Studenckie wspomnienia – błyskawiczny konkurs Portalu Pisarskiego

Czas studiów to nie tylko nauka, ale przede wszystkim nawiązywanie nowych znajomości, imprezy do białego rana i różne studenckie legendy, które pamięta się długo po zakończeniu studiów. Nieważne czy jesteś studentem, czy skończyłeś studia dwadzieścia lat temu, czy też zagościłeś na uczelni jedynie przez pierwsze dwa tygodnie. Opowiedz nam jedną z historii studenckich. Najlepsze opowieści nagrodzimy książką Michała Mrozka, Tak jak każdy tutaj.

Regulamin konkursu

  1. Konkurs trwa od 24.03.2014 do 30.03.2014
  2. W konkursie udział może wziąć każdy zarejestrowany użytkownik Portalu Pisarskiego.
  3. Teksty dodajemy używając formularza do komentowania newsa.
  4. Zadaniem uczestnika jest opisanie ciekawej historii studenckiej, która wydarzyła się naprawdę.
  5. Nie ma limitów związanych z długością tekstów.
  6. Najciekawsze historie zostaną nagrodzone książką Michała Mrozka Tak jak każdy tutaj.
Wiktor Orzel · 09:47 24.03.2014 · 34 ·
Komentarze
Miladora dnia 24.03.2014 12:15
Do licha, chyba zostanę wywołana do tablicy. :)))
Już mi się coś przypomniało...

Cytat:
Teksty dodajemy używając formularza do komentowania newsa.

Ale tego nie bardzo rozumiem...
Wytłumaczycie?

No to lecę opisywać pewną historyjkę...
Wiktor Orzel dnia 24.03.2014 13:49
Wklejasz w ten sam sposób, jak napisałaś ten komentarz ;)
Miladora dnia 24.03.2014 15:54
Sagitarius napisał:
Wklejasz w ten sam sposób, jak napisałaś ten komentarz ;)

Czyli wszystkie teksty ukazują się tu, pod newsem?
I nie ma limitów?
Trochę nie wyobrażam sobie tego w tym mniejszym okienku.
Nie lepiej zebrać teksty i wszystkie razem wpuścić na stronę, podobnie jak miniaturki?
Wtedy jest lepsza możliwość komentowania. Bo temat fajny i z przyjemnością bym przeczytała o wspomnieniach innych osób.

Aha – i kto decyduje w konkursie? Redakcja czy publika? :)
Wiktor Orzel dnia 24.03.2014 16:46
Konkurs trwa tylko tydzień, jego forma jest jak wskazuje tytuł błyskawiczna. W skład jury wchodzi jedna osoba z redakcji oraz autor powieści - Michał Mrozek.
Miladora dnia 24.03.2014 22:05
No to na dobry początek. :)
A Wy, ludziki, piszcie, żebym nie wygrała walkowerem. ;)))
_________________________________________________________


Drabina

Nie wiem, jak jest obecnie, ale za moich czasów mieliśmy dużo wspólnego z innymi uczelniami – nie tylko poprzez naukę tych samych przedmiotów, lecz i dobór kadry, w której znajdowali się wykładowcy takich instytucji, jak na przykład Akademia Medyczna czy uniwersytet. Gdy studiuje się (nawet przy okazji) również anatomię i fizjologię, nie sposób uniknąć wysokiej rangi fachowców, nierozdających w dodatku żadnych kart ulgowych.

Tak było z pewnym starszym już profesorem, sławnym nie tylko ze swoich badań, lecz i z różnych dziwactw, jakich dopuszczał się w obliczu studentów. Stanowił niezły przykład ekscentryka, co podkreślały jeszcze przybrudzone białe tenisówki – niezależny od pory roku znak firmowy naukowca-abnegata.

Zanim jednak dotarło się do niego, a tym samym na szczyt owej fizjologicznej, że tak powiem, drabiny, trzeba było po drodze przejść różne, wcale nie łatwiejsze szczeble, z których najbardziej spędzającym sen z powiek była zwyczajna anatomia, o tyle jednak niezwyczajna, że wymagała opanowania zarówno wszystkich układów, jak i terminologii łacińskiej każdej, najdrobniejszej nawet cząstki. Nic dziwnego zatem, że ilość poległych sięgała górnej normy, do czego przyczyniali się również asystenci, których ulubioną rozrywką było dowalanie studentom na wszystkie możliwe sposoby. Zapewne w ramach hartowania podstawiali pojemniki z zatopionymi w formalinie narządami, każąc delikwentom wyciągać je na oślep, lub też tak prowadzili ćwiczenia, by jakaś szczególnie nieśmiała studentka, mając kontakt z prosektoryjnym „dziadkiem”, musiała w pewnej chwili pomylić jeden z mięśni przywodzących uda z penisem nieboszczyka.

Wracając jednak do profesora, nazwijmy go X, nie odróżniał on własnych uczniów od cudzych, a może nie sprawiało mu to żadnej różnicy, w każdym razie wszystkich traktował jednakowo, co znaczyło, że materiał musiał być wykuty na poziomie wymagań Akademii Medycznej, rzecz dla wielu osób ponad możliwości. Na wszystko jednak są sposoby i wkrótce stało się tradycją wynajmowanie studentów medycyny.

Proceder ten umożliwiał fakt, że X nie tylko nie kojarzył ludzi, lecz nigdy także nie sprawdzał zdjęć w indeksach. Zresztą nie miał na to czasu, gdyż nierzadko po pierwszym już pytaniu dokument ten wylatywał przez okno, co zmuszało egzaminowanego do zbiegania z trzeciego piętra na podwórze, by odzyskać ów cenny i Bogu ducha winny przedmiot.

Profesor urzędował zazwyczaj w swojej niesłychanie zagraconej pracowni, gdzie nieodmiennie towarzyszył mu stary laborant o imieniu Ludwik. Pewnego dnia, co bynajmniej nie jest fikcją literacką, X wyjrzał przez drzwi i zobaczywszy na korytarzu tłum czekających na egzamin, wrzasnął na całe gardło: Ludwik, siana! Osły przyszły!

