo ciekawe, te wszystkie dźwięki - powiedziała Hazel z lekką zazdrością. - Czego to nie wymyślą.
- No - odparł.

- Tylko, że gdybym ja była Ministrem Równości, wiesz, co bym zrobiła? - zapytała Hazel. W gruncie rzeczy była dosyć podobna do Ministra Równości, kobiety nazwiskiem Diana Moon Glampers. - Gdybym była Dianą Moon Glampers - kontynuowała - dałabym dzwony w niedzielę, tylko dzwony. Jakby na cześć religii.
- Z samymi dzwonami mógłbym myśleć - odparł George.
- No to je puścić bardzo głośno - powiedziała Hazel. - Chyba byłabym niezłym Ministrem Równości.
- Jak każdy - skwitował George.
- Kto wie lepiej ode mnie, co jest normalne? - nalegała Hazel.
- Racja - odparł George. Zrodziła się w nim niepewna myśl o ich dalekim od normalności synu, który teraz siedział w więzieniu, o Harrisonie, ale salwa honorowa w jego głowie szybko ją ucięła.
- Kurcze - powiedziała Hazel. - To było niezłe, co?

Było na tyle niezłe, że George całkiem zsiniał, zaczął się trząść, a w kącikach jego zaczerwienionych oczu pojawiły się łzy. Dwie z ośmiu baletnic osunęły się na podłogę studia, trzymając się za skronie.
- Bardzo źle wyglądasz - powiedziała Hazel. - Może się wyciągniesz na kanapie, złociutki, położysz worek wyrównawczy na poduszce. - Mówiła o ponad dwudziestu kilogramach śrutu w płóciennym worku przytroczonym do jego szyi. - No odłóż na chwilę ten worek - nalegała. - Nie obchodzi mnie, że przez chwilę nie będziemy równi.

George zważył worek w rękach.
- Nie przeszkadza mi - powiedział. - Już go nie zauważam. Jest częścią mnie.
- Taki byłeś ostatnio zmachany. Całkiem wypompowany - powiedziała Hazel.
- Może dałoby radę zrobić dziurkę w dnie worka i wyjąć trochę tego ołowiu. Kilka kulek.
- Dwa lata więzienia i dwa tysiące dolarów grzywny za każdą wyjętą kulkę - odparł George. - Średni interes.
- Jakbyś tak mógł kilka wyjmować, jak wracasz z roboty - ciągnęła Hazel.
- No wiesz, tu się z nikim nie ścigasz. Tylko odpoczywasz.
- Jeśli próbowałbym się wymigać od kary - powiedział George - inni też mogliby jej uniknąć. I całkiem niedługo bylibyśmy z powrotem w tych ciemnych czasach, gdy każdy z każdym rywalizował. Nie chciałabyś tego, prawda?
- No pewnie, że nie - odparła Hazel.
- No widzisz - powiedział. - Kiedy zwykli ludzie zaczynają łamać prawa, co według ciebie dzieje się ze społeczeństwem?

Gdyby Hazel nie umiała odpowiedzieć na to pytanie, George na pewno nie byłby jej teraz w stanie pomóc. W jego głowie wyła syrena.
- Chyba by się rozwaliło całe - powiedziała Hazel.
- Co by się zrobiło? - zapytał George obojętnie.
- Społeczeństwo - powiedziała z wahaniem Hazel. - O tym chyba mówiłeś, nie?
- Kto wie? - odparł.

Program w telewizji przerwano nagle wiadomościami. Na początku trudno było się zorientować, o co chodzi, prezenter bowiem, jak wszyscy spikerzy, miał poważną wadę wymowy. Przez około pół minuty bardzo podniecony próbował powiedzieć "Dobry wieczór państwu."

Poddał się w końcu i dał informacje do przeczytania jednej z baletnic.
- Nic się nie stało - powiedziała Hazel o spikerze. - Przynajmniej próbował. To się liczy. Starał się, jak mógł, z tym, co mu Bóg dał. Powinien dostać podwyżkę za takie starania.
- Dobry wieczór państwu - powiedziała baletnica, czytając z kartki. Musiała być niezwykle piękna, bo maska, którą miała na twarzy była wyjątkowo szpetna. Widać było wyraźnie, że była też najsilniejszą i najzgrabniejszą z tancerek, jej worki wyrównawcze były bowiem tak wielkie, jak te noszone przez stukilogramowych mężczyzn.

