Ulubione fragmenty w prozie
Portal Pisarski » Książki i Filmy » Czytelnia
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 06-08-2010 10:38


– Bzdura! – mruknął Scrooge. – Ani myślę w to uwierzyć!

Zbladł przecie, kiedy nie zadawszy sobie trudu otworzenia masywnych drzwi, brzękliwe widmo
weszło do pokoju. Na ten widok zamierający ogień na kominie wystrzelił w górę jasnym
płomieniem, jakby wołając: – znam go! Przecież to duch Marleya! – po czym znów przygasł.

Jego twarz, twarz starego Marleya. Marley w tej samej co ongiś peruce, w tej samej kamizelce,
spodniach i butach. Ozdobne chwasty przy butach, dziwnie najeżone, poruszały się
lekko, podobnie jak harcap peruki, jak poły surduta i włosy na głowie. Długi łańcuch, który
Marley wlókł za sobą, opasywał mu kilkakrotnie talię i zwisał za nim niczym ogon. Wykonany
był (Scrooge przyjrzał się uważnie) z odrobionych w żelazie kasetek na pieniądze, kluczy,
kłódek, ksiąg rachunkowych, aktów kupna i sprzedaży oraz wypchanych sakiewek. Postać
Marleya była całkiem przezroczysta, tak że Scrooge spoglądając na kamizelkę, widział poprzez
nią dwa guziki na tyle surduta.

Aczkolwiek Scrooge słyszał często, jak ludzie mawiali, że pochłaniany chciwością Marley
wypruwał z siebie przy pracy wszystkie flaki, to jednak dopiero teraz w to uwierzył.
Właściwie nadal nie wierzył, choć przeglądał widmo na wskroś i widział je stojące tuż
przed sobą; choć przenikał go lodowaty chłód od spojrzenia tych martwych oczu; choć zauważył
nawet, z jakiej materii zrobiona jest chustka, której dotąd nie spostrzegł, a którą widmo
podwiązało sobie brodę. Mimo to Scrooge nadal nie wierzył w obecność ducha i usiłował
przeczyć własnym zmysłom.



Charles Dickens "Kolęda prozą czyli opowieść wigilijna o duchu"

Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 07-08-2010 00:53
Cytat:
Miłość jest religią, a jej kult musi kosztować drożej niż w jakiejkolwiek innej religii; przechodzi ona szybko i przechodzi jak ulicznik, który rad jest znaczyć swe przejście zniszczeniem. Zbytek uczucia jest poezją poddasza: bez niego w cóż by się tam obróciła miłość? Jeśli istnieją wyjątki tego okrutnego paryskiego kodeksu, spotyka się je gdzieś na uboczu, wśród dusz, które nie uwiedzione przez doktryny socjalne, żyją blisko jakiegoś źródła o jasnych, chybkich, ale sączących się bez ustanku wodach; dusz, które wierne swej cienistej ustroni, szczęśliwe, iż mogą słuchać wymowy nieskończoności wypisanej dla nich w każdej rzeczy i czerpanej w sobie, czekają cierpliwie, aż im wyrosną skrzydła, ubolewając nad tymi, co są przykuci do ziemi
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Esy Floresy Redaktor
  • Postów: 5986
  • Skąd:
Dodane dnia 08-08-2010 16:48
Każdy człowiek, który kiedykolwiek żył, żyje bądź żyć będzie, ma swoją pieśń. Nie jest to pieśń napisana przez kogoś innego. Ma własną melodię, własne słowa. Niewielu ludziom przypadło w udziale zaśpiewać swą pieśń. Większość z nas obawia się, że nasz głos nie zdołałby oddać jej uroku albo że słowa są zbyt błahe, zbyt uczciwe, zbyt banalne. Zamiast więc śpiewać swe pieśni, ludzie je przeżywają.[…]
Ostatecznie na początku było słowo, a słowu towarzyszyła melodia. W ten sposób powstał świat, otchłań została podzielona, a potem pojawiły się ziemia i gwiazdy, i sny, i pomniejsi bogowie, i zwierzęta. Zostali wyśpiewani. Wielkie zwierzęta zostały wyśpiewane, gdy Śpiewak skończył tworzyć planety, wzgórza, drzewa, oceany i mniejsze zwierzęta. Potem wyśpiewał urwiska stanowiące granice istnienia, tereny łowieckie i ciemność. Pieśni trwają, żyją. Odpowiednia piosenka może uczynić z cesarza pośmiewisko i powalić całe dynastie. Pieśń może trwać długo po tym, jak wydarzenia i ludzie, którzy w niej występują, zamienią się w proch i sny, i odejdą. Oto potęga pieśni.[…]
Historie są niczym pajęcze sieci, połączone ze sobą pasemkami przędzy. Możemy podążać wzdłuż nich do środka opowieści, bo w środku znajduje się jej koniec. Każdy człowiek to nić jakiejś historii.[…]
W dawnych czasach zwierzęta pragnęły mieć własne historie. Były to czasy, gdy pieśni, które wyśpiewały świat, wciąż rozbrzmiewały, gdy w niebie, tęczy i oceanie nadal dźwięczały melodie. Gdy zwierzęta były nie tylko zwierzętami, ale i ludźmi[…]
Historie są jak pająki, mają długie nogi. Historie są też jak pajęczyny - człowiek może się w nich zaplątać, ale wyglądają pięknie, gdy spojrzeć na nie rankiem, oproszone rosą pod liściem. I wszystkie w elegancki sposób łączą się ze sobą.


Neil Gaiman - Chłopaki Anansiego
Możemy być tylko tym kim jesteśmy, nikim więcej i nikim mniej.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 16-08-2010 01:00
W chwili kiedy się pochyliłem nad białą kartą papieru i zanim jej dotknąłem piórem, padła na nią smuga słońca. Jak rozigrane złote dziecko, co ma roześmiane oczy, przeszkadza człowiekowi zajętemu pracą, tak oto ten słoneczny błysk, co się oderwał od nieba, igra po
moim papierze, po poważnej, sztywnej, pysznej ze swej białości karcie, włazi pod ostre, zirytowane, czernią atramentu płaczące pióro i w wielkiej ciszy mego pokoju – śmieje się, śmieje, śmieje...

Nakrywam tę złotą plamę dłonią – ach! – przeciekła mi przez palce i już jest na grzbiecie ręki; złym wzrokiem i złym westchnieniem odpędzam tego słonecznego motyla, lecz on wciąż powraca, przebiwszy w słonecznym locie zimno szyby okiennej.

O, jaka to pusta zabawa!

Nie mam czasu na igraszki ze słonecznym promieniem, zabłąkanym ze świata. Jestem pełen żalów i pełen goryczy. Oto drży pióro moje, jak żądło podnieconej czymś osy, i mimo stu słonecznych promieni, choćby mi słońce każdą chciało wyzłocić kartę, choćby się dzień słoneczny położył na moich papierzyskach i grał, i dzwonił złotem swoich promieni – pióro moje wbije się jak szpon w biel papieru i papier jęknie. Potem czarna, atramentowa krew długimi sznureczkami liter popłynie z zapiekłej rany.

Tak jest! Tak będzie! Czegóż tedy chcesz, utrapiony promyku słońca?

Uderzyłem pięścią w kartę papieru. Zadrżał złoty blask i – lśni się. Nie uciekł, przerażony, lecz jak złoty ptak zatrzepotał się razem z kartą i po chwili – beztroski, znowu śmiać się zaczyna i po papierze krąży, i śmieje się, śmieje, śmieje.

Daremna jest walka z pustotą.



Kornel Makuszyński, Bezgrzeszne lata

Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Abakarow Użytkownik
  • Postów: 64
  • Skąd:
Dodane dnia 19-08-2010 13:49
Pobiec ku oknu i przez roztrzaskane drewno i szyby ruchem jeszcze słabszym po wytężeniu wszystkich sił przestąpić framugę.