Nie należy się więc dziwić, że traktowani w ten sposób studenci nie mieli żadnych skrupułów w wykorzystywaniu luk pamięciowych profesora w zakresie znajomości ich twarzy, mimo iż kosztowało to wówczas równowartość średniego stypendium. W ten sposób skutecznie napychano kieszenie przyszłych medyków, zwłaszcza gdy ci zdawali egzamin kilka razy dziennie. Wystarczyło przepuścić ze dwie osoby, zmienić fryzurę i krawat, albo bluzkę w przypadku pań, i reszta była prosta. A gdy ponadto rozniosło się, że profesor lubi błękity, już w ogóle nie można było rozróżnić egzaminowanych. W dniach sesji korytarz przypominał niebo.

Nie miałam stypendium ani nadmiaru forsy, więc z braku alternatywy czekało mnie spotkanie twarzą w twarz z profesorem, czego jak każdy normalny student panicznie się bałam. Wiadomo, że w takich przypadkach nie tylko wiedza jest potrzebna, lecz i przysłowiowe szczęście, a szczęściu należy pomagać. Wywiad twierdził, że ulubionym konikiem profesora są hormony, więc pożyczyłam od medyków specjalny skrypt, licząc ponadto na łaskę boską w losowaniu tematów.

Nie było jednak szans. Profesor zasiadł w głębokim fotelu, splótł ręce na brzuchu i strzelił pierwszym pytaniem, a ja chwyciłam kurczowo za frędzle szydełkowej serwety okrywającej stolik, przy którym kazano mi usiąść. Strzał był celny, bo idealnie trafił w nagłą pustkę mózgu. Układ przywspółczulny? Jasna cholera! Zaczęłam powoli brnąć w temat, napomykając co rusz o hormonach, z nadzieją, że może coś chwyci. Chwyciło, tyle że X dobrał się nawet do takich, o których słowa nie znalazłam w skrypcie. A potem pojechał kanonadą i nie zostało mi nic innego, jedynie strzelać na oślep...

Jak to przetrwałam, nie wiem. Wiem tylko, że w indeksie pojawiła się czwórka, i że na drugi dzień profesor dostał szału, gdy odkrył gordyjsko zawęźlone frędzle wspomnianej serwety.

__________________________________________________________________
al-szamanka dnia 25.03.2014 18:33
Chrzest


Dzień przed rozpoczęciem roku akademickiego wprowadziłam się do wrocławskiego akademika "Kaktus".
Jako dziewiętnastolatka, zupełnie zielona i do tego z prowincji, mocno nadrabiałam miną, słuchając opowiadań portierki o złej sławie tego miejsca. Dowiedziałam się, że panienki przyjechały na studia tylko po to, aby złapać męża, szmuglują na noc fagasów, a co najgorsze, nawet nie chcą się do tego przyznać. Miałam jednak nadzieję, że współlokatorki czteroosobowego pokoju będą potrzebowały jednak czasu, aby się rozkręcić i rozsmakować w studenckim życiu. O sobie nie myślałam w tych kategoriach - ja chciałam się uczyć. Dużo i przede wszystkim.

Chodziłam grzecznie na pierwsze zajęcia, lecz musiałam czekać do piątku na przyjazd pozostałych koleżanek. Były starsze. I to o wiele. Po prostu doświadczone wyjadaczki, dla których parodniowe spóźnienie nie miało znaczenia. Kulka pisała już pracę magisterską, Alinka zastanawiała się czwarty rok, czy rzucić psychologię w diabły, natomiast Ziarena, jedyna z nas na rewalidacji, zaczęła mnie straszyć dziekanem i doktorem J, który nie przepuszczał żadnej blondynce i miał w swoim biurze kanapę. A tak w ogóle wszystkie traktowały mnie nieco z góry.

Z wrażenia nie spałam całą noc, a po sobotnim wykładzie jedynym lekarstwem na skołatane nerwy okazał się być długi, parogodzinny spacer. Przewietrzona i w dobrym humorze, mając w zanadrzu wizję niedzielnego lenistwa, zjawiłam się w akademiku dobrze po zapadnięciu zmroku.
I tu czekała na mnie niespodzianka.

Na miniaturowej kuchence pośrodku pokoju, ogromny garnek parował korzennym zapachem swojej zawartości. Kulka klepnęła mnie po plecach, oznajmiając, że trwa impreza, a ja na pewno nie mam nic przeciwko temu.
Jakże mogłam mieć.
Usiadłam tylko nieco z boku, a rozbawione towarzystwo już po paru sekundach przestało zwracać na mnie uwagę. Do dzisiaj nie wiem ile nas wtedy było. Dwadzieścia osób, może trzydzieści. Nieważne. Tym bardziej, że kolejne szklaneczki grzańca jak i dym z papierosów zupełnie przysłoniły mi rzeczywistość. Czułam się jak po ostrej jeździe na karuzeli i jedyną osobą, na której potrafiłam skupić wzrok był Bartek - nosił na butach pętle z liny okrętowej, lukę w uzębieniu wypełniał pokrzywiony pet Marlboro. Potrząsając wystrzępionymi włosami zawodził bez końca pierwszą zwrotkę Córki grabarza.

Impreza trwała bardzo długo.

I być może pozostałoby mi po niej tylko takie wspomnienie, ale jak się okazało, nie był to koniec horroru. Całe towarzystwo, w tym, o Boże, większość faceci, rozłożyło się do spania na podłodze i gdzie tylko było wolne miejsce. Moje przypadło na tapczanie za plecami Ziareny.
Podjęłam wyjątkowe środki ostrożności.
Miałam więc na sobie grube rajstopy, flanelową piżamę, wełniany sweter, a na to wszystko szlafrok frote okręcony paskiem opatrzonym dwoma skomplikowanymi węzłami.
Do rana nie zmrużyłam oka i, podparta na łokciu, podrywałam się na odgłos każdego, podejrzanego chrapnięcia.