Od razu też musiała przeprosić za swój głos, którego używanie było z jej strony niesprawiedliwe. Jej głos był ciepłą, jasną, ponadczasową melodią.
- Przepraszam - powiedziała, i zaczęła od początku, głosem, który jej nie wywyższał.
- Harrison Bergeron, lat czternaście - zaskrzeczała - uciekł właśnie z więzienia, gdzie został osadzony pod zarzutem planowania zamachu stanu. Jest geniuszem i lekkoatletą, jest niedorównany i bardzo niebezpieczny.

Na ekranie ukazała się policyjna fotografia Harrisona Bergerona, najpierw do góry nogami, potem bokiem, znowu do góry nogami, a w końcu prawidłowo. Zdjęcie pokazywało całego Harrisona na tle podziałki. Miał równe dwa metry wsrostu.

Reszta sylwetki Harrisona była połączeniem kostiumu na Halloween i sklepu metalowego. Nikt nigdy nie miał tak ciężkich wyrównywaczy. Wyrastał z nich szybciej niż MR wymyślało nowe. Zamiast małego radyjka wyrównawczego nosił ogromne słuchawki i okulary o grubych pofalowanych soczewkach. Miały one nie tylko uczynić go półślepym, ale także spowodować rozdzierające bóle głowy.

Cały był obwieszony żelastwem. Zwykle zachowywano symetrię, jakiś wojskowy porządek w wyrównywaczach dla silnych ludzi, Harrison wyglądał jednak jak chodzące skup złomu. W wyścigu życia Harrison musiał dźwigać sto pięćdziesiąt kilo.

W celu wyrównania jego wyglądu funkcjonariusze MG kazali mu nosić na nosie czerwoną gumową piłeczkę, golić brwi, a równe białe zęby zakrywać nieregularnie umieszczonymi czarnymi zaślepkami.
- Jeśli zobaczycie państwo tego młodzieńca - mówiła baletnica - proszę nie próbować, powtarzam: nie próbować wdawać się z nim w rozmowę.

Nagle zabrzmiał zgrzyt wyrywanych z zawiasów drzwi.

Z ekranu dobiegły wrzaski i wykrzykiwane w zamieszaniu polecenia. Zdjęcie Harrisona Bergerona zaczęło podskakiwać, jakby tańczyło do rytmu trzęsienia ziemi.

George Bergeron poprawnie rozpoznał ten łoskot, co nie mogło dziwić. Wiele razy jego własny dom tańczył do tej pełnej trzasków melodii.
- Mój Boże - powiedział George - to musi być Harrison.

Ta myśl znikła jednak na dźwięk wypadku samochodowego w jego głowie. Gdy George zdołał znów otworzyć oczy, zdjęcia już nie było. Ekran wypełniał teraz Harrison z krwi i kości.

Pobrzękując, groteskowy, ogromny Harrison stał na środku studia. W dłoni ściskał wciąż klamkę wyrwanych drzwi. Baletnice, technicy, muzycy i spikerzy klęczeli przed nim skuleni, gotując się na śmierć.
- Jestem Cesarzem! - wykrzyknął Harrison. - Słyszycie? Jestem Cesarzem! Wszyscy muszą robić bez gadania to, co rozkazuję! - Tupnął tak, że zatrzęsło się studio.
- Nawet gdy tu stoję - grzmiał - oszpecony, okaleczony, schorowany, jestem władcą potężniejszym niż ktokolwiek przede mną! A teraz spójrzcie kim mogę być!

Harrison porwał swoją uprząż, jakby była z mokrej bibuły, zdarł pasy, które były zdolne utrzymać dwie i pół tony.

Wyrównujący Harrisona złom zleciał z hukiem na podłogę.

Włożył kciuki w ucho kłódki utrzymującej wyrównywacze na jego głowie. Pękło jak łodyga selera naciowego. Roztrzaskał o ścianę słuchawki i okulary.

Gdy wyrzucił gumowy nos, ukazał się mężczyzna mogący wzbudzić respekt Thora, boga piorunów.
- Teraz wybiorę Cesarzową! - obwieścił, patrząc na skulonych ludzi. - Niech pierwsza kobieta, która odważy się wstać, posiądzie tytuł i tron!

