Skoro jest to dzieło o historii najnowszej podanej na beletrystycznej tacy - postaram się ją przeczytać. (Długie jesienne wieczory).
Tutaj dam się ponieść może nie entuzjazmowi Pana Marka Adama Grabowskiego z Warszawy, ale z chęci porównania moich doświadczeń z opisami innych męczenników socjalizmu.
Jak dotąd wszystkie opracowania na temat lat od 1970 ( pierwszy występ LWP w sojuszu z "wadzą" ) nie mają łatwego porodu, ani nawet wieku młodzieńczego .
Gdy zaczynają mówić konkretnie , nawet stosując woalki - zaraz pojawia się knebel wydawniczy I po "ptokach".
Dawniej była to ulica Mysia 6 , a teraz jest jeszcze potężniejsze lobby "correct political" , autocenzury (stąd wynikającej) czyli nowe oblicze marksizmu kulturowego.
I dlatego opracowania takie jak Kazimierza Junoszy nie są noszone na rękach , a dobrą opinię muszą sobie wyrabiać na portalach społecznościowych - co jak wiadomo mocno ogranicza zakres ewentualnych zakupowych kolejek do księgarni.
Dzisiejsi "Buntownicy" wcale nie muszą być jak drzewiej bywało- wyrzucani z pracy w fabryce, ich dzieci przenoszone ze szkoły do szkoły, lub nie przyjmowane na studia.
Wreszcie nie byli uciszani na zawsze - przez "nieznanych sprawców".
Dzisiaj wystarczy, że pisanie nawet dobrych książek nie daje wymiernych korzyści poza satysfakcją i najczęściej zwiększaniem obciążenia szuflad.
Stąd twórcy o takim nazwisku jak pan Kazimierz z pewnością muszą mieć jeszcze zupełnie inne prozaiczne umocowanie środków do przeżycia na głównej niwie życia .
Nie mówię o roku 1956 , 1968 - to były klasyczne jak mówię "występy" siłowików wojskowych (niby Polaków) klepanych po plecach przez olbrzymie jak bochny chleba łap towarzyszy trzymających żelazny uścisk gardeł i umysłów pamoszcznikow i dirigientow Priwislinskoj Strany.
O azjatyckich obliczach.
Jeden znajomy z Warszawy (jego żona była skrzypaczką) humorystycznie wyrażał się o typowej bardzo szerokiej budowie trzewioczaszki ( dzisiaj poprawnie twarzoczaszki) nominalnych Rosjan.
Mówił : "pyski mają tak szerokie, że w 3 dni takiego nie oplujesz".
Potem przyszedł rok 1976 jako preludium przygotowań do wzięcia robotników tym razem za polski robotniczy pysk ( wymizerowany i bidny) przez wadzę znowu niby robotniczą.
A już rok 1981 - to była zupełna degrengolada i upadek mimo wszystko sentymentalnego ( 1939 rok) autorytetu Ludowego Wojska. I związanej z nim razwiedki - którą opisuje pan Junosza.
Skądinąd wspaniałe nazwisko .
Podtytuł "jak oszukiwałem służby specjalne" traktuję jednak jako przymrużenie oka do czytelników.
Przeżyłem bowiem cały PRL na najprzeróżniejszych stanowiskach w tym także na mocno obserwowanych przez WSI, WSW i wywiad partyjny i SB.
Więc mogę powiedzieć - że zwykły człowiek (spoza służ
nie był w stanie ich oszukać - chyba, że było się ich agentem lub zręcznym dwulicowcem w ich szeregach.
Donosicieli było pełno.
Pożytecznych idiotów również. Tych i dzisiaj nawet jest więcej.
Zdemaskowanie było jednak najczęściej końcem kariery jakiejkolwiek, a często i życia.
Niektórzy "znikali" po prostu .
Czyli "był chłop i nima chłopa".
Opisują to oficerowie z tajnej organizacji oficerów LWP "Viritim".
Stąd tacy twórcy jak pan Kazimierz Junosza są dzisiaj ostatnim wołaniem na puszczy (czy ostatnimi Mohikaninami ) .
Bo jeszcze chwila i młode pokolenia nie będą nawet w stanie zrozumieć i pojąć tych czasów.
A najbardziej prawdziwe obrazy z tamtych czasów będą traktowane jako science fiction starych dziadków opowiadających pierdoły .
Określą to jako "chory sen pijanego cukiernika"
Jeśli niebacznie autor wpadnie na pomysł tytułu np.: " Kilka kęsów tortu socrealizmu".
Marek Adam Grabowski podaję nam recenzję zdradzając również własne poglądy polityczne.
Co każdy może robić jeśli zechce. Ja chyba także. Ale może się mylę...
Cytuję:
"Dobrze mamy tutaj pokazane, jak show biznes jest przepełniony postkomunistycznymi koteriami. Choć niektóre aluzje są chyba za daleko idące.
"wadą są niepotrzebne aluzje do obecnej sytuacji politycznej i uśmieszki do obecnego rządu. Jako symetrysta - antysystemowiec czuję tutaj pewien niesmak. Trzecią wadą (tym razem z winny wydawcy, a nie autora) jest ohydna okładka. Przedstawia półnagą dziwkę na tle wieczornej panoramy. Wygląda ta jak typowy pornos czy słaby kryminał. Efekt będzie taki, iż książkę kupią ludzie nie na poziomie, którzy i tak jej nie docenią. Zaś osoby, którym treść mogłaby przypaść do gustu nie wezmą jej do ręki. Chyba, że zrobią to zachęcone moją recenzją."
Kilka moich słów na ten temat.
Jako człowiek znający tamte i obecne czasy powiem, iż nie tylko show biznes dalej jest przepełniony postkomunistycznymi koteriami ale i całe życie gospodarcze i polityczne od poziomu "dużych pieniędzy".
Jasne, że takich ja pracowitych prostaczków ceniących uczciwość, godność i honor jest dalej sporo. Ktoś przecież musi pracować na tę wierchuszkę.
Żadnej dekomunizacji nie było. A komunizm upadł, ale na 4 łapy.
Wracając do honoru na jednym portalu wojskowym użyłem stwierdzenia , że "honor kadry w LWP miał twarz zgwałconej dziewczyny". Wzbudziło to niemal zwierzęcą furię wśród byłych politruków.
Wyrażali chęć "naprania mnie po pysku", co jak wiadomo - póki co - nie jest to jeszcze możliwe przez internet.
Wszyscy oni, w tym generałowie , pułkownicy , wszyscy rukowoditiele z pułków, brygad i dywizji na emeryturę byli przenoszeni do Warszawy.
Stąd ta część społeczeństwa ma jednoznaczny i obserwowany przez prowincję sznyt promoskiewski i antynarodowy więc antypolski.
I tak postrzegana jest potocznie Warszawa, która głosuje na takich ludzi i dostaje od nich w 4 litery w podatkach. Ale solidarność klasowa Pawlika Morozowa każe im znosić to cierpliwie.
Również dlatego takie opracowania jak "Trepy" i "Reedukacja kapitana M" co najmniej jeszcze 30 lat będą oglądały w ciemności dno górnej szuflady w biurku. Może ukaża się na "Gońcu Toronto" lub "Radio Pomost" w Arizonie. Ale tam też pełno byłych karbowych PRL i ich progenitur i pociotków.
Marek Mozets.