Tej nocy przeszłam chrzest bojowy studenckiego życia. Po czymś takim potrafiłam już z zapałem uczestniczyć w niezliczonych imprezach - aż do momentu, gdy po trzech latach wszystko to mi zobojętniało i wreszcie mogłam poważnie zabrać się za naukę.
Miladora dnia 25.03.2014 23:08
Aaaaaaaaaa... gdybym wiedziała, że jesteś w takich opałach, Aluś, to wypożyczyłabym Ci pas cnoty z Altanki. :)))
WholeTruth dnia 25.03.2014 23:12
zauważam, że młodsze roczniki wciąż czekają na swoją historię. jeszcze się nie wydarzyła. :p
darek i mania dnia 26.03.2014 01:51
Chrabąszcz

Wracaliśmy do akademika z koncertu w Odnowie. Zachrypnięci od śpiewu i picia, zmieszani płcią w zgranej paczce. Nie mieliśmy sił i chęci iść dalej. W rękach butelki, z których prawie wszyscy pociągaliśmy łyk po łyku, stawiając na różne sposoby kolejne kroki. Coraz trudniej było iść, a głośniejsze śpiewy, zapalały światła na ulicy.Trzymaliśmy się za co kto miał i chciał - cała ulica nasza.Tereska padła i trzeba było ją nieść. Zocha zatrzymywał orszak wielkogabarytowym ciałem.
Zaczęliśmy wypatrywać taksówki.

- O jest !
Ktoś krzyknął a ja zatrzymywałem machając rękoma.
Samochód nie miał zamiaru się zatrzymać.
- Na Gagarina weź pan podrzuć, z bagażem ciężko.
Krzyczałem do zbliżającego się, oznakowanego pojazdu .
- Elo, bądź pan człowiekiem.
Wtórowali chłopaki podpierając się śpiewem.
- La la lalala, live is life, lala la lalala.

Oświetlony od góry zamieniał się w koguta z napisem: MILICJA. Wysiedli z niebieskiej suki i wcale nie znali się na żartach. Nie byli uprzejmi ani rozmowni. Za to umieli posługiwać się pałami. Nie wiem jak inni ale ja szybko trzeźwiałem. Zrobiła się zadyma i szarpanina. Butelki poszły w ruch i gliniarze uciekli do wozu. Odjechali, a my zwinęliśmy się zanim przyjechały posiłki. Nikt nie szukał swojego akademika. Sen przyszedł równie szybko jak przebudzenie. Okropne krzyki zerwały nas na nogi. Zupełnie, jak by ktoś kogoś mordował. Pierwsi wbiegliśmy z Piotrkiem do pokoju zbrodni, na piętrze. W otwartym oknie stała Tereska i składała coś, cała roztrzęsiona.

- R, rr, rrra, ratunku, ch, rrr, chrrrr , chra, chrabąszcz!

Wywrzeszczała. Chwyciłem Tereskę i zdjąłem z parapetu na łóżko a Piotrek zamknął okno. Klasnąłem firanką i została tylko wielka plama i zapis horroru w pamięci. Tereskę przechrzczono na Chrabąszcza.
Mało kto pamiętał, jak bolały nogi i ciało tamtej nocy. Być może tak samo, jak wtedy, kiedy zwinęli nas z pasów na tej ulicy, po spotkaniu w kościele. Tyle, że to była inna, dłuższa i patriotyczna historia.
Usunięty dnia 26.03.2014 09:30
Renifer czy Łoś?



Kiedy to było? Dlaczego tak szybko minęło?


Młody człowiek, człowiekiem natchnionym. Głowa jego pełna pomysłów…

Akademik - sesja zimowa. Wszechobecna cisza, letargiczna błogość snująca się po ścianach, zmarszczone brwi nad gałkami ocznymi utkwionymi w równiuteńkie szeregi literek, czasami cyferek oznaczających artykuł lub paragraf. Kawa w szklance o pojemności pół litra – TAKA CZARNA... TAKA MOCNA, TAKA DODAJĄCA SIŁ! I Monika… doszukująca się w tym wszystkim sensu jakiegoś, sensu odpowiadającego na pytania: „po co, na co i dlaczego?” Ale, że ona? Tu… nad kodeksem prawa urzędniczego… powiało grozą!

Nie, nie, nie, nie można się dać, trzeba działać, walczyć, szaleć, pociągać byka chociaż za jeden róg, pomachać mu czerwoną płachtą przed oczyma. Niech trochę się porusza, poskacze, pobodzie różkami… kopnie kopytkami, machnie ogonkiem. Do dzieła!

- Aneta idziemy do chłopaków, zobaczymy jak się uczą.
- Nie, no co ty? Ja wkuwać muszę.
- Zachowujesz się jak w chorobie sierocej… nie kiwaj się, tylko wstawaj idziemy, dobrze nam to zrobi. Jak nam nauka nie idzie to im też nie będzie szła!

Poszły na piętro wyżej. Drzwi pokoju nr 207 były zamknięte.

- No zobacz kurwa, specjalnie zamknęli się chamy! - syknęła Monika.
- Oni chyba coś jarają… czuję… poza tym naprawdę nas nie słyszeli.
Przystawiły uszy do drzwi, dosłyszały dość dziwny dialog, abstrakcyjno-anormalny…

- Dobra, zrobimy im dowcip. Przynieś ten plakat renifera z bombkami na rogach, no wiesz który… co go na święta narysowałam, leży na szafie i weź taśmę bezbarwną.

Po chwili Aneta wróciła z pomocnikiem Mikołaja narysowanym na brystolu. Jego rozłożyste poroże przyozdobione różnokolorowymi kółkami i uśmiechnięty pysk wskazywały na to, że święta są radosne. Wielkość kartki akurat pasowała na szerokość futryny. Przykleiły go dokładnie rysunkiem tak, aby zobaczyła go osoba otwierająca drzwi podczas wychodzenia. Nagle w zamkniętym pokoju zrobił się mały rwetes.. Ktoś pewnie zaraz wyjdzie.. Trzeba uciekać. Schować się gdzieś. Ale gdzie? Do kibla, do męskiego WC. Wpadły do jednej z kabin.

Monika poczuła wilgoć pod stopami…
- Anetko chodź stań tu, niższa jesteś to lepiej się ulokujemy.
Stanęła:
- O kurwa! Specjalnie to zrobiłaś!

Z korytarz dobiegł ich krzyk:
- Co za diabeł!

Słyszały odgłosy walki z kartką papieru sporych rozmiarów… Po uciszeniu się szamotaniny wróciły do pokoju i skupiły się na praniu skarpetek.