Po chwili, kołysząc się jak wierzba, wstała jedna z baletnic. Harrison wyjął jej z ucha wyrównywacz intelektu, i z zadziwiającą subtelnością zerwał jej wyrównywacze wyglądu. W końcu zdjął jej maskę. Była olśniewająco piękna.
- A teraz - powiedział Harrison, biorąc ją za rękę - pokażemy ludziom, co to znaczy taniec! Muzyka! - rozkazał.

Muzycy wdrapali się z powrotem na krzesła, a Harrison ich też obrał z wyrównywaczy.
- Grajcie dobrze - powiedział do nich - a będziecie baronami, książętami i hrabiami.

Zabrzmiała muzyka. Z początku zwyczajnie - tanio, głupawo i fałszywie. Ale Harrison porwał ze stanowisk dwóch z nich i pomachał nimi jak batutą, śpiewając to, co chciał usłyszeć. Usadził ich z powrotem na miejscach.

Muzyka ruszyła od początku, tym razem już o wiele lepiej. Harrison wraz z Cesarzową przez chwilę tylko słuchali z powagą, jakby zestrajali bicie swoich serc z muzyką.

Stanęli na palcach.

Harrison ujął jej wąską talię w swoje wielkie dłonie, pozwalając jej poczuć nieważkość, której za chwilę miała doświadczyć.

A potem, w wybuchu radości i gracji, wystrzelili w powietrze!

Łamali nie tylko prawa kraju. Prawo grawitacji i prawa rządzące ruchem też dla nich nie istniały.

Zataczali koła, wirowali, okręcali się, wywijali fikołki, korkociągi i śruby.

Wyskakiwali jak kozice na księżycu.

Sufit studia znajdował się na wysokości dziesięciu metrów, ale każdy wyskok zbliżał tancerzy do niego.

Bez wątpienia chcieli ucałować sufit.

I zrobili to.

I wtedy, poskramiając grawitację miłością i wolną wolą, pozostali zawieszeni kilkanaście centymetrów pod sufitem i wymienili długi pocałunek.

W tym momencie do studia wpadła Diana Moon Glampers, Minister Równości, z dwururką kaliber dziesięć w ręku. Wypaliła dwukrotnie i zanim Cesarz i Cesarzowa opadli na podłogę, już nie żyli.

Diana Moon Glampers przeładowała. Wycelowała w muzyków, mówiąc im, że mają dziesięć sekund na założenie wyrównywaczy.

Wtedy telewizor Bergeronów przepalił się.

Hazel odwróciła się do męża, by to skomentować. Ale George wyszedł do kuchni po piwo.

Wrócił z puszką, zatrzymał się na chwilę, gdy wstrząsnął nim sygnał wyrównawczy, i usiadł z powrotem.
- Płakałaś? - zapytał Hazel.
- No - odparła.
- Dlaczego? - powiedział.
- Nie pamiętam - odpowiedziała. - Coś strasznie smutnego w telewizji.
- Co? - zapytał.
- Wszystko mi się jakby miesza w głowie - powiedziała.
- Zapomnij o smutkach - powiedział.
- Zawsze tak robię - uspokoiła go Hazel.
- Zuch dziewczyna - powiedział George. Skrzywił się. Ktoś bawił się w jego głowie nitownicą.
- Kurcze, ten to chyba był niezły - powiedziała Hazel.
- Bez dwóch zdań - odparł.
- Kurcze, od razu wiedziałam, że niezły.


Tłum. Jarek Sawiuk
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 13-12-2009 10:15
Andrzej Sapkowski - Wiedźmin: Głos Rozsądku 4 ;)

Streszczenie:
Cytat:
Geralt rozmawia z Iolą. Zgodnie ze ślubami nie odzywa się do niego, jednak sama jej obecność jest dla wiedźmina kojąca. Geralt opowiada jej o sobie. Mówi o swoim tak naprawdę nieistniejącym kodeksie, który zabrania wiedźminom mieszać się w sprawy ludzi, a tymczasem Geralt mieszał się w sprawy ludzi i to dość często, z rozmaitymi skutkami. Mówi jej też o wiedźminie Vesemirze, który był dla niego jak ojciec. Wspomina swoją przygodę w Cintrze. Rozpoczyna się opowiadanie Kwestia ceny, gdzie poznajemy przygodę Geralta w Cintrze i jak się zakończyło jego mieszanie w sprawy ludzi.
Wikipedia
Do góry
  • Skocz do forum:
Polecane
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]