Franz K.
Głupcy wierzą w poranek
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Krzysztof Suchomski Użytkownik
  • Postów: 223
  • Skąd: Murowana Goślina
Dodane dnia 22-08-2010 16:34
Mars był jakby zrezygnowany, nie dbał ani o dotrzymanie słowa, ani nawet o pozory. Gdy się ku niemu zbliżało, zaczynał tracić swój solidny, czerwony wygląd, przestawał być emblematem boga wojny, powlekał się niewyraźną burością, plamami, zaciekami, żadnego wyrazistego rysunku, jak na Księżycu, czy Ziemi, rozmaz, szarawa rdza i wieczny wiatr.
Pod stopami czuł najdelikatniejsze w świecie drżenie - przetwornik albo transformator. Zresztą dalej panował cisza, w którą jakby z innego świata wnikał niekiedy odległy skowyt wichury na linach mieszkalnego klosza. Piekielny piasek dawał czasem radę nawet dwucalówkom z wysokogatunkowej stali. Na Księżycu można zostawić każdą rzecz, położyć na kamieniu i wrócić po stu latach, po milionie, ze spokojną wiedzą, że leży nie tknięta. Na Marsie, nie można niczego upuścić z ręki - wsiąkłoby na amen. To nie była uczciwa planeta.

Stanisław Lem, Opowieści o pilocie Pirxie
Zainteresowanych kolarstwem, historią wielkich wyścigów i wielkich kolarzy, zapraszam na mojego bloga.
http://reflektorbossa.pl/
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 23-08-2010 23:20
Jest już schyłek października, o czym mówi rudożółtawe światło, którym słońce, kryjąc się za Warszawą, pomalowało domy Pragi, kominy odległych fabryk i szare, zamglone pola. Światło jest zwiędłe, jakby zaraziło się od zwiędłych liści albo nasiąkło rudą parą lokomotywy, która w tej chwili sunie daleko poza Pragę i znika jeszcze dalej, uwożąc jakichś ludzi, może jakieś nadzieje. Szkaradne światło, które przypomina schyłek października, szkaradna lokomotywa, która każe myśleć, że wszystko na tym świecie jest w nieustannym ruchu i znika dla nas, ażeby pokazać się innym, gdzie indziej.


Bolesław Prus, Emancypantki


Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Krzysztof Suchomski Użytkownik
  • Postów: 223
  • Skąd: Murowana Goślina
Dodane dnia 24-08-2010 16:28
I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny wygląd - powiedziała ziewając:
- Ach, dopiero się obudziłam ... Przepraszam bardzo ... jestem jeszcze nie uczesana.
Mały Książę nie mógł powstrzymać słów zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. - Urodziłam się równocześnie ze słońcem.
Mały Książę domyślił się, że róża nie jest zbyt skromna, lecz jakżeż była wzruszająca!