Nazajutrz, gdy wracały z wykładów powitał ich krzyk kolegi Kamila, wyłaniającego swą tlenioną głowę z ramy okiennej:
-Ej Raszple! To wy tego łosia nam powiesiłyście?
-Nie! no co ty? I to nie był łoś tylko renifer. Łosiu…
Miladora dnia 26.03.2014 15:29
darek i mania napisał:
jak bolały nogi i pały tamtej nocy.

Bój się Boga, Daruś - bolały was pały?! :|
Dagil dnia 26.03.2014 19:59
Zanim opowiem moją historię, chcę w kilku słowach wspomnieć nieżyjącego prof. mgr inż. Mieczysława Wronę .Na Politechnice Krakowskiej uczęszczałam na jego wykłady z geodezji. Potencję naszego umysłu oceniał w oryginalny sposób, pytał w jakich klubach i knajpkach bywamy, bo był zdania, że tylko ten jest godzien dyplomu, który ma czas na balangi i na naukę. Uważam, że wymyślił najlepszy test na IQ: bystry, chłonny umysł i samokontrola.
A teraz o innym wykładowcy. Nazywał się Zdzisław Siedmiograj, wykładał matematykę i mechanikę teoretyczną. Ci dwaj panowie podobno się przyjaźnili (studia na Politechnice Lwowskiej), lecz różnili się nie tylko charakterem, mieli różne spojrzenie na kształcenie inteligencji.
Prof. Siedmiograj na egzaminie ustnym sprawdzał znajomość każdego! wykładu. Kazał przeprowadzać dowód po dowodzie. Na zakończenie wymagał rozwiązania naprawdę trudnych zadań. Tak prowadzony egzamin wymagał czasu, więc umawiał nas na określone godziny.
Byłam umówiona na osiemnastą. Po wyjściu z akademika lunął deszcz. Ulice natychmiast opustoszały, zostałam ja i biedny niewidomy, który kompletnie się pogubił. Nie miałam wyjścia, musiałam go doprowadzić (powolutku!) do domu, a później pędem na egzamin. W korytarzyku zaczęłam wyżymać długie włosy, nic z tego, zostałam zaproszona do gabinetu. Stałam skrępowana, bo po nogach ściekała woda niczym „strach”. No i się zaczęło. Przed godziną dwudziestą trzecią dostałam zadanie do rozwiązania. Pamiętam, że strzelałam w ciemno i o dziwo trafiałam. Po pół godzinie usłyszałam „dobrze”. I to był koniec mojej wytrzymałości. Wybiegłam i goniłam przed siebie, aż zatrzymała się jakaś taksówka. Dobry człowiek, któremu z trudem podałam adres, dowiózł mnie do akademika. Kto zna Kraków – akademik na Bydgoskiej, a Politechnika blisko dworca.
Czterdziestostopniowa gorączka trzymała trzy dni. Gdy zaczęłam przytomnieć, jeden z asystentów przywiózł indeks. Słowo „dobrze” oznaczało stopień i koniec egzaminu.
Właściwie wszystko nieźle się skończyło, poza tym, że postanowiłam pożegnać techniczną uczelnię, jednak nie od razu znalazłam w sobie odwagę.
W sytuacji gorszej niż moja była Irena, dziewczyna chora na serce. Gdy zemdlała, pan profesor ocucił ją polewając wodą i kazał dalej ciągnąć odpowiedź. Jej na dalsze studia nie pozwolili rodzice.
Moi drodzy, przeszłam trudną szkołę, ale będąc na polonistyce udzielałam mniej kumatym studentom korepetycje z matematyki. Opłaciło się.
darek i mania dnia 26.03.2014 23:43
ola lla, jestem geniuszem, niewątpliwie. Mila - pały w domyśle były. nie wiem czy wiesz jak bolą pały ? przecież Wy pisarze możecie sobie dopowiedzieć w jakich miejscach pały odczuwalnie bolą ;) ..dziękuję, już usunąłem, żeby Bóg się nie bał .
Miladora dnia 27.03.2014 00:43
darek i mania napisał:
przecież Wy pisarze możecie sobie dopowiedzieć w jakich miejscach pały odczuwalnie bolą ;)

Hahahahaha... już sobie dopowiedziałam. :)))
kresowiak dnia 29.03.2014 16:00
To ja może opowiem historię najnowszą - półtora roku temu po wyborze kierunku studiów i uniwersytetu okazało się, że identyczną decyzję podjął mój starszy o rok kuzyn, który z powodu zawirować życiowych edukację wyższą rozpoczął później. W ten oto sposób ramię w ramię zaczęliśmy studia, z tym że ja dziennie - on zaocznie.

Od jakiegoś czasu kuzyn (nazwijmy go Jacek) pracował w miejscowości oddalonej setki kilometrów od Krakowa i nie zawsze był w stanie dotrzeć na zajęcia, które w większości były obowiązkowe. Wtedy wkraczałem ja (dość podobny do Jacka, z tym samym nazwiskiem) i jak gdyby nigdy nic pobierałem raz jeszcze naukę za którą on płacił. Wyglądało to mniej więcej tak - przy zjazdach co dwa tygodnie raz w miesiącu szedłem ja - raz on. Profesorowie na szczęście i o dziwo żadnej różnicy nie widzieli, czego nie mogę powiedzieć o koleżankach i kolegach Jacka z roku. Do dziś wspominam ich śmieszne w zadziwieniu twarze, kiedy widzieli jak wpisuję się na liście jako Jacek, a za dwa tygodnie robił to sam Jacek. Nikt żadnego z nas o nic nie zapytał, w ogóle wyglądali jakby się nas trochę bali z niewiadomego powodu.

