Przeczytałem ten tekst parę dni temu i wtedy pomyślałem sobie: "Kurcze, jej piękny, gładki i niezbrukany język nie pasuje do opisywania tak okrutnej historii, bo przez niewinność tego języka, przez jego urok, odbiera się opisywanym wydarzeniom ich bezwzględność, surowość, całe to barbarzyństwo".
Ale dzisiaj przeczytałem opowiadanie raz jeszcze i chyba zmieniłem zdanie. Dzisiaj ten przyjemny i atrakcyjny styl wcale nie przeszkadzał mi w odbiorze trudnej historii.
Tak czy siak, pytasz czy warto kontynuować, matko święta, pewnie, że warto! W takich wydarzeniach drzemie potężny potencjał, a smaczku dodaje fakt, że wszystko odbywa się na motywach autentycznych. Takie historie są niesamowicie wciągające. Czytanie o tym, jak ludzie mogą traktować innych ludzi, o ich pochrzanionych relacjach w małych społecznościach, o porąbanych układach rodzinnych czy sąsiedzkich, ma swój chory urok, bo poznaje się przez to część obcego, innego świata, na swój sposób fascynującego, do którego nigdy nie należeliśmy i należeć nie będziemy. Dlatego, jeśli tylko masz wiedzę o tym, jak ten świat wyglądał, to... opowiedz nam o nim!
Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to może do tego, że w tak krótkim fragmencie wprowadziłaś bardzo dużo imiennych postaci. Trochę można się w nich pogubić, trudno załapać od razu kto jest kim. Zobacz, to dopiero sam początek opowieści, a już pojawiają się w nim następujące imiona: Kazimiera, Mieczysław, Marianna, Chajat, Marcelina, Estera, Sara, Asaf, Gwido, Andrzej, Mietek, Stasia, Edek, Zosia, Tadek. Ty je znasz na wylot, ale dla czytelnika to są zupełnie nowe osoby, więc moim zdaniem powinny być wprowadzane stopniowo, na większej przestrzeni, w różnych kontekstach, żeby czytelnik z każdą z nich miał szansę i czas się zaznajomić, oswoić, skojarzyć każdego z inną sytuacją. Zerknij na przykład tutaj, dwa zdania i aż sześć imion do zapamiętania:
Cytat:
Przygarnęła również Stasię, o czym naturalnie Andrzej nie miał pojęcia. Przyjaciółka w zamian pomagała przy Mieciu, Edku i Zosi, tym bardziej teraz, gdy w drodze był Tadek.
Bez większego przekonania chyba to mówię, ale zastanowiłbym się też nad końcówką tekstu, bo ostatnie dwa zdania są rzeczywiście cholernie wymowne, mocne i poruszające, ale... Czy aby na pewno takie wydarzenie, jak śmierć nienarodzonego jeszcze dziecka, wystarczy opisać lakonicznym "Tadzio odszedł"?
Nie wiem, ale wyobrażam sobie, że przed samym momentem "odejścia", przed uświadomieniem sobie o tym przez matkę, że tam było coś jeszcze, jakiś ból, zawroty w głowie, przeczucia, pot, łzy, czarne myśli, panika, strach, uginające się nogi, osuwanie się po ścianie, upadek na podłogę. Przytrzymanie czytelnika w niepokoju, w nerwowości i w tym czasie opisanie mu tego, co działo się pomiędzy uderzeniem a odejściem dziecka, pomogło by zwiększyć trochę napięcie, wprowadzić dramatyzm. No i nadać większej wagi, bo w tym momencie śmierć (zabójstwo?) dziecka wygląda trochę jak zbagatelizowany epizod, nic nie znaczący incydent, wypadek przy pracy.
Jeśli sam opis umierania i cierpienia byłby zbyt drastyczny do konwencji tej opowieści, to może chociaż jakiś kontekst, jakieś tło? Czy np. zdarzało się już wcześniej, że Andrzej bił Marysię, w jakich sytuacjach, z czego to wynikało, jak dotychczas się kończyło i tak dalej, może jakaś retrospekcja? Cokolwiek, co nie pozwoli czytelnikowi przemknąć tak szybko i obojętnie obok faktu śmierci.
Ło matko, ale się rozpisałem! Ale to tylko dlatego, że historia bardzo mi się podoba, jest świetnie napisana, wciągająca, bez dłużyzn i bez lania wody. Po prostu widzę w niej ogromny potencjał, dlatego chciałem dołożyć swoje trzy grosze do tego, aby była kontynuowana, ot co
PS. Insynuowanie autorce antysemityzmu jest absurdalne i jestem szczerze zażenowany czytając takie komentarze...