Antoine de Saint - Exupery, Mały Książę
Zainteresowanych kolarstwem, historią wielkich wyścigów i wielkich kolarzy, zapraszam na mojego bloga.
http://reflektorbossa.pl/
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Esy Floresy Redaktor
  • Postów: 5986
  • Skąd:
Dodane dnia 12-09-2010 16:40
Grenouille stał cichutko w cieniu Pawilonu Flory, na prawym brzegu, koło Pont Royal. Nie klaskał w ręce, nie unosił nawet wzroku, gdy wzlatywały rakiety. Przyszedł tu w przekonaniu, że zdoła zwietrzyć coś nowego, niebawem jednak okazało się, że sztuczne ognie pod względem zapachu są całkiem nieatrakcyjne. To, co się tam tak rozrzutnie iskrzyło, pryskało, strzelało i wybuchało, pozostawiało po sobie w najwyższym stopniu monotonna mieszaninę woni siarki, oleju i saletry.
Już zamierzał opuścić nudna imprezę, aby wzdłuż galerii Luwru udać się do domu, gdy wiatr cos mu
podrzucił, cos ulotnego, ledwie zauważalnego, jakiś ułamek, atom zapachu, nie, jeszcze mniej: raczej przeczucie zapachu niż zapach rzeczywisty - i zarazem niechybne przeczucie zapachu nigdy przedtem nie wdychanego.
Cofnął się znowu pod mur, zamknął oczy i rozdał nozdrza. Zapach był tak niesłychanie subtelny i delikatny, że nie dawał się schwytać, wymykał się percepcji, tłumił go swad petard, przytłaczały wyziewy ludzkiej ciżby, rozpraszały i zacierały tysiące innych zapachów miasta. A potem nagle zjawiał się znowu, mały tylko strzępek, ledwo przez mgnienie wyczuwalny węchowo jako wspaniała zapowiedz - i znowu znikał. Grenouille cierpiał męki. Po raz pierwszy nie tylko doznała zniewagi jego zachłanna natura, ale faktycznie cierpiało jego serce.
Miał dziwne uczucie, że zapach ten jest kluczem do porządku wszystkich innych zapachów, że nie można mieć pojęcia o zapachach, jeśli nie pojmie się tego jednego, a on, Grenouille, będzie miał spartaczone życie, jeśli mu się nie uda posiąść tej woni. Musi ja mieć, nie tylko, aby nasycić żądze posiadania, ale aby ukoić swoje serce. Z podniecenia zrobiło mu się prawie niedobrze. Nie zdołał nawet jeszcze ustalić, z której strony zapach dochodzi. Niekiedy interwały miedzy jednym a drugim powiewem trwały całe minuty i za każdym razem opadał go okropny strach, że utracił zapach na zawsze. Wreszcie uczepił się rozpaczliwego przekonania, że zapach dochodzi z przeciwległego brzegu rzeki, skądś z południowego wschodu. Oderwał się od Pawilonu Flory, dał nura w tłum i jął przedzierać się przez most. Co kilka kroków zatrzymywał się, stawał na czubkach palców, aby poniuchać ponad głowami ludzi, był tak przejęty, że zrazu nie czuł nic, potem wreszcie coś zwęszył, zwietrzył ów zapach, nawet wyraźniej niż przedtem, wiedział, że jest na dobrym tropie, znowu dał nura, dalej przebijał się pośród gapiów i ogniomistrzów, którzy raz po raz przytykali pochodnie do lontów rakiet, w gryzącym swądzie dymu zgubił swój zapach, wpadł w panikę, pchał się i napierał dalej, aż po kilku dłużących się w nieskończoność minutach znalazł się na drugim brzegu, na wysokości Hótel de Mailly, quai Malaquest, wylotu rue de Seine... Tu przystanął, skupił się w sobie i poniuchał. Miał go. Trzymał go mocno. Zapach spływał niczym wstęga w dół rue de Seine, ten właśnie zapach, aczkolwiek wciąż bardzo słabiutki i bardzo subtelny. Grenouille czuł, jak mu bije serce, i wiedział, że bije tak nie wskutek pospiesznego marszu, ale z bezradnego podniecenia, jakie ten zapach w nim wywoływał. Próbował przypomnieć sobie coś, co dałoby się z nim porównać, ale zaraz odrzucił wszelkie porównania. Zapach miał w sobie świeżość, ale nie była to świeżość limet czy pomarańczy, ani świeżość mirry, ani liści cynamonu, ani mięty ogrodowej, ani brzóz, kamfory, szpilek jodłowych, ani majowego deszczu, ani mroźnego wiatru, ani źródlanej wody... i zarazem miał w sobie ciepło, ale nie tak jak bergamotka, cyprys czy piżmo, i nie jak jaśmin albo narcyz, nie jak drzewo różane i nie jak irys... Ten zapach był mieszanina jednego i drugiego, był ulotny i zarazem ciężki, nie, nie mieszanina, był jednością, a do tego był nikły i słaby, acz z drugiej strony trwały i mocny, niczym strzep cieniutkiego, mieniącego się jedwabiu... ale znowu nie przypominał wcale jedwabiu, tylko słodkie jak miód mleko, w którym rozpuszcza się biszkopt, czego przy najlepszej woli nie dawało się pogodzić: mleko i jedwab! Niepojęty był to zapach, nie do opisania, nie można go było w żaden sposób zakwalifikować, na dobrą sprawę nie powinien w ogóle istnieć. A przecież istniał i był niezrównanie oczywisty. Grenouille szedł za tym zapachem i serce tłukło mu się lękliwie w piersi, czuł bowiem, że to nie on idzie za tym zapachem, ale że ów zapach schwytał go i nieodparcie ciągnie ku sobie.
Szedł w gorę rue de Seine. Na ulicy nie było nikogo. Domy stały puste i ciche. Ludzie byli nad rzeka przy fajerwerkach. Tu nie przeszkadzał mu już zapach rozgorączkowanego tłumu ani gryzący swąd prochu. Ulica pachniała zwyczajnie, woda, łajnem, szczurami i odpadkami jarzyn. Ale ponad tym wszystkim snuła się delikatna i wyraźna nic, kierująca krokami Grenouille'a. Gdy uszedł parę kroków, wysokie domy przesłoniły słaba poświatę bijącą od nocnego nieba i dalej posuwał się w ciemności. Ale wzrok nie był mu potrzebny. Zapach prowadził go niezawodnie. Po pięćdziesięciu metrach skręcił w prawo w rue des Marais, jeszcze bodaj ciemniejszy, szeroki ledwo na długość ramienia zaułek. O dziwo, zapach wcale się nie nasilił. Stał się tylko czystszy i przez to, przez tę rosnącą czystość zyskał większą siłę przyciągania. Grenouille szedł bezwolnie. W jakimś miejscu zapach pociągnął go mocno w prawo, niby prosto na ścianę jakiegoś domostwa. Ukazał się niski pasaż, wiodący na podwórze. Grenouille krokiem lunatyka wszedł w pasaż, przebył podwórze, skręcił za róg, znalazł się na drugim, mniejszym podwórku i tu wreszcie było światło. Placyk liczył ledwie kilka kroków wzdłuż i wszerz. Z jednej strony na pewnej wysokości sterczał ukosny drewniany daszek. Na stole pod daszkiem stała umocowana świeca. Przy stoliku siędziała młodziutka dziewczyna i przebierała mirabelki. Lewa ręka wyjmowała owoce z kosza, nożykiem drylowała je z pestek i wrzucała do cebrzyka. Mogła mieć jakieś trzynaście-czternaście lat. Grenouille przystanął. Odgadł natychmiast, skąd brał się ów zapach, który zwęszył z odległości pół mili aż z drugiego brzegu: jego źródłem było nie brudne podwórko i nie mirabelki. Zapach bił od dziewczyny. Przez chwile był tak oszołomiony, że naprawdę pomyślał, iż nigdy w życiu nie widział nic tak ślicznego jak ta dziewczyna. A widział tylko jej sylwetkę od tyłu, obrysowana konturem światła padającego od świecy. Chodziło mu rzecz jasna o to, że nigdy jeszcze nic tak ślicznego nie zwęszył. Ale że znał przecie ludzkie zapachy, tysiące zapachów mężczyzn, kobiet i dzieci, nie mógł pojąc, by źródłem tak cudownej woni mogła być ludzka istota. Zazwyczaj ludzie pachnieli nijako albo kiepsko. Dzieci pachniały mdło, mężczyźni uryna, ostrym potem i serem, kobiety zjełczałym tłuszczem i psująca się ryba. Ludzie pachnieli zgoła nieciekawie, odstręczająco... I oto po raz pierwszy w życiu Grenouille nie dowierzał własnemu nosowi i musiał przywołać na pomoc wzrok, aby uwierzyć, co tak pachnie. Ale to oszołomienie nie trwało długo. W istocie wystarczyła mu owa chwila, aby się upewnić optycznie i zaraz potem oddać się już bez zastrzeżeń doznaniom olfaktorycznym. Teraz czuł już, że to człowiek tak pachnie, czuł zapach potu, dobywający się z jej pach, zapach przetłuszczonych włosów, zalatujący ryba zapach płci, i wdychał te zapachy z najwyższym upodobaniem. Jej pot pachniał tak świeżo jak morska bryza, przetłuszczone włosy tak słodko jak oliwa tłoczona z orzechów, jej płeć jak bukiet lilii wodnych, skóra jak kwiat moreli..., a połączenie wszystkich tych składników dawało w sumie pachnidło tak bogate, tak wyważone, tak urzekające, że wszystko, co Grenouille zdażył do tej pory w tej dziedzinie poznać, wszystkie konstrukcje zapachowe, jakie dla zabawy stworzył w swej wyobraźni, nagle stały się wprost niedorzeczne. Setki tysięcy zapachów zdawały się nic niewarte wobec tego jednego. Ten jeden zapach był wyższa zasada, wedle której należało uporządkować wszystkie pozostałe. Był czystym pięknem. Grenouille pojmował jasno, że jeżeli nie posiądzie tego zapachu, życie jego utraci wszelki sens. Musi poznać go w najmniejszych szczegółach, aż po ostatnia najdrobniejsza niteczkę; zwykłe ogólne wspomnienie tego zapachu nie mogło wystarczyć. Chciał, by apoteotyczne pachnidło odcisnęło się wieczysta pieczęcią w zamęcie jego czarnej duszy, chciał zbadać je najdokładniej i od tej pory rozmyślać już tylko o wewnętrznej strukturze tej czarodziejskiej formuły, nią tylko żyć, tylko ja wdychać. Wolno posuwał się w stronę dziewczyny, coraz bliżej, wszedł pod daszek i stanął o krok za nią. Nie usłyszała go. Miała rude włosy i nosiła szara sukienke bez rękawów. Ramiona jej były bardzo białe, a ręce żółte od soku drylowanych owoców. Grenouille pochylił się nad nią i wdychał teraz jej zapach bez przymieszek, w takiej postaci, w jakiej szedł od jej karku, włosów, z wycięcia sukni, i pozwalał się temu zapachowi przenikać na wskroś, jak łagodnym podmuchom wiatru. Nigdy jeszcze nie czuł takiej błogości. Ale dziewczynie zrobiło się zimno. Nie widziała Grenouille'a. Jednakże zdjął ją jakiś niepokój, dziwny dreszcz, jaki czujemy, gdy nagle owładnie nami dawny, zapomniany lek. Jak gdyby zawiało ja od tyłu chłodem, jak gdyby ktoś otworzył drzwi wiodące do kolosalnej lodowatej piwnicy. Odłożyła nóż, przycisnęła ręce do piersi i odwróciła się. Ujrzawszy go, zdrętwiała ze strachu tak doszczętnie, że miał dość czasu, aby objąć rękoma jej szyje. Nie próbowała krzyczeć, nie poruszyła się, nie zrobiła żadnego obronnego gestu. Zresztą wcale na nią nie patrzył. Nie widział jej usianej piegami twarzyczki, czerwonych ust, wielkich błyszczących zielonkawych oczu, w których migotały złociste iskry, ponieważ dusząc ją zamknął oczy i skupił się tylko na tym, aby nie strwonić ani odrobiny z jej zapachu. Gdy była nieżywa, złożył ja na ziemi pośród pestek od mirabelek, zdarł z niej suknie i strumyczek woni zmienił się w rzekę, dziewczyna zalała go swoja wonnością. Przypadł twarzą do jej skóry i rozdawszy nozdrza przesunął nosem od brzucha do piersi, szyi, twarzy, włosów i z powrotem po brzuchu w dół, do łona, do ud, do białych nóg. Obwąchał ja od stóp do głów, zgarnął resztki zapachu z podbródka, pępka i wgłębień stawów. Gdy się już nawąchał, przez chwile trwał jeszcze przykucnięty obok niej, aby się pozbierać, był nią bowiem wypełniony po brzegi. Nie chciał uronić ani kropli jej woni. Musiał najpierw szczelnie zamknąć wewnętrzne grodzie. Potem podniósł się i zdmuchnął świece.
W tym czasie w gorę rue de Seine poczęli nadchodzić pierwsi powracający z festynu, śpiewając i wiwatując. Grenouille węchem odnalazł w ciemności drogę do wąskiego pasażu i stamtąd na rue des Petits Augustins, biegnąca równolegle do rue de Seine ku rzece. Wkrótce potem odnaleziono trupa dziewczyny. Wszczął się krzyk. Zapalono pochodnie. Przyszły straże. Grenouille był już od dawna na drugim brzegu. Tej nocy jego komórka zdała mu się pałacem, a drewniana prycza - przepysznym łożem. Nie wiedział dotąd, czym jest szczęście. Znał jedynie nader rzadkie stany tępego zadowolenia. Teraz jednak drżał ze szczęścia i z czystej błogości nie mógł zasnąć. Czuł się jak gdyby urodził się po raz drugi, nie, nie po raz drugi - po raz pierwszy, gdyż dotąd wiódł jedynie egzystencje animalna i miał jedynie bardzo mglista wiedze o samym sobie. Od dzisiaj jednak zdawało mu się, że nareszcie wie, kim jest: mianowicie geniuszem; oraz że jego życie ma sens, cel i wyższe przeznaczenie, mianowicie dokonanie przewrotu w dziedzinie zapachów; oraz że on jeden na całym świecie ma po temu wszelkie środki, mianowicie wyborny nos, fenomenalna pamięć i, co ważniejsze, wzorzec zapachu owej dziewczyny z rue des Marais, w którym czarodziejskim sposobem zawierało się wszystko, czym ma być pachnidło: subtelność, moc, trwałość, rozmaitość oraz porażajace, nieodparte piękno. Odnalazł busole swego przyszłego życia. I jak wszyscy genialni łajdacy, którym jakieś zewnętrzne wydarzenie wskazuje prosta ścieżkę posród chaotycznych spiral wijących się w ich duszach, Grenouille nie odstąpił już od tego, w czym mniemał rozpoznawaą właściwa linie swego przeznaczenia. Pojmował teraz jasno, dlaczego tak twardo i zawzięcie czepiał się życia: miał być twórca zapachów. I to nie byle jakim. Miał zostać największym perfumiarzem wszechczasów. Jeszcze tej samej nocy dokonał - wpierw na jawie, a potem we śnie - przeglądu kolosalnego usypiska swojej
pamięci. Przetrząsnał miliony klocków, z których składało się uniwersum woni i ułożył je w systematycznym porządku: piękne do pięknych, brzydkie do brzydkich, subtelne do subtelnych, ordynarne do ordynarnych, smrody do smrodów, ambrozje do ambrozji. W ciągu następnych tygodni porzadek ten stawał się coraz bardziej, precyzyjny, katalog zapachów coraz bogatszy i bardziej szczegółowy, hierarchia coraz wyraźniejsza. I niebawem mógł już przystąpić do wznoszenia pierwszych planowych konstrukcji zapachowych: domów, murów, schodów, wież, piwnic, pokojów, tajnych zakamarków... codziennie rozszerzającej się, co dzien piękniejszej i doskonalszej wewnetrznej twierdzy najwspanialszych kompozycji zapachowych. Jeżeli w ogóle uświadamiał sobie, że u podstaw tych wspaniałości legło morderstwo, było mu to najzupełniej obojętne. Nie pamiętał już, jak wygladała dziewczyna z rue des Marais, nie pamiętał jej twarzy ani ciała. Zachował i przyswoił sobie to, co miała najlepszego: zasadę jej zapachu.