O tym który z nas jest prawdziwym studentem dowiedzieli się dopiero podczas egzaminów. Ja tymczasem z dwukrotnie przerabianym materiałem na zajęciach miałem więcej czasu wolnego podczas sesji i nie musiałem katować się wielodniowymi powtórkami. Nigdy jednak nie wybaczę Jackowi godzin, w których zlany potem cierpiałem za niego męki na matematyce kiedy wywoływano mnie do tablicy.
SzalonaJulka dnia 29.03.2014 21:11
No to ja też zaryzykuję :)


O poważnych ludziach i ich organach

- Gdzie moje prącie? Gdzie jest moje prącie?! – Jak oszalała miotałam się po całym domu.
- Mam wrażenie, że nigdy go nie miałaś, córeczko – ze stoickim spokojem stwierdziła mama.
Nie dawałam za wygraną, przekopując stosy podręczników, notatek, regały z książkami i pudło z makulaturą, odsuwając szafki i w ogóle wywracając wszystko do góry nogami.
- Jutro mam egzamin. Co ja biedna pocznę bez prącia – panikowałam, ale mojej matki nic nie mogło wzruszyć.
- Jesteś pewna, że jako kobieta nie zdasz?
Tu zdałam sobie sprawę z absurdalności sytuacji i ryknęłam śmiechem.
- No przecież nie moje – buhajowe. To znaczy miałam takie notatki z rysunkiem prącia byka. Łatwiej się uczyć z takiej poglądówki.
- A to zostawiłaś w kuchni...

Może przygoda z Akademią Rolniczą nie była skutkiem świadomego wyboru, jednak już sam kierunek „Biologia Rozrodu Zwierząt” idealnie pasował do moich zainteresowań. Zresztą nie tylko moich. Większość kolegów z roku z zapałem pochłaniała wiedzę, zupełnie zatracając poczucie, że dla osób postronnych może ona wydawać się nieco... jakby to ująć?… ekscentryczna?... zahaczająca o tabu?
Beztrosko sialiśmy poglądowymi rysuneczkami narządów płciowych, z kieszeni co rusz wypadały nam dyskretnie podprowadzone „na szczęście” rurki inseminacyjne z lekko tylko zapleśniałą zawartością. Jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, że prowadzona podniesionymi głosami burzliwa dyskusja o wadach i zaletach stosowania sztucznej pochwy typu otwartego, czy etycznych aspektach elektoejakulacji, nie powinna mieć miejsca w tramwaju. Przeciwnie, dziwiło i oburzało, że ludzie patrzą jakoś podejrzliwie i odsuwają się w przeciwny koniec wagonu. No cóż, przynajmniej można było wygodnie usiąść.
Z czasem cały nasz rocznik studiujący ten zacny kierunek zapracował sobie na jeszcze zacniejszy przydomek – zboczuszki. Określenie przyjęło się nie tylko wśród studentów innych kierunków, ale również przyswoili je niektórzy asystenci i wykładowcy.
Nie da się ukryć, że „zboczuszki” siały grozę, gdyż była to gromada bardzo silnie sfeminizowana, ambitna, pyskata, no i niezwykle monotematyczna.
Co ciekawe, a może w tej sytuacji całkowicie normalne, byliśmy ludźmi śmiertelnie poważnymi. Przynajmniej w sprawach dotyczących przedmiotu studiów. Nie mogę sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek komukolwiek wymknął się jakiś dowcip – smaczny czy niesmaczny. I jeśli np. koleżanka chciała po zajęciach wypożyczyć od asystenta przyrząd do mierzenia jąder u ogiera w celu wypróbowania tegoż sprzętu na mężu, wszyscy kiwali ze zrozumieniem głowami.

Pamiętam tylko jedną zabawną sytuację, a zdarzyła się ona podczas praktyk inżynierskich w chlewni.
Ten dzień był wyjątkowo ciężki, ogrom pracy wręcz przygniatał, a tu jeszcze przed samym fajrantem pojawił się weterynarz, aby wykastrować knurki. Kto ma łapać i trzymać prosiaki podczas zabiegu? Oczywiście studenci.
W końcu większość z nas poszła się przebrać. Jeden, najsilniejszy kolega poświęcił się i został dłużej, aby dokończyć pracę.
Czekaliśmy dość długo, aż w końcu przyszedł, westchnął ciężko i w roboczym ubraniu ciężko padł na krzesło.
- Biedaku! - wyszeptał Stefan. - Co oni ci zrobili...
- Prawda? - Michał, zapewne ze zmęczenia, nie wyczuł nic podejrzanego w głosie kumpla.
- Jak mogliśmy? Jak mogliśmy cię samego tam zostawić? - Stefcio rozkręcał się na dobre, a i reszta towarzystwa podchwyciła temat i teraz Michała otaczał wianuszek zrozpaczonych i przejętych ludzi.
- Kto by przypuścił? Gdybyśmy tylko wiedzieli, że to może się tak skończyć... - lamentowaliśmy wniebogłosy.
- Musisz wystąpić o odszkodowanie. – radził ktoś ze śmiertelną powagą. - ... choć cóż znaczą pieniądze wobec takiego nieszczęścia...
Nasz bohater był coraz bardziej skonsternowany, ale dopiero kiedy dziewczyna z głośnym łkaniem rzuciła się do niego, wyjąc: „Kochany, ja i tak cię nie opuszczę!”, pojął w czym rzecz.
Trzeba przyznać, że „miał jaja”, bo wcale się żartem nie przejął.
dongiacomo dnia 30.03.2014 06:28
Kaine Grenzen!

„Studia to najpiękniejszy okres w życiu. Wykorzystaj go dobrze”. Takie zdanie usłyszałem od starszej koleżanki, gdy szykowałem się do wyjazdu na studia do obcego miasta. Z jednej strony przesłanie tego zdania jest pozytywne i przyjemne, choć z drugiej zaskakujące i tajemnicze. Bo co to właściwie znaczy, że studia, to najpiękniejszy okres w życiu, jak zanim na nie poszedłem, moje życie było już piękne. Tak mi się przynajmniej wydawało. Mieszkałem w domu rodzinnym, codziennie miałem pod nos podstawiony obiad, otaczali mnie wspaniali przyjaciele i robiłem to, na co miałem ochotę. Nie wiedziałem natomiast co to znaczy przygoda. Wiedziałem za to na pewno, że chcę ją przeżyć.

