No to na dobry początek.
A Wy, ludziki, piszcie, żebym nie wygrała walkowerem.
))
_________________________________________________________
Drabina
Nie wiem, jak jest obecnie, ale za moich czasów mieliśmy dużo wspólnego z innymi uczelniami – nie tylko poprzez naukę tych samych przedmiotów, lecz i dobór kadry, w której znajdowali się wykładowcy takich instytucji, jak na przykład Akademia Medyczna czy uniwersytet. Gdy studiuje się (nawet przy okazji) również anatomię i fizjologię, nie sposób uniknąć wysokiej rangi fachowców, nierozdających w dodatku żadnych kart ulgowych.
Tak było z pewnym starszym już profesorem, sławnym nie tylko ze swoich badań, lecz i z różnych dziwactw, jakich dopuszczał się w obliczu studentów. Stanowił niezły przykład ekscentryka, co podkreślały jeszcze przybrudzone białe tenisówki – niezależny od pory roku znak firmowy naukowca-abnegata.
Zanim jednak dotarło się do niego, a tym samym na szczyt owej fizjologicznej, że tak powiem, drabiny, trzeba było po drodze przejść różne, wcale nie łatwiejsze szczeble, z których najbardziej spędzającym sen z powiek była zwyczajna anatomia, o tyle jednak niezwyczajna, że wymagała opanowania zarówno wszystkich układów, jak i terminologii łacińskiej każdej, najdrobniejszej nawet cząstki. Nic dziwnego zatem, że ilość poległych sięgała górnej normy, do czego przyczyniali się również asystenci, których ulubioną rozrywką było dowalanie studentom na wszystkie możliwe sposoby. Zapewne w ramach hartowania podstawiali pojemniki z zatopionymi w formalinie narządami, każąc delikwentom wyciągać je na oślep, lub też tak prowadzili ćwiczenia, by jakaś szczególnie nieśmiała studentka, mając kontakt z prosektoryjnym „dziadkiem”, musiała w pewnej chwili pomylić jeden z mięśni przywodzących uda z penisem nieboszczyka.
Wracając jednak do profesora, nazwijmy go X, nie odróżniał on własnych uczniów od cudzych, a może nie sprawiało mu to żadnej różnicy, w każdym razie wszystkich traktował jednakowo, co znaczyło, że materiał musiał być wykuty na poziomie wymagań Akademii Medycznej, rzecz dla wielu osób ponad możliwości. Na wszystko jednak są sposoby i wkrótce stało się tradycją wynajmowanie studentów medycyny.
Proceder ten umożliwiał fakt, że X nie tylko nie kojarzył ludzi, lecz nigdy także nie sprawdzał zdjęć w indeksach. Zresztą nie miał na to czasu, gdyż nierzadko po pierwszym już pytaniu dokument ten wylatywał przez okno, co zmuszało egzaminowanego do zbiegania z trzeciego piętra na podwórze, by odzyskać ów cenny i Bogu ducha winny przedmiot.
Profesor urzędował zazwyczaj w swojej niesłychanie zagraconej pracowni, gdzie nieodmiennie towarzyszył mu stary laborant o imieniu Ludwik. Pewnego dnia, co bynajmniej nie jest fikcją literacką, X wyjrzał przez drzwi i zobaczywszy na korytarzu tłum czekających na egzamin, wrzasnął na całe gardło: Ludwik, siana! Osły przyszły!
Nie należy się więc dziwić, że traktowani w ten sposób studenci nie mieli żadnych skrupułów w wykorzystywaniu luk pamięciowych profesora w zakresie znajomości ich twarzy, mimo iż kosztowało to wówczas równowartość średniego stypendium. W ten sposób skutecznie napychano kieszenie przyszłych medyków, zwłaszcza gdy ci zdawali egzamin kilka razy dziennie. Wystarczyło przepuścić ze dwie osoby, zmienić fryzurę i krawat, albo bluzkę w przypadku pań, i reszta była prosta. A gdy ponadto rozniosło się, że profesor lubi błękity, już w ogóle nie można było rozróżnić egzaminowanych. W dniach sesji korytarz przypominał niebo.
Nie miałam stypendium ani nadmiaru forsy, więc z braku alternatywy czekało mnie spotkanie twarzą w twarz z profesorem, czego jak każdy normalny student panicznie się bałam. Wiadomo, że w takich przypadkach nie tylko wiedza jest potrzebna, lecz i przysłowiowe szczęście, a szczęściu należy pomagać. Wywiad twierdził, że ulubionym konikiem profesora są hormony, więc pożyczyłam od medyków specjalny skrypt, licząc ponadto na łaskę boską w losowaniu tematów.
Nie było jednak szans. Profesor zasiadł w głębokim fotelu, splótł ręce na brzuchu i strzelił pierwszym pytaniem, a ja chwyciłam kurczowo za frędzle szydełkowej serwety okrywającej stolik, przy którym kazano mi usiąść. Strzał był celny, bo idealnie trafił w nagłą pustkę mózgu. Układ przywspółczulny? Jasna cholera! Zaczęłam powoli brnąć w temat, napomykając co rusz o hormonach, z nadzieją, że może coś chwyci. Chwyciło, tyle że X dobrał się nawet do takich, o których słowa nie znalazłam w skrypcie. A potem pojechał kanonadą i nie zostało mi nic innego, jedynie strzelać na oślep...
Jak to przetrwałam, nie wiem. Wiem tylko, że w indeksie pojawiła się czwórka, i że na drugi dzień profesor dostał szału, gdy odkrył gordyjsko zawęźlone frędzle wspomnianej serwety.
__________________________________________________________________