Süskind Patrick, Pachnidło
Możemy być tylko tym kim jesteśmy, nikim więcej i nikim mniej.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Krzysztof Suchomski Użytkownik
  • Postów: 223
  • Skąd: Murowana Goślina
Dodane dnia 16-09-2010 00:42
Gdy mięso się upiekło, podzielili je na trzy równe części. Henryk i Jerzy uznali, że pieczeń jest pyszna. Z Philem sprawa miała się inaczej. Już przy pierwszym kęsie - poznał siebie.
- Złodzieje! Parszywi złodzieje!
Chciał ich bić, ale nie starczyło mu sił. Upadł twarzą w śnieg i płakał żałośnie. Jerzemu i Henrykowi zrobiło się strasznie przykro. Próbowali przemówić mu do rozsądku.
- Rzeczywiście, może powinniśmy cię byli uprzedzić, ale to nie powód do robienia tragedii...
- Oczywiście, dla was to żadna tragedia! Takich złodziei jak wy w ogóle nic nie obchodzi!
- Po pierwsze, nie jesteśmy złodziejami! Podzieliliśmy dokładnie na trzy równe części. Dostałeś tyle, co my!
- Ale dla mnie to nie to samo! Żywić się własną nogą! Zresztą nie będę mógł jej nawet tknąć! To nieludzkie!
- Nieludzkie, nieludzkie! Łatwo ci mówić! Zresztą sam przecież masz w zwyczaju obgryzać paznokcie!
Phil dąsał się przez cały dzień, jak niegrzeczny chłopczyk, co nie chce jeść zupki. Porcja leżała przed nim, zimna. Henryk zaproponował, by ją odstąpił, jeśli sam nie je, ale odmówił z oburzeniem. Wreszcie, wieczorem, nie wytrzymał. Przekonany, że go nie widzą, rzucił się na plaster mięsa i pożarł go. Zaraz potem zasnął, pomrukując z sytości. Nazajutrz znów był mięsny posiłek, następnego dnia też. Ogień trzaskał wesoło. Trzej mężczyźni spędzali czas patrząc w niebo, z nadzieją, że ujrzą helikoptery ratowników. Rzeczywiście, wypatrzyli dwa czy trzy, daleko na południu, lecz nie udało się zwrócić ich uwagi. Noga powoli się kończyła. Trzeba było oszczędzać. Ołówkiem wyrysowali na skórze znaki. Dzienną porcję wytyczyli linia przerywaną. Racjonowanie żywności jednak tylko odroczyło zbliżający się koniec. Pewnej nocy (zabiegu dokonywali zawsze podczas snu Phila, by nie nadwerężać jego wrażliwości ), otóż pewnej nocy ból obudził Phila. Odmrożona część nogi została skonsumowana. Po złudnej obfitości nastąpił post, który bliskość pożywienia czyniła jeszcze bardziej okrutnym i nieznośnym. Henryk, większy głodomór, płakał z bólu. A jednak to nie on, lecz właśnie Jerzy pewnego dnia spytał niewinnie:
- A jak się miewa twoja druga noga, stary?
- Jak marzenie. Nic się nie bój. Masuję ją rano i wieczorem. Zostanie mi przynajmniej ta.
Następnej nocy Henryk przyłapał Jerzego na odchylaniu koca, kryjącego jedyną kończynę dolną Phila. Mimo woli nie mógł się powstrzymać, by nie życzyć akcji powodzenia. Nazajutrz, przechodząc, niby przypadkiem potrącił nogę Phila.
- Och, przepraszam! Zabolało?
- Nic nie szkodzi, drobiazg.
Odtąd co noc Jerzy odsłaniał nogę Phila, a co rano Henryk podstępem mierzył stopień jej wrażliwości. Phil raz krzyczał z bólu, to znów nie reagował. Jego dziwne zachowanie zaniepokoiło przyjaciół. Tej nocy postanowili sprawę wyjaśnić. Podwinęli nogawkę. Z piersi wyrwał im się krzyk rozczarowania. Z drugiej nogi zostały już tylko resztki.
Ten świntuch Phil zeżarł ją po kryjomu!

Roland Topor, "Sznycel górski" z tomu "Cztery róże dla Lucienne"
Zainteresowanych kolarstwem, historią wielkich wyścigów i wielkich kolarzy, zapraszam na mojego bloga.
http://reflektorbossa.pl/
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 16-10-2010 21:48
W życiu umysłowym części społeczeństwa, zwanej inteligencją, częstokroć przewija się pojęcie, a w potocznej rozmowie brzmią terminy snob i snobizm. Najogólniej rzecz biorąc, za pomocą wyrazu snob określa się i charakteryzuje osobnika, uprawiającego z zamiłowaniem pretensjonalny dandyzm, przestrzegającego kanonów mody z przesadą i nadmierną pieczo³owitooecią. Snobizm w najpowszechniejszym mniemaniu jest to pozowanie na jakiś autorytet, - na owładnięcie pełnią wiedzy o jakiejś dziedzinie życia, - przestrzeganie aż do granic śmieszności umówionych, modnych przepisów dobrego tonu, praw czy przesądów, uznanych za najniewątpliwiej doskonałe i wykwintne przez osobistości miarodajne, stanowiące wzór obowiązujący, bezwzględnie godny naśladowania w danej sferze, czy w dziedzinie. Lecz te wyrazy snob i snobizm, w miarę operowania nimi, przykładania ich do coraz to innych zjawisk życia, nasiąkły wieloraką treścią, nabrzmiały od rozmaitych znaczeń. Nazwę snobizmu noszą częstokroć w mowie i piśmie objawy wszelakich przesądów i zgoła głupoty, wady, wynikające z unikania naturalności i szczerości, a również najistotniejsza cecha natury ludzkiej, czyli arystokratyzm. Osobistość dotknięta przymiotem snobizmu, w mniemaniu, iż sposobem naśladowania, posiadła pełnię wiedzy o doskonałości w jakimś zakresie życia, ośmiesza nieustannie innych, nie pasujących do idealnego wzoru, wyszydza braki, których ona wyzbyła się pracowicie, studiując swój ideał. Nie wie zaś wcale o tym, iż sama jest przedmiotem pośmiewiska, dzięki właśnie ślepemu naśladowaniu wzorów. Krytyczny rzut oka wyższości prawdziwej, a nawet pospolity akt zdrowego rozsądku, w lot spostrzega złośliwie to usiłowanie obnoszenia wyuczonej doskonałości, - wyróżnia natychmiast najistotniejszą cechę snoba, iż nie interesuje go w gruncie rzeczy wartość, albo nicość jakiejś sprawy lub rzeczy, lecz jedynie jej powodzenie wśród ludzi, - i ową kreaturę bez poczucia wartości spraw, rzeczy i siebie samej, bez orientacji własnej w chaosie zjawisk i pojęć, bez prawdy wewnętrznej, wdzierającą się przemocą na miejsce prawdziwie dostojnych, strąca z rusztowania wyniosłości na poziom snobizmu.