Młodzi, z dala od domu, spragnieni nowych znajomości, morza alkoholu i dobrej zabawy – tak można scharakteryzować pięciu chłopaków, którzy z początkiem wiosny 2010 roku postanowili pojechać na spontaniczną wycieczkę do Danii. To właśnie w tym kraju studia rozpoczął jeden z moich znajomych z liceum. Nie było siły, by go nie odwiedzić. Że to Dania? Jeszcze lepiej. Toż to zachodni, cywilizowany kraj, zamieszkały przez spokojnych ludzi i piękne długonogie blondynki, które jednak stosunek do Polaków mają taki, jak Polacy do Cyganów. Zresztą jaka to różnica, gdzie Jacek zaczął studia. Gdyby dostał się na Uniwersytet w Timisoarze, a nie w Kopenhadze, to też każdy by się ucieszył, że odwiedzimy Rumunię. Po prostu chodziło o to, by coś zrobić. Gdzieś pojechać. Jesteśmy młodzi. Świat należy do nas!

Zbiórkę umówiliśmy na parkingu koło Lidla na krakowskich Azorach na godzinę 14:00, raczej szarego, chłodnego dnia. Tak zadecydował Żarcin, człowiek orkiestra odpowiedzialny za transport do obcego kraju. Wiedział, co robi, ponieważ już wtedy, mając zaledwie 21 lat, jeździł po Europie jako kierowca Tira. Nazywał siebie Włóczykijem, robiąc z tej bajkowej postaci swoje alter ego, a na dowód tego, kazał na naczepie swojego Manna, nakleić wielką podobiznę tego introwertycznego stworka z harmonijką. Żarcin obliczył, że na wieczór dojedziemy do granicy z Niemcami, a potem to już tylko z górki, jadąc świetnymi drogami naszych zachodnich sąsiadów. Trzeba przyznać, że logiczne myślenie nie sprawiało mu problemu. Pozostali członkowie wyprawy zjawili się punktualnie koło Lidla, lecz nikt nawet nie myślał, żeby wsiadać do samochodu i odjeżdżać bez odpowiedniego zaopatrzenia. Zanim to nastąpiło, wszystkie drogi prowadziły do wspomnianego supermarketu. Na dział alkoholowy rzecz jasna. Kilka butelek wódki, dwie skrzynki piw, trochę soków, do tego jakieś puszkowane jedzenie niskiej klasy i wózek lada chwila zapełnił się po brzegi. Mając już wszystko, czego potrzeba do dalekiej podróży, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Podróż mijała spokojnie, Żarcin nie szarżował, należał do wyrafinowanych, opanowanych kierowców, wszak jazda autem to jego zawód, toteż nikt nie obawiał się, że może wydarzyć się jakieś nieszczęście. W trasie libację alkoholową zaczęliśmy od sączenia piw, lecz po 200 kilometrach Żarcin zjechał na pobocze, zgasił pojazd i w żołnierskich słowach oświadczył pozostałym podróżnikom:

- Kurwa pijcie wódkę! Nie będę zatrzymywał się po lasach co pół godziny, bo wam się chce lać!

Długo nie musiał nas przekonywać do swoich racji. Do niego należał samochód, więc wydawał rozkazy, my jedynie musieliśmy się podporządkować. Żarcin ruszył czym prędzej z miejsca postoju, dając upust swym wzburzonym emocjom, podczas gdy siedzący obok niego pasażer – nawigator Uchal, typ stadionowego zawadiaki, zrywał banderolę z pierwszej flaszki. Już wtedy wypite wcześniej piwa dały o sobie znać, więc co to będzie jak zaczniemy pić wódkę? – zdawało się wyczytać z twarzy uczestników eskapady. To nic. Jesteśmy młodzi! Jesteśmy wolni! Możemy robić, co nam się żywnie podoba!

Okazało się, że mieliśmy w sobie duże pokłady energii, ponieważ wódkę piliśmy aż do granicy niemieckiej. Trwało to dobre 8 godzin! Właśnie tam zrobiliśmy sobie chwilową przerwę od raczenia się czystą, jednak po jej przekroczeniu , wróciliśmy do zajęcia, które praktykowaliśmy przez prawie pół dnia. Świętowaliśmy to… że wpuścili nas do zachodniego kraju. Ja nie wiem, czy to jakieś postkomunistyczne kompleksy ludzi z Polski, czy inny pieron, przecież komuny nikt z nas nie pamiętał, a granicę państwa z Niemcami przekraczało się jak granicę województwa w Polsce.

- Jest strefa Schengen, dlatego jestem – wiwatował, zabawiając się w rapera, nieudolnie składając rymy Lelo.

Nieważne, piliśmy dalej wodę ognistą, cieszyliśmy się, byliśmy z dala od domu, nieograniczani przez nic, ani przez nikogo, byliśmy wolni!

Jechaliśmy niemiecką trasą szybkiego ruchu, na której to, co pięć minut mijały nas wysokiej klasy BMW i Mercedesy, mknące niczym Schumacher w swoim bolidzie. Nagle z oddali usłyszeliśmy wycie policyjnych syren. Wewnątrz naszego granatowego Renault Scenica zapanowała cisza i uważnie obserwowaliśmy bieg wydarzeń. Policyjny, zielony jak trawa niemiecki samochód, zbliżał się do nas w ekspresowym tempie, a gdy znalazł się na naszej wysokości, jeden ze stróżów prawa odsunął szybę, wyjął przez nią lizaka i kazał prowadzącemu Żarcinowi zjechać na pobocze. Konsternacja!

- Czego oni od nas chcą? My tacy pijani! Ale lipa. No nic udajemy trzeźwych, przynajmniej nie dajemy po sobie poznać – stwierdziliśmy zgodnie podczas błyskawicznej burzy mózgów.
Siedzieliśmy w samochodzie jak na szpilkach, uważnie obserwując w lusterkach zbliżających się do naszego samochodu policjantów. Mijające sekundy wydawały się znacznie dłuższe niż w rzeczywistości były, a powietrze stało się gęste niczym w rozgrzanej saunie. Policjant dostojnym krokiem kierował się w naszą stronę i gdy znajdował się mniej więcej metr przed naszym samochodem, tylne drzwi naszego auta otworzył Zimny, chłopak o profilu nieszkodliwego idioty, który wyskoczył jak poparzony na drogę, puścił na asfalt jasnożółtego, śmierdzącego, okropnego rzyga, wytarł twarz ręką i krzyknął w kierunku nadciągającego stróża prawa gromkie Kaine Grenzen! Zastygliśmy. Znieruchomieliśmy. Siedzieliśmy jak otępiali. Nasze oczy wyglądały jak pięciozłotówki. Nie potrafiliśmy wykrztusić z siebie słowa. Policjant również przystanął i ze zdziwieniem popatrzył na wymiotującego Zimnego. Kto kiedykolwiek uczył się języka niemieckiego doskonale wie, co oznaczają te słowa. Trzeźwość umysłu do samego końca zachował jedynie Żarcin, który wydarł się z kipiącą złością na prowodyra tej niecodziennej sytuacji, i kazał mu natychmiast wracać do samochodu. Policjant podszedł do kierowcy i wnikliwie mu się przyglądając rozpoczął rozmowę.

- Where do you go?
- Copenhaga… to my friend – odpowiedział zakłopotany Włóczykij.
W tym czasie z tylniego siedzenia odchodziły jęki i przedrzeźniania, bo zaczęliśmy pękać ze śmiechu, słysząc łamaną angielszczyznę Żarcina.
- Your friend is drunk little bit – powiedział policjant ignorując nasz rechot.

Żarcin natomiast milczał. Jak kamień w wodę. W żaden sposób nie odniósł się do stwierdzenia mundurowego i patrzył na niego jak szpak w pizdę, udając wiejskiego głupka. Dlaczego? Otóż okazało się, że nie zrozumiał co powiedział do niego policjant, a przecież to nie lekcja angielskiego w podstawówce, by pytać go could you repeat, please?
Policjant kazał otworzyć bagażnik i spytał otwarcie:

- Do you have drugs?
- No, no, nooo! – odpowiedział porozumiewawczo jak rasowy miglanc Żarcin.
- Ok, you are free – zakończył policjant i pozwolił nam odjechać.

Uff, ale nam się upiekło. Ruszyliśmy w dalszą drogę w totalnej ciszy. Nawet muzyka została wyłączona. Gdyby w tym czasie w samochodzie znalazła się mucha, doskonale byłoby słychać jej bzyczenie. Kilkanaście kilometrów dalej od feralnego zdarzenia, Żarcin zatrzymał się na poboczu i kazał wszystkim wysiąść z samochodu. Z kieszeni wyjął paczkę Marlboro czerwonych, włożył jednego papierosa do ust i odpalił swoją srebrną zapalniczką, niczym kowboj na Dzikim Zachodzie, wdychając potężną dawkę dymu do płuc. Przespacerował się powolnym krokiem, mierząc gruntownie wzrokiem każdego z nas, odwrócił się na moment plecami i nagle z zaskoczenia wymierzył Zimnemu soczysty policzek, zostawiając czerwony ślad na jego policzku.

- Ty już nie pijesz! Aż do Kopenhagi! – powiedział stanowczo ze złością w oczach do Zimnego.
Żarcin usiadł za kierownicą, wzrokiem zakomunikował nam, abyśmy też weszli do środka i ze zrywem opon ruszył w stronę obranego celu. Do Kopenhagi zostało raptem 170 kilometrów…
kolbertyna dnia 31.03.2014 12:37
We wrześniu 2005, jako aktywistka jednej ze studenckich organizacji działających na rzecz zbliżenia Polski z krajami Europy Zachodniej, pojechałam na konferencję młodzieżową do Weimaru. Program spotkania przewidywał debaty młodych politologów z Polski, Niemiec i Francji o współczesnej Unii Europejskiej. Dyskusje i spotkania z ekspertami toczyły się po angielsku, aby każdy z uczestników miał możliwość wypowiedzenia się na równi z innymi, bez poczucia przewagi lingwistycznej jako native speaker.

Pierwszego dnia od 8 do 17 zdawało się, że integracja europejska to namacalna rzeczywistość. Pierwszy zgrzyt nastąpił wieczorem, gdy większa część delegacji francuskiej spakowała się i opuściła bez słowa centrum konferencyjne, jak się później okazało „ze względu na nieporozumienia z grupą niemiecką”. Dwóch pozostałych Francuzów urodziło się przy granicy z Niemcami, więc mając na co dzień do czynienia z narodem niemieckim, przywykli do jego buty. Polacy też mieli już wcześniejsze doświadczenia z zachodnimi sąsiadami, więc wiedzieli, jak reagować, gdy napięcie międzynarodowe zaczynało się robić nieprzyjemne. Wystarczył lekki komplement pod adresem wkładu RFN w odbudowę powojennej Europy (zapominamy, kto ją wywołał!) oraz szeroki uśmiech polskiej blondynki wycelowany we wpienionego Niemca, a wszystko wracało do normy. To takie proste „metody na szwabską arogancję”.

Dwa kolejne dni poszły gładko. „Gdyby dziś były tu nawet wszystkie narody świata, to i tak do bladego świtu przy wódeczce będą dokuczać sobie Polacy i Niemcy” – stwierdził kolega, co mogę tylko potwierdzić. Uwielbiamy dopiekać sobie, przekrzykiwać na wojenne pieśni, wyliczać wojenne straty, a następnie pić liczne bruderszafty. Polacy i Niemcy już tak mają. O ile na drodze nie stanie im „porządek dnia”. Wtedy nasze drogi się rozchodzą. Niemcy robią to, co trzeba, a Polacy to, na co mają ochotę.

Tak się też stało podczas ostatniego wieczoru. Szelest folii do zawijania kartofli i zapach kiełbasek pieczonych na grillu miały stanowić sympatyczne tło akustyczne dla pożegnalnej dyskusji. W programie ułożonym przez niemieckich organizatorów trzy miesiące przed konferencją wyraźnie było napisane: „wieczór przy grillu”. Jednak ze względu na to, że temperatura na zewnątrz oscylowała wokół 2 stopni Celsjusza, Polacy i resztki Francuzów skryli się przed zimnem i wilgocią w pawilonie nieopodal łączki z grillem.

Do grupy dołączył jeden jedyny „niemiecki dezerter”. Jeden z Polaków skomentował, że podziwia wytrwałość pozostałych Niemców, którzy dygocząc z zimna, trwają na dworze. Na to zupełni zawstydzony Niemiec powiedział ze śmiertelną powagą: „W planie seminarium wyraźnie napisano ‘wieczór przy grillu’, a grilla zawsze urządza się na zewnątrz”. Po czym gęsto tłumaczył się ze swojego tchórzostwa nic nie rozumiejącym z tego Polakom.