Stefan Żeromski, Snobizm i postęp
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Mistrz Użytkownik
  • Postów: 8
  • Skąd:
Dodane dnia 06-11-2010 22:53
Pewnego dnia, kiedy właśnie grali w karty Maud powiedziała po prostu:
- Dość tego.
- Czego? - zapytał Wincenty, bijąc asem.
- Ciebie, mnie, całej tej historii. Lubię cię Wincencie, ale nie kocham. To był kawał, rozumiesz?
- Mów dalej.
- No więc, wiesz jaki jest Singleton. Duży dzieciak. Przedstawił nas jako męża i żonę, i to było zabawne. Nie chciałam psuć mu tej jego bajki, ale teraz już wystarczy. To był tylko kawał.
- Tak podejrzewałem - westchnął Wincenty.
Otworzył szufladę, wyjął z niej pistolet i przyłożył do skroni.
- Nie! - krzyknęła Maud. Wystrzał zabrzmiał jak pierdnięcie.
- Nie przejmuj się, to pistolet - zabawka. Ja też lubię robić kawały.

Roland Topor, "Kawał"
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Corpseone Użytkownik
  • Postów: 61
  • Skąd: Zawiercie
Dodane dnia 07-11-2010 10:39
Ostatnio zauroczyłem się powieścią Louisa Ferdinanda Celine pt. "Podróż do kresu nocy". Pozwolę sobie wkleić kilka cytatów z owej książki:)

Największą klęską, tak naprawdę i całkiem poważnie, jest to, że się zapomina, zwłaszcza o tym, co was wykańcza za życia, i że zdycha się, nie zdając sobie sprawy, do jakiego stopnia człowiek potrafi być ścierwem. Kiedy już będzie nam bardzo blisko do piachu, kiwając się nad dołem, trzeba będzie przestać zgrywać się na bohaterów, ale też nie wolno o niczym zapomnieć i trzeba będzie opowiedzieć wszystko, nie zmieniając choćby jednego słowa, o tym, co najpodlejsze w człowieku, a potem odwalić zgrabnie kitę i zsunąć się w otchłań. A roboty nad tym wystarczy spokojnie na cały żywot.


Lecz kiedy jest się słabym, wówczas jedyne, co może dać nam siłę, to pozbawić ludzi, tych, których obawiamy się najbardziej, najdrobniejszych resztek autorytetu, który gotowi byliśmy im do tej pory przypisywać. Trzeba po prostu nauczyć się widzieć ich takich, jacy naprawdę są, a nawet gorszych jeszcze, w każdym z wymiarów. I to daje wam odrobinę swobody, wyzwala was i broni lepiej niż jakakolwiek inna możliwa do wyobrażenia osłona. Uzyskujecie niejako drugą osobowość. I jest was wtedy dwóch. A wówczas ich czyny nie zalatują już tym mistycznym smrodkiem, który was osłabia i który sprawia, że tracicie czas, a odgrywana przez nich komedia nie jest już dla waszego wewnętrznego rozwoju ani bardziej wstrętna, ani też bardziej użyteczna od komedii, jaką nawet najgorsza menda chciałaby przed wami odstawić.


Żeby coś zjeść, bogaci nie muszą wcale sami zabijać. Dają po prostu pracę innym, tak to nazywają. Oni sami nie robią właściwie nic złego, ludzie bogaci. Oni po prostu płacą. Robimy wszystko co w naszej mocy, aby im się przypodobać i wszyscy są zadowoleni aż miło. Ich kobiety są piękne, podczas gdy kobiety biedaków są zazwyczaj wstrętne. Jest to rezultat procesu, który trwa już od wieków, kwestię ubioru zostawiając na boku. Panienki milutkie, dobrze odżywione, domyte jak trzeba. Od chwili, gdy pojawiło się życie, tylko tyle osiągnęliśmy.



I do tego artyści, za naszych czasów, wszędzie ich powstawiano, tak na wszelki wypadek, bo nuda okrutna. Nawet w podrzędnych burdelach ich pełno, na wszystkich piętrach, tych drżących z emocji artystów, którzy wylewają z siebie tę swoją szczerość. Drzwi od tego aż podrygują. Ścigają się na potęgę, kto mocniej zadrży, kto z większym tupetem, kto odda się z większym niż inni entuzjazmem. Dzisiaj ordery przypina się wszędzie, w kiblu, w rzeźni, w lombardzie, a wszystko po to, żeby się zabawić, rozerwać, zapomnieć na chwilę o Przeznaczeniu.


Życie na trzeźwo, to ci dopiero męka! Życie jest jak szkolna klasa, nuda to cieć, który ciągle z daleka was śledzi, trzeba ciągle udawać, że się jest zajętym, za wszelką cenę, czymś szalenie pasjonującym, bo inaczej zeżre wam mózg. Aż wreszcie, któregoś dnia, w taki zwykły dwudziestoczterogodzinny dzień, nagle mamy dość i nie da się tego dłużej znieść. Dzień to powinien być jeden długi wzwód, nieziemska rozkosz, przymusowa lub dobrowolna.


Mam nadzieję, że te fragmenty kogoś zachęcą. Naprawdę warto sięgnąć do tej powieści:)
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Esy Floresy Redaktor
  • Postów: 5986
  • Skąd:
Dodane dnia 14-11-2010 23:37
Rozsunięto ścianę ryżowego papieru i Herve Joncour wszedł. Hara Kei siedział ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, w najbardziej oddalonym rogu pokoju. Ubrany był w ciemną tunikę, nie nosił klejnotów. Jedynym widocznym znakiem jego władzy była kobieta leżąca obok niego, z głową wspartą na jego kolanach, zamkniętymi oczami i rękami schowanymi w fałdach obszernej czerwonej sukni, rozpostartej jak płomień na popielatej macie. On przesuwał wolno ręką po jej włosach: jakby gładził futro cennego, śpiącego zwierzęcia.
Herve Joncour przeszedł przez pokój, poczekał, aż gospodarz da mu znak, i usiadł naprzeciw niego. Milczeli, patrząc sobie w oczy. Niedostrzegalnie nadszedł służący i postawił przed nimi dwie filiżanki herbaty. Potem zniknął. Wtedy Hara Kei zaczął mówić w swoim języku, głosem monotonnym, przechodzącym w rodzaj drażniąco sztucznego falsetu. Herve Jancour słuchał. Oczy miał utkwione w oczy Hara Keia i tylko na chwile, prawie bezwiednie, opuścił je na twarz kobiety.
To była twarz małej dziewczynki.
Znów uniósł wzrok.
Hara Kei przerwał, podniósł jedną z filiżanek, zbliżył ją do ust, chwilę odczekał i odezwał się
- Niech pan spróbuje opowiedzieć mi o sobie.
Powiedział po francusku, przeciągając nieco samogłoski, głosem ochrypłym, naturalnym.

Człowiekowi najbardziej niedostępnemu w Japonii, panu i władcy wszystkiego, co światu udawało się wywieźć z wyspy, Herve Jancour próbował opowiedzieć o sobie. Czynił to we własnym języku, mówiąc powoli i nie będąc pewnym, czy Hara Kei zdoła go zrozumieć. Instynktownie zrezygnował z wszelkiej ostrożności, relacjonując bez zmyśleń i bez opuszczeń wszystko, co po prostu było prawdą. Przedstawiał drobne szczegóły i wydarzenia wielkiej wagi takim samym głosem, podkreślanym powściągliwymi gestami, naśladując hipnotyczny rytm, smutny i obojętny, spisu przedmiotów ocalałych z pożaru. Hara Kei słuchał z kamienną twarzą bez wyrazu. Oczy miał utkwione w wargi Herve Jancoura, jakby to były ostatnie linijki pożegnalnego listu. W pokoju panowała taka cisza i bezruch, że czymś monstrualnym wydało się to, co zdarzyło się nagle i co właściwie było drobnostką bez znaczenia.
W pewnej chwili,
nie poruszywszy się nawet,
dziewczynka
otworzyła oczy.
Herve Jancour nie przestał mówić, ale instynktownie opuścił wzrok ku niej i, nie przestając mówić, zobaczył, że te oczy n i e m a j ą w y k r o j u o r i e n t a l n e g o i że utkwione są z n i e p o k o j ą c y m n a t ę ż e n i e m w jego twarz: jak gdyby od początku śledziły go spod półprzymkniętych powiek. Herve Jancour odwrócił wzrok z całą naturalnością na jaką było go stać, i próbował ciągnąć dalej swoją opowieść niezmienionym głosem. Przerwał dopiero wtedy, gdy jego wzrok padł na stojącą przed nim na ziemi filiżankę herbaty. Ujął ją jedną ręką, podniósł do warg i powoli upił łyk. Odstawiając ją na dawne miejsce, znowu zaczął mówić.

Francja, podróże morskie, zapach morw w Lavilledieu, pociągi parowe, głos Helene, Herve jancour opowiadał nadal o swoim życiu, jak nigdy jeszcze tego w swoim życiu nie robił. Dziewczynka patrzyła na niego nadal, a intensywność tego spojrzenia nakazywała każdemu z jego słów brzmieć w sposób niezapomniany. Zdawało się, że pokój znieruchomiał bezpowrotnie, gdy oto nagle, zupełnie bezszelestnie, ona wysunęła rękę spod sukni i opuściła ją na matę przed sobą. Herve Jancour ujrzał tę bladą plamę pojawiającą się na skraju jego pola widzenia, ujrzał jak muska filiżankę hara Keia, po czym, pozornie bez sensu, posuwa się dalej, chwyta bez wahania drugą filiżankę, tę, z której o n pił, unosi ją lekko i zabiera. Hara Kei nie przestał ani na chwilę wpatrywać się z kamiennym wyrazem twarzy w wargi Herve Jancoura.
Dziewczynka uniosła lekko głowę.
Po raz pierwszy oderwała oczy od Herve Jancoura i przeniosła wzrok na filiżankę.
Okręciła ją powoli, aż przy jej wargach znalazło się dokładnie to miejsce, którego on dotknął, pijąc.
Przymknąwszy oczy, wypiła łyk herbaty.
Odsunęła filiżankę od ust.
Opuściła ją w to samo miejsce, z którego ją wzięła.
Wsunęła rękę pod suknię.
Znów oparła głowę na kolanach Hara Keia.
Z otwartymi oczami, utkwionymi w oczy Herve Jancoura.

Herve Jancour mówił jeszcze długo. Przerwał dopiero wtedy, gdy Hara Kei oderwał od niego wzrok i ledwo dostrzegalnie skłonił głowę.
Milczenie.
Po francusku, przeciągając nieco samogłoski, naturalnym, ochrypłym głosem Hara Kei powiedział
- Jeśli pan zechce, z przyjemnością zobaczę pana znowu.
Po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Jajeczka, które ma pan ze sobą,, to ikra, niewarte są prawie nic.
Herve Jancour spuścił oczy. Przed nim stała jego filiżanka herbaty. Wziął ją w rękę i zaczął obracać, przypatrując się jej uważnie, jak gdyby szukał czegoś na kolorowym szlaczku przy brzegu. Kiedy znalazł to, czego szukał, przyłożył tam wargi i wypił do dna. Następnie postawił filiżankę przed sobą i powiedział
- Wiem o tym.
Hara Kei roześmiał się, ubawiony.
- To dlatego zapłacił pan fałszywym złotem?
- Zapłaciłem za to, co kupiłem.
Hara Kei powiedział.
- Kiedy będzie pan stąd wyjeżdżał, dostanie pan to, czego chce.
- Kiedy żywy opuszczę tę wyspę, dostanie pan należne mu złoto. Ma pan moje słowo.
Herve Janncour nie zaczekał nawet na odpowiedź. Wstał, zrobił kilka kroków do tyłu i ukłonił się.
Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał przed wyjściem, były jej oczy utkwione w jego oczy, zupełnie nieme.


Alessandro Baricco, Jedwab
Możemy być tylko tym kim jesteśmy, nikim więcej i nikim mniej.
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
mariamagdalena Użytkownik
  • Postów: 1075
  • Skąd: Vratislavia / Tel Aviv
Dodane dnia 15-11-2010 16:30
Powiedzieli, że dziecko umarło na strychu. Ubranko znaleziono w ścianie.
Chciałem tam iść, położyć się koło ściany i nie mieć przy sobie nikogo.
Tu i tam widują teraz jej ducha, ale żaden z tych wampirów nie potrafi naprawdę widzieć duchów, a przynajmniej tak jak ja. Mniejsza z tym. To przecież nie o towarzystwo dziecka mi chodziło, lecz żeby być w tym miejscu.
(...)
- Może kiedy się zjawisz, zostaniesz trochę dłużej - powiedział Marius. - Z przyjemnością posłuchasz, jak gra na moim fortepianie, będzie okazja do rozmowy i do odpoczynku, a zostać będziesz mógł, ile zechcesz. - Milczałem. - Jest wielki, w stylu Nowego Świata - ciągnął, a na jego wargach igrał ironiczny uśmieszek. - Niedaleko stąd. Ogromny park ze starymi dębami, znacznie starszymi niż te tutaj na Avenue, okna od podłogi do sufitu, sam wiesz, jak to lubię. W stylu rzymskim. Dom otwarty na wiosenny deszcz, a wiosenne deszcze tutaj potrafią być jak sen.
- Wiem - szepnąłem. - Chyba teraz pada? - uśmiechnąłem się.
- Widać na mnie, prawda? - powiedział niemal radośnie. - Przyjdź, kiedy będzie ci pasowało. Jeśli nie dzisiaj, to jutro.
- Nie, nie, dzisiaj będę tutaj - rzekłem zdecydowanie.
Za nic nie chciałem go urazić, ale Benji i Sybelle dość już się napatrzyli tych potworów o białych twarzach i aksamitnych głosach. Nadszedł czas, by trzymać ich na uboczu.
Spojrzałem na niego niemal zuchwale, przez moment radując się pokonywaniem tego wstydu, który stał się naszym przekleństwem we współczesnym świecie. W dawnej Wenecji stąpał dumnie w swych szatach jak ówcześni ludzie, zawsze taki widoczny, wytworny, strojny, magister elegantiarum, jak się wtedy mawiało. Kiedy w delikatnej purpurze zachodzącego słońca szedł przez Piazza San Marco, wszyscy się za nim oglądali. Czerwony herb, czerwony aksamit płaszcza, wspaniale haftowany kaftan, a pod nim koszula ze złotego jedwabiu, tak wówczas popularnego.
Widząc jego włosy, miało się wrażenie, iż młody Lorenzo di Medici zstąpił na chodnik z fresku.
- Mistrzu, kocham cię - rzekłem - ale teraz muszę zostać sam. Nie potrzebujesz mnie teraz, panie, prawda? Bo jakże? Nigdy nie potrzebowałeś.
(...)
Ruszyłem dalej. Zerknąłem do malutkiego pokoiku, gdzie na tynku pięknie odmalowano dorodne, weneckie róże z bladozielonymi listkami. Wszedłem do środka. Światło spływało z wysokiego okna, przez które dziecko nie mogło wyjrzeć. Cóż za bezwzględność.
- Kto mówił, że dziecko tu umarło?
Czysto, jeśli nie liczyć wieloletniego kurzu. Wszystko uporządkowane i schludne, żadnego ducha, aby mnie ukoił. I po cóż dla mnie tylko miałby się duch wyrywać z błogiego spokoju i tu stawać?
Może więc powinienem nachylić się nad wspomnieniami o niej, nad jej czułą legendą. Jak giną dzieci w sierocińcach, gdzie prócz nich są tylko zakonnice? Nigdy nie sądziłem, że kobiety mogą być tak okrutne. Może wyschnięte, bez wyobraźni, ale bez agresji, jak u nas, pozwalającej zabić.
Zakręciłem się na pięcie. Drewniane szafki wzdłuż jednej ze ścian, jedna otwarta, w niej buciki, małe, brązowe, z czarnymi sznurówkami. Zatrzymałem się, poszarpana dziura, z której wydarto ubranko, ciśnięte teraz, pomięte, zbrukane.
Znieruchomiałem, jak gdyby osiadał na mnie lodowaty pył, z wysokich i nieczułych szczytów osuwający się, aby zmrozić wszystkie żywe istoty, aby zdusić i unieruchomić na zawsze wszystko, co oddychało, czuło, marzyło, żyło.
Przemówił wierszem.
- "Nie straszny ci już skwar duszny słońca ni dzikiej zimy podmuchy straszliwe. Nie straszne już ci."
Z błogością przymknąłem oczy. Znałem te słowa. Kochałem je.

Ukląkłem, niczym przed Przenajświętszym Sakramentem, i dotknąłem jej ubranka.
- Mała, nie więcej niż pięć lat, i wcale tutaj nie umarła. Nikt jej nie zabił. Nie wyczuwam nic niezwykłego.
- Jakżeż twoje słowa kłamią twym myślom - powiedział.
- Nie, myślę naraz o dwóch rzeczach. Morderstwo jest czymś innym. Mnie zamordowano. O, nie, nie Marius, jak mógłbyś przypuścić, lecz inni. - Wiedziałem, że mówię cicho i z przekonaniem, albowiem nie chodziło tylko o czysty dramat. - Wspomnienia spowijają mnie niczym welon. Unoszę ramię i zaraz otacza je rękaw wspomnień. Spoglądam i widzę mnogość czasów. Najbardziej jednak lękam się tego, że podobnie jak z innymi kwestiami, okaże się, że tak się one tylko ciągną przez stulecia na samej granicy nicości.
- Nie tego naprawdę się lękasz. Czego chciałeś od Lestata, zjawiając się tutaj?
- Davidzie, przybyłem, aby go zobaczyć. Aby stwierdzić, co się stało, dlaczego leży nieporuszony. Przybyłem.
Urwałem, gdyż nie chciałem powiedzieć niczego więcej.
Lśniące paznokcie sprawiały, iż dłonie przyciągały uwagę, pieszczotliwe, urocze, rodzące pragnienie dotyku. Podniósł porwaną sukieneczkę, szarą, ze zwisającymi falbankami. Obleczone w ciało, wszystko może stać się olśniewająco piękne, jeśli tylko skoncentrować się na nim odpowiednio długo, a jego piękno bezwstydnie wręcz tryskało.
- Tylko ubranie. - Kwiecista bawełna, odrobina jedwabiu, bufiaste rękawy z czasów, gdy ręce nosiło się nagie za dnia i w nocy. - Nie ma wokół niego żadnej przemocy - dodał jakby z żalem. - Po prostu biedne dziecko, z natury smutne nawet w mniej ponurych warunkach.

"Wampir Armand" - Anne Rice, rozdział I
Poetka. Prozaiczka.
Poetka prozaiczna.
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Izolda Użytkownik
  • Postów: 300
  • Skąd: podgórska
Dodane dnia 02-12-2010 23:23

- Wcale nie trzeba wychodzić z domu, żeby poznać świat – powiedziała nagle Marta, gdy obierałyśmy groszek na schodach przed jej domem.
Zapytałam, jak. Może myślała o czytaniu książek, oglądaniu wiadomości, słuchaniu Radia Nowa Ruda, włóczeniu się po internecie, przeglądaniu gazet, chodzeniu na plotki do sklepu. Ale Marta miała na myśli bezowocność podróży.
W podróżach trzeba zajmować się sobą, żeby dać sobie radę, patrzeć na siebie i na to, jak pasuje się do świata. Jest się skupionym na sobie, myśli się o sobie, sobą opiekuje. W podróżach zawsze w końcu natyka się na siebie, jakby się samemu było ich celem. We własnym domu po prostu się jest, nie trzeba z niczym walczyć ani niczego zdobywać. Nie trzeba pilnować połączeń kolejowych, rozkładów jazdy, nie trzeba zachwytów i rozczarowań. Można siebie samego zawiesić na kołku, a wtedy widzi się najwięcej.
Coś takiego powiedziała i umilkła. Zdziwiło mnie to, bo Marta nie znała podróży dalszych niż do Wambierzyc, Nowej Rudy i Wałbrzycha.
Niektóre groszki były robaczywe i te wyrzucałyśmy w trawę. Czasem zdawało mi się, że Marta zawsze mówi zupełnie co innego, niż ja słyszę.
Potem rozmawiałyśmy z Martą o byle czym i byle jak. O psach Bobola, o inwazji pomrowników na grządki sałaty, o soku z dzikich czereśni. Marta zostawiała wiele przestrzeni między każdym zdaniem. Mnie słowa stawały w gardle i obracałam nimi jak gorącym kawałkiem ziemniaka. R. śmiał się z nas, gdy przypadkiem słyszał nasze dialogi. Mówił, że gadamy ze sobą jakbyśmy spały. Marta czasem jeszcze ożywiała się, gdy przypomniała jej się jakaś peruka sprzed kilkudziesięciu lat, którą robiła na zamówienie. Wtedy budziły się jej palce i pokazywała nimi jakieś szczególne sploty włosów albo misterną konstrukcję przedziałka.
Każda taka rozmowa wyczerpywała się sama i siedziałyśmy obok siebie na schodkach jej domu albo na moim tarasie, na metalowych krzesłach, które od zeszłorocznych deszczy zaczęły rdzewieć. Milczenie, jakie się między nami zasiało, milczenie-samosiejka rozrastało się na wszystkie strony, łapczywie zabierając nam przestrzeń. Nie było już czym oddychać. A im dłużej milczałyśmy, tym mniej możliwe stawało się wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa, tym odleglejsze i mniej ważne wydawały się wszelkie możliwe tematy. Takie milczenie bywało aksamitne, ciepłe jak styropian, było miłe w dotyku i suche, było jedwabne. Ale czasem bałam się, że Marta może nie czuć tego co ja i zamachnie się na tę naszą ciszę jakimś nieopatrznym "No tak..." albo "Tak to jest...", albo nawet czystym, niewinnym westchnieniem. I ten strach zaczynał mi psuć całą przyjemność z milczenia, bo stawałam się mimowolnie jego strażnikiem, a więc i jego
więźniem, i naprężałam się gdzieś w środku, jeżyłam na oczekiwany z niepokojem moment, że coś gładko cudownego, coś niewymuszenie oczywistego stanie się nieznośne i kiedyś się wreszcie skończy. I cóż sobie wtedy powiemy, Marto?
Ale Marta okazywała się zawsze mądrzejsza ode mnie. Wstawała bezszelestnie i niezauważalnie odchodziła do swojego rabarbaru, do peruk trzymanych w tekturowych pudełkach, a nasza wspólnie wypielęgnowana roślina, nasza wspólna cisza rozciągała się w ślad za nią i było jej jeszcze więcej niż przedtem, jeszcze potężniej rosła. Wtedy zostawałam w niej sama, dwuwymiarowa, bez właściwości, w półistnieniu, które mogło być tylko rozwleczonym w czasie olśnieniem.

(...)
Marta Mówiła, że włos który rośnie zbiera myśli człowieka. Kumuluje je w sobie w postaci bliżej nieokreślonych cząsteczek. Jeżeli więc chce się o czymś zapomnieć, zmienić, zacząć od początku, trzeba obciąć włosy i zakopać w ziemi.
- Co z tymi, którzy wkładają na głowę perukę zrobioną z czyichś włosów? - zapytałam.
- To wymaga odwagi – powiedziała Marta. – Trzeba wziąć na siebie myśli człowieka, od którego pochodzą włosy. Trzeba być gotowym na czyjeś myśli, samemu trzeba być silnym i odpornym. I nie można nosić peruki cały czas, trzeba z tym uważać.

(...)
Tak myślałam, ale trudno jest myśleć o czymkolwiek w domu Marty; jest jak gąbka, która wchłania myśl, zanim ta powstanie. W zamian nie daje nic, nie obiecuje, nie zwodzi, nie ma w nim przyszłości, a przeszłość zamienia w przedmioty. Dom Marty jest do niej podobny – tak jak ona nie zna niczego, ani Boga, ani jego stworzeń, ani nawet siebie samego, nie chce niczego wiedzieć o świecie. Jest w nim tylko jedna chwila, tylko teraz, ale ogromne, rozciągnięte we wszystkie strony, przytłaczające, nie dla człowieka.
Potem nagle zapadł zmierzch, nie zauważyłam nawet, kiedy zrobiło się ciemno. I byłabym tak siedziała, hipnotyzując się własnym oddechem. Nie obudziłabym się, gdyby nie ten stary cynowy talerz – świecił potężną, chłodna poświatą, zalewał nią całą kuchnię, rozświetlał swoim blaskiem moje ręce, doczepiał rzeczom cienie. Odbijał w sobie wszystkie przeszłe i przyszłe księżycowe pełnie, wszystkie jasne, rozgwieżdżone nieba, wszystkie płomienie świec i światła żarówek, i zimne strumienie wszelkich jarzeniowych lamp.

Olga Tokarczuk - Dom dzienny, dom nocny




"Ludzie sobie żyją. Nie wiadomo po co. Nie wiadomo dlaczego. Wszystko jakoś samo się dzieje. Rozumiesz coś z tego?"
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Samuel Niemirowski Użytkownik
  • Postów: 2563
  • Skąd: Kraków
Dodane dnia 25-12-2010 13:21
"— Musimy zawsze tak żyć — rzekł — jakbyśmy mieli w ręku właściwy klucz. Nie wiemy, czy będzie on pasował, ale prawdopodobnie po to tylko tu jesteśmy, Jons, by próbować. "

Ernst Wiechert, "Dzieci Jeronimów".
"Nie będę zmieniał świata ani Zachodu. Podążą one ku swoim celom tak jak spadająca gwiazda. Ja będę jednak pracował i zmieniał się".
E. Wiechert

www.prozafotografii.blox.pl
Do góry
Numer GG
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
czarodziejka Użytkownik
  • Postów: 660
  • Skąd: zapomniana kraina
Dodane dnia 25-12-2010 20:33
Miłość ma wpisane w siebie cierpienie. Nieuniknione, chociażby przy rozstaniach. Przyjaźń – nie. Miłość może istnieć i trwać nieodwzajemniona. Przyjaźń – nigdy. Miłość jest pełna pychy, egoizmu, zachłanności i niewdzięczności. Nie uznaje zasług i nie rozdaje dyplomów. Przyjaźń poza tym jest niezwykle rzadko końcem miłości - S@mitność w Sieci
Przyjaźń jest jak chleb, nawet czerstwy zaspokaja głód. Przyjaźń jest jak woda,
zimna czy gorąca gasi pragnienie.
Choć daleko, to jednak blisko. Choć nie zawsze mówi, to ją słyszysz. Choć nie zawsze Cię dotyka, to ją czujesz.
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Usunięty Gość
  • Postów:
  • Skąd:
Dodane dnia 08-01-2011 16:02
Wyszliśmy i okolica wydała nam się zaczarowana: małe farmacias na rynku, stragany, skrzynki do przewożenia towarów, pulqueria na rogu. W małych budkach sprzedawano smażone pasikoniki i cukierki miętowe czarne od much. Wiejscy chłopcy w nieskazitelnie białych lnianych ubrankach, w sandałach ze sznurka, z twarzami jak z polerowanego brązu i o dzikich, niewinnych, czarnych oczach. Przypominali egzotyczne zwierzęta o oślepiającej urodzie, ale całkowicie pozbawione seksu. Oto chłopiec o ostrych rysach i czarnej skórze; pachnie wanilią, za uchem ma zatkniętą gardenię. Tak, znalazłeś Johnsona, ale po to, by go znaleźć, musiałeś przebrnąć przez cały Gównogród. Zawsze tak jest. Właśnie wtedy, kiedy myślisz, że Ziemia jest zamieszkała wyłącznie przez różnych gnojków, spotykasz Johnsona.

William S. Burroughs - "Pedał"
Do góry
Autor
RE: Ulubione fragmenty w prozie
Krzysztof Suchomski Użytkownik
  • Postów: 223
  • Skąd: Murowana Goślina
Dodane dnia 22-01-2011 21:51
Prosiaczek podszedł trochę bliżej, by zobaczyć, co Kłapouchy robi. Przed nim, na ziemi, leżały trzy patyki, w które Kłapouchy się wpatrywał. Dwa z nich stykały się z sobą w jednym końcu, a rozchodziły w drugim, a trzeci patyk leżał w poprzek na tamtych.
Prosiaczek pomyślał, że może jest to jakaś Pułapka.
- Ach, Kłapouszku - zaczął znowu - właśnie ...
- Czy to maleńki Prosiaczek?- zapytał Kłapouchy wciąż patrząc uparcie na swoje patyki.
- Tak,Kłapouszku, i właśnie ...
- Czy wiesz, co to jest?
- Nie - rzekł Prosiaczek.
- To jest A.
- O - rzekł Prosiaczek.
- Nie O, tylko A - skarcił go Kłapouchy surowo. - Czyż ty nie s ł y s z y s z ? Albo może ci się zdaje, że masz więcej wykształcenia od Krzysia?
- Tak - powiedział Prosiaczek. - Nie - poprawił się bardzo szybko. I podszedł jeszcze bliżej.
- Krzyś powiedział, że to jest A i to jest A, chyba że ktoś na nie wlezie - dodał Kłapouchy surowo.
Prosiaczek gwałtownie odskoczył w tył i powąchał swoje fiołki.
- Czy wiesz, co to znaczy A, maleńki Prosiaczku?
- Nie, Kłapouszku, nie wiem.
- Otóż A oznacza Naukę, oznacza Wykształcenie, oznacza wszystkie te rzeczy, o których ani ty, ani Puchatek nie macie pojęcia.
- Oo... rzekł znów Prosiaczek. - Chciałem powiedzieć, czy tak? - wyjaśnił szybko.
- Więc słuchaj, co ci powiem. Przychodzą tu rozmaici do tego Lasu i mówią: "To jest tylko Kłapouchy i to się nie liczy". Chodzą tu i tam i mówią "ha-ha", ale czy ci ludzie wiedzą cokolwiek o A? Nic nie wiedzą. D l a n i c h to są po prostu trzy patyki. Lecz dla Wykształconych, a więc nie dla rozmaitych Puchatków i Prosiaczków, jest to wielkie i wspaniałe A. Nie coś takiego, na co każdy może wleźć i połamać.
Prosiaczek cofnął się gwałtowniei rozejrzał się wokoło szukając pomocy.
- Przyszedł Królik - rzekł z zadowoleniem - jak się masz, Króliku!
Królik zbliżył się z ważną miną, skinął głową Prosiaczkowi i powiedział: - A, Kłapouchy - takim głosem, jakby za dwie minuty miał powiedzieć "do widzenia!".
- Otóż jest pewna sprawa, o którą chciałem cię zapytać, Kłapouchy - mówił Królk. - Czy nie wiesz, co się dzieje z Krzysiem w ostatnich dniach przed południem?
- A co to jest, na co ja teraz patrzę? - spytał Kłapouchy, wciąż patrząc na to.
- Trzy patyki - odparł szybko Królik.
- Widzisz? - powiedział Kłapouchy do Prosiaczka, po czym zwrócił się do Królika: - Teraz odpowiem ci na twoje pytanie - rzekł uroczyście.
- Dziękuję ci - powiedział Królik.
- Chcesz wiedzieć, co robi Krzyś co dzień przed południem? Uczy się. Kształci się. Wyczerpuje - zdaje się, że to jest słowo, którego użył - wyczerpuje czy czerpie Wiedzę. Na swój skromny sposób, ja też, jeśli użyłem właściwego wyrazu, robię to, co on. To na przykład jest...
- A - powiedział Królik - ale nie bardzo udane. Ale mniejsza o to. Muszę już wracać i zawiadomić wszystkich.
Kłapouchy spojrzał na swoje patyki, a potem na Prosiaczka.
- Co Królik powiedział? Że co to jest? - zapytał.
- A - odparł Prosiaczek.
- Czyś ty mu to powiedział?
- Nie, Kłapouszku, nie powiedziałem. Zdaje mi się, że on już przedtem wiedział. Sam z siebie.
- W i e d z i a ł ? Myślisz, że jest to taka rzecz, o której wie Królik?
- Oho, Kłapouszku, on jest mądry, ten Królik.
- Mądry! - zawołał Kłapouchy z pogardą, ciężko kładąc kopyto na swych trzech patykach. - Wykształcenie! - powiedział z goryczą, skacząc na swych sześciu patykach. - Czym jest Wiedza? - zapytał podrzucając swe dwanaście patyków w powietrze. - Rzeczą, którą posiadł Królik. Ha!
- Myślę... - zaczął Prosiaczek nerwowo.
- Nie myśl - rzekł Kłapouchy.

A.A.Milne "Chatka Puchatka"
Zainteresowanych kolarstwem, historią wielkich wyścigów i wielkich kolarzy, zapraszam na mojego bloga.
http://reflektorbossa.pl/
Do góry
  • Skocz do forum:
Polecane
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]