Niemcy wytrwali na posterunkach do końca wieczoru. Zacierali skostniałe ręce, dopijali resztki zimnej herbaty i dziwili się, jak Polacy z takim spokojem ducha mogą lekceważyć święty plan dnia, ustalony dawno temu. A „dezerter” nazajutrz podczas śniadania musiał się przysiąść do Polaków, bo niemiecki stolik dosłownie rozstrzeliwał go wzrokiem.
Wiktor Orzel dnia 01.04.2014 15:03
Wyniki już niebawem :)
darek i mania dnia 04.04.2014 09:33
hehe, wiedział kiedy zapowiedzieć - ;)
mede_a dnia 12.04.2014 11:53
Wyrażę swoje zdanie. Mamy dziś 12 kwietnia. "Niebawem" już minęło. Czy aż tak długo trzeba czekać na wyniki konkursu? Podobnie bywa w poezji. W ostatnim 10. Zaśrodkowaniu od zakończenia głosowania (na priv Redaktora) do ogłoszenia wyników minął ponad tydzień. Policzenie głosów to góra godzina pracy. Takie rozwlekanie konkursów zniechęca do udziału. I - moim zdaniem - jest wyrazem braku szacunku do biorących udział. Pozdrawiam.
SzalonaJulka dnia 14.04.2014 11:33
Rzeczywiście, błyskawiczny ten konkurs B)
WholeTruth dnia 14.04.2014 12:59
i ja jestem ciekawa wyniku. codziennie zaglądam, bo jestem ciekawska.

halo, halo! prosimy o werdykt! :)
Miladora dnia 14.04.2014 21:14
SzalonaJulka napisała:
Rzeczywiście, błyskawiczny ten konkurs B)

Niebawem będzie to najbardziej niebłyskawiczny konkurs na portalu. :)))
SzalonaJulka dnia 15.04.2014 07:57
Miladora napisała:

Niebawem będzie to najbardziej niebłyskawiczny konkurs na portalu. :)))

A może to nie chodziło o szybkość? Może Jury czeka na burzę, żeby oceniać prace w blasku błyskawic?
Usunięty dnia 15.04.2014 10:53
:):):):):):):):):)

ale przynajmniej wywołało to uśmiech na mej (smutnej ostatnio twarzy) - ja już otrzymałam nagrodę, dziękuję - za ten serdeczny uśmiech, wywołany błyskawicznością, szybkością... raptownością... a żółwie fruuuuuuuuu, fruuuuuuuuuuuu - i znowu się śmieję :):):):)
Miladora dnia 19.04.2014 00:04
zrekapitulowana napisała:
a żółwie fruuuuuuuuu, fruuuuuuuuuuuu

Myślę, że konkurs uległ już przedawnieniu i spokojnie możemy o nim zapomnieć. :)))
SzalonaJulka dnia 19.04.2014 00:10
Miladora napisała:
Myślę, że konkurs uległ już przedawnieniu i spokojnie możemy o nim zapomnieć. :)))


Bez jaj! :|

(że tak rzucę aluzją do mojego opka, a równocześnie do bieżących ochoczo Świąt)
Miladora dnia 19.04.2014 14:00
SzalonaJulka napisała:
Miladora napisała:
Myślę, że konkurs uległ już przedawnieniu i spokojnie możemy o nim zapomnieć. :)))

Bez jaj! :|
(że tak rzucę aluzją do mojego opka, a równocześnie do bieżących ochoczo Świąt)


Nie przejmuj się - za te Twoje jaja, to ja Ci przyznam nagrodę w postaci koszyczka pisanek - zjemy je razem, popijemy winkiem i pośmiejemy się z najbardziej błyskawicznego konkursu na portalu. :)))

Wesołych Świąt! :)
zajacanka dnia 24.04.2014 00:07
O Matko! Konkurs w newsach?! I to przegapiony... Nie tylko przeze mnie...
Miladora dnia 01.05.2014 11:59
zajacanka napisała:
O Matko! Konkurs w newsach?! I to przegapiony...

Nic nie straciłaś, Zajączku - jak widzisz, konkurs został przegapiony również przez organizatorów. :)
A więc:
Drodzy Organizatorzy
Jeżeli „błyskawiczny konkurs” przez miesiąc nie może doczekać się rozstrzygnięcia, to nie jest to konkurs, lecz kompromitacja.
Wiktor Orzel dnia 07.05.2014 20:22
Konkurs ma sesje poprawkową ;) Dzisiaj wyniki + rekompensata za zwłokę, za którą najmocniej przepraszam.

W.

EDIT:
Wyniki: http://www.portal-pisarski.pl/news/2014/03/24/studenckie-wspomnienia-%E2%80%93-blyskawiczny-konkurs-portalu-pisarskiego
zajacanka dnia 07.05.2014 22:36
Jak sesja zaliczona, to chyba konkursowicze wybaczą :) Przeczytałam wszystkie opowieści i z uśmiechem na ustach pozdrawiam, rozbawiona :)
amsa dnia 11.05.2014 20:56
Kochani, przeczytałam wszystkie Wasze wspominki jednym ciągiem, obśmiałam się, ale i chwile grozy przeżyłam, do tej pory rozwiązuję supły, owinięta grubą, niemal jak wojskowy płaszcz podomką, zabraniając stanowczo dziecku udać się do Odnowy, w gorączce nie poznaję własnej twarzy, ciągle widzę kogoś innego, a wszystko przez bezskuteczne szukanie prącia w Danii, chociaż mam wrażenie, że piecze się na grillu. A wszystko za sprawą Waszych wspomnień:).
Tego Wam nikt nie zabierze, fajnie że podzieliliście się nimi. Nigdy nie studiowałam, chociaż jakiś tam zamiar był, ale mało skuteczny.
Najważniejsze, że jak napisała zajacanka - sesja skończona, konkurs rozstrzygnięty, ku uciesze czytających:).

Pozdrawiam

B)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
29/03/2024 13:06
Dzięki Ci Marku za komentarz. Do tego zdecydowanie… »
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty