Tamto lato (o)powieść wakacyjna 2 - wykrot
Proza » Obyczajowe » Tamto lato (o)powieść wakacyjna 2
A A A
„Jedyną możliwością, żeby marzenie było wciąż doskonałe, jest jego niespełnienie.”
Amos Oz

PROLOG


Obudził mnie krzyk jakichś ptaków dochodzący znad jeziorka. Przez chwilę nawet wstrzymałem oddech, wsłuchując się uważnie w napływające otwartym oknem dźwięki, ale nic niepokojącego w nich nie stwierdziłem. Wszystkie słyszalne odgłosy należały do normalnych, codziennych przejawów budzącej się do życia przyrody. Nie było sensu dłużej nasłuchiwać. Wszystko to słyszałem już kilkanaście razy. Bo od kilkunastu dni mieszkałem w tym domu. Zerknąłem w stronę okna.
Dniało.

Ciepła, lipcowa noc miała się ku końcowi. Za kilkanaście minut wstanie słońce i znów obleje ziemię swoim żarem. Znów pewnie będę musiał szukać ochłody w pobliskim jeziorku. Ale tym razem będę sam. Dzisiaj, leżąc na nagrzanym piasku, już nie będę mógł wdychać zapachów jej kasztanowych włosów. Nie będę mógł położyć dłoni na jej dumnie sterczącej piersi, ani wziąć do ust sutka. Bo kolejnego dnia nad jeziorem, nie spędzimy już razem. Wczoraj wieczorem uprzedziła mnie, że dzisiaj musi wyjechać.
Spojrzałem na zarys postaci leżącej na drugiej połowie tapczanu. Dobiegający stąd równy, miarowy oddech świadczył o tym, że najspokojniej sobie spała, nie przejmując się niczym. Brzask dnia ujawnił natomiast, że prześcieradło, którym była przykryta, trochę się zsunęło i jędrny, kształtny biust, wyjrzał na światło dzienne.
Odwróciłem się i przylgnąłem do jej boku. W nosie poczułem zapach jej perfum. Bardzo przyjemny zapach i niepowtarzalny. I bardzo podniecający. Po chwili mój język i moje wargi same odnalazły różowy sutek i delikatnie zaczęły go ssać. Stwardniał natychmiast, a w dotychczasowym rytmie spokojnego oddechu nastąpiło jakieś zakłócenie. Po chwili jej ciało zaczęło zmieniać położenie. Odwróciła się w moją stronę.
Popatrzyłem na jej piękną twarz. Jakby pod wpływem mojego spojrzenia powoli otworzyła jedno oko, po chwili uchyliła powiekę drugiego i uśmiechnęła się do mnie. A po sekundzie, nagłym ruchem przywarła do mnie swoim cieplutkim, nagim ciałem, zarzucając jedną nogę na moje nogi i obejmując mnie ręką za szyję. Chwilę tak trwała przytulona, ale nagle wyszeptała cichutko:
- Tomku, daj trochę pospać, potem będziemy się kochać. Obiecuję, że zostanie z ciebie tylko wydmuszka.
- Nie mogę zasnąć po tym, jak powiedziałaś, że wyjeżdżasz ode mnie – odparłem trochę przekornie.
- Głuptasie, przecież to tylko na trzy dni. Przyrzekam, że jak wrócę, to majtki zrzucę w biegu już we furtce i będę cię tak ujeżdżać, że co najmniej przez dwa dni nie będziesz mógł normalnie chodzić.
- Akurat – głośno zwątpiłem. – Jedziesz pociągiem, a ja wiem, że pociągami jeździ mnóstwo starych satyrów, którzy dybią na niewinność takich ślicznych, niewinnych małolatek.
- Przestań! Po pierwsze, to ja nie jestem niewinną małolatą, tylko stateczną kobietą, która ma dwadzieścia sześć lat i w dodatku męża. A po drugie oświadczam ci uroczyście, że już nigdy w życiu, w pociągu, nie wezmę do ręki żadnego kartonu z sokiem. Ani nawet nie wezmę do walizki.
- Przyrzekasz? – zapytałem z poważną miną.
Wtedy ona, nie zmieniając swojej pozycji, podniosła do góry rękę z wyprostowanymi dwoma palcami i powiedziała:
- Uroczyście przyrzekam!
Po czym jej ręka opadła bezwładnie w dół, na prześcieradło.
Roześmiałem się.
- Trochę mnie uspokoiłaś.
Uśmiechnęła się do mnie figlarnie, a po chwili pocałowała. Jednak, niemal natychmiast bezceremonialnie odwróciła się tyłem, przypadkowo zrzucając z siebie prześcieradło i prezentując mi swoje zgrabniutkie, brzoskwiniowo opalone pośladki. Jej poza była niesłychanie podniecająca, ale ja leżałem bez ruchu. Bo teraz miałem w sumie już niewiele sił.
Wieczór kochaliśmy się długo. Była w tym niespożyta i ciągle miała ochotę. A wyobraźni i fantazji w łóżku mogłyby jej pozazdrościć nawet bohaterki „Kamasutry”. Chwilami zaczynałem się bać, że jej nie wystarczę, że nie spełnię jej oczekiwań. Przecież byłem niemal emerytem…
Teraz leżała spokojnie, zadowolona i chyba szczęśliwa, ale po chwili chłód poranka jednak zrobił swoje. Odszukała prześcieradło i okryła swoje ciało, a niebawem jej oddech nabrał regularności.
Znowu spała.

A jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie wiedziałem, że ktoś taki istnieje na tym świecie.

CZĘŚĆ I. POCIĄG.

Ta czerwcowa noc dziewięćdziesiątych lat XX wieku, była wyjątkowo chłodna. Niby kilka dni temu zaczęło się lato, ale aura jakby o tym zapomniała. Padał chłodny, drobny deszcz, a wiejący wiatr zawodził na drutach elektrycznych niczym w październiku. Na szczęście prognozy już zapowiadały zmianę pogody i ciepły, pogodny lipiec. Nie martwiłem się więc zbytnio deszczem, kiedy głos stacyjnego megafonu, zapowiadający przyjazd pociągu do Warszawy, zmusił mnie do wyjścia z sennej rozwadowskiej stacji, na mokry peron. Nie było tu tłoku. Do podróży szykowało się zaledwie kilka osób, stłoczonych teraz pod peronowym daszkiem, który jako tako zabezpieczał nas przed kapiącą z nieba wilgocią.
Pociąg z Zagórza niespiesznie wjeżdżał na stację. Wagony były ciche i ciemne. Tylko na ich korytarzach paliło się światło. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież północ minęła już jakiś czas temu, a ruch turystyczny w kierunku Warszawy nie był jeszcze teraz zbyt wielki. Na razie niewiele osób wracało z Bieszczadów, niewielu też było innych podróżnych. Ot, trochę osób w delegacji, trochę młodzieży, a wszyscy i tak o tej porze już drzemali.
Teraz wydawało się to oczywiste, ale kiedy kupowałem bilet, nie byłem o tym przekonany, więc na wszelki wypadek kupiłem pierwszą klasę, aby uniknąć tłoku. Tego tłoku jednak nie było, można było śmiało podróżować drugą klasą, ale skoro już zapłaciłem, to nie było też powodu aby nie skorzystać a większej wygody. Odszukałem zatem wzrokiem wagon pierwszej klasy i pospieszyłem w jego stronę. Nie ociągałem się też z wejściem do środka, aby nie moknąć. I nawet nie zauważyłem, że zaraz za mną po schodkach wspiął się też konduktor, który otrzepując się z wilgoci, z miejsca mnie zapytał:
- Pan do Warszawy?
- Nawet dalej – odparłem.
- To proszę wybrać sobie przedział, przyjdę później – oznajmił konduktor i przez wewnętrzny łącznik wagonów ruszył dalej.
Stałem jak wryty i patrzyłem w ślad za nim. Zaskoczył mnie. Czyżby to była propozycja? Przecież wcale nie jestem taki ładny! – pomyślałem ironicznie. - Ani młody! Cholera, a może teraz kolej oferuje w pierwszej klasie podróż z usługami? Śmiech mną targnął. No nie, facetami to ja byłem zainteresowany raczej średnio.
Sytuacja rozbawiła mnie trochę, ale przecież nie będę tu stał jak kołek z uśmiechem przyklejonym do facjaty. Poszedłem korytarzem, ciągnąc za sobą swój neseser.
Bagażu nie miałem dzisiaj wiele. Większość moich rzeczy i potrzebnego sprzętu zawieźliśmy ze Stefanem na miejsce w ubiegłym tygodniu, kiedy pojechaliśmy tam samochodem. Teraz jednak jechałem sam. Stefana nie było, wyjechał na kilka miesięcy za granicę, a ja musiałem jechać pociągiem i jakoś dotrzeć na miejsce. Ale to bajka. Bardziej niewesołe było to, że miałem tam spędzić całe lato. Sam. Całe lato, a może nawet dłużej.

Stefan, lekko postrzelony – jak czasem mówiliśmy - mąż mojej starszej siostry, czyli po prostu mój szwagier. Miłośnik włóczęgi, krajobrazu i zamiłowany turysta. Jak znalazł to urokliwe miejsce na Mazurach, to do dzisiaj nie bardzo wiem. Sam Stefan zresztą też kilka razy różnie o tym mówił. W każdym razie, chyba ze trzy lata temu, po powrocie z kolejnego, kilkudniowego wypadu na Mazury, przyjechał do mnie pochwalić się, że kupił tam całe gospodarstwo. Wraz z zabudowaniami. Proponował mi wtedy natychmiastowy, wakacyjny wyjazd nad jeziora, ale nie mogłem skorzystać z oferty.
Wróciłem wtedy na kilka dni do Polski. I te kilka dni, to był mój cały urlop tamtego lata. Na odpoczynek nie miałem czasu. Byłem potrzebny w firmie. Ba, niezbędny! I nawet nie próbowałem wydębić u szefa tych kilku dodatkowych dni w kraju, bo znałem rezultat takiej rozmowy. Wystarczyło mi przypomnieć sobie jego minę, kiedy bez uprzedzenia, nieoczekiwanie zameldowałem się u niego w gabinecie.

Maryla, asystentka szefa, dawno zauważyła, że szef mnie foruje. Że mam większe prawa niż inni. Kiedyś przecież byłem tu szarą eminencją, bo gdy szef wyjeżdżał na delegacje, to ja rządziłem firmą. I w zasadzie to się nie zmieniło, chociaż ktoś z boku pomyślał by inaczej. Podczas nieobecności szefa, firmą kierował Piotr, ale tylko dlatego, że ja coraz więcej i dłużej bywałem za wschodnią granicą, więc siłą rzeczy ktoś musiał. Ale gdy powracałem do firmy, Piotr zamieniał się w ratlerka, wesoło merdającego ogonem i nawet nie usiłował upominać się u mnie o jakieś większe znaczenie swojej osoby. Był dobrym handlowcem, znał tematykę, ale nie czuł wschodu, nie znał dobrze języka, nie umiał się tam zachowywać ani negocjować. Dlatego siedział w firmie i pilnował realizacji kontraktów. Tych kontraktów, które negocjowaliśmy wcześniej albo szef, albo ja.

I kiedy nieoczekiwanie pojawiłem się u Marylki, to nawet chyba nie pomyślała o tym, żeby mnie szefowi zaanonsować. Przecież ja wchodziłem do jego gabinetu bez problemów! Marylka porozmawiała ze mną wesoło, bo mój widok nieodmiennie kojarzył jej się z butelką jakiegoś ciekawego trunku. A mołdawskie koniaki lubiliśmy w firmie wszyscy. Zresztą, były tego warte. I nie kosztowały wiele. Stanowiły też niezmienny suwenir, jaki przywoziłem dziewczynom ze swoich wojaży. Teraz też przywiozłem jakąś siedmiogwiazdkową butelkę, więc radość Marylki była uzasadniona. Powiedziała mi po cichu, że szef jest sam w gabinecie i zaproponowała, że od razu poda nam kawę. Więc wobec niej udałem, że idę tam z wielką pewnością siebie.
Ale tak naprawdę to wchodziłem niepewnie, już od drzwi udając swoim zachowaniem pokornego chłopa z czapką w garści. Bo tak bardzo pewnie, to się jednak wtedy nie czułem. Mariusz miał prawo mieć do mnie pretensje.
Siedział za swoim wielkim, półokrągłym biurkiem, coś tam szukał w papierach i kiedy mnie zobaczył, to aż szczęka mu opadła. Nic dziwnego, przecież nie uzgadniałem z nim swojego przyjazdu. Szybko doszedł do siebie, niby przywitał się normalnie, chociaż zaskoczenia wciąż nie ukrywał. I w miarę normalne przywitanie nie przeszkodziło mu za chwilę zaatakować mnie żądaniem zdania relacji ze wszystkich moich posunięć. Opowiedziałem mu w skrócie o poszczególnych tematach i niby wszystko skończyło się ok. Ale zaraz uświadomił mi - jakbym niby nie wiedział – że teraz zarabiamy na cały rok istnienia firmy, teraz są nasze żniwa i nie można sobie pozwolić na wakacje. Koniec końców, chociaż umówiliśmy się wieczorem na wódkę w miejscowej knajpie, to kategorycznie zażądał, żebym za tydzień zameldował się znowu w Kijowie, gdzie mieliśmy naszą spółkę. No i było po moich długich wakacjach.

Siostra z kolei, nie była zachwycona nabytkiem Stefana, bo dla niej, z Katowic, to wszystko leżało za daleko. Jej już wyjazdy nie nęciły. Z wiekiem, robiła się coraz większą domatorką. Ale obojętnie zaakceptowała zakup, pewnie z myślą o córce i jej przyszłych dzieciach
Kiedyś było inaczej: Mazury znała, bo studiowała w Lublinie, więc daleko nie było. Bywała tam kilka razy. Potem zjeździła pół Europy, zaliczyła kilka lat pracy na zagranicznym kontrakcie, zresztą razem ze Stefanem i teraz powtarzała, że wyjazdów to ona ma dość. Była lekarzem i lubiła swoją pracę w szpitalu, do tego prowadziła prywatną praktykę. Pracy miała dużo, ale twierdziła, że dom i ogród wystarczają jej do wypoczynku.
Stefan natomiast na początku był bardzo z siebie zadowolony, snuł wielkie plany, w czasie naszych rzadkich spotkań opowiadał z pasją o zamierzeniach… tyle, że nie miał zupełnie czasu, aby je realizować. I nic nie wskazywało, aby w przyszłości miało być inaczej. Z wielkich zamierzeń mogła być wielka klapa. No i powoli tracił swój optymizm.
Ale Stefanowi trafił się fart jak w totolotku. Stary Jesionek, dotychczasowy właściciel tej zagrody, w akcie notarialnym zastrzegł sobie mieszkanie w niej do końca życia. Stefanowi to nie przeszkadzało, więc nie oponował. Jednak siostra, gdy się o tym dowiedziała, była bardzo niezadowolona i to może też dlatego niezbyt interesowała się tym miejscem. W dodatku Stefan przez parę lat usłyszał od niej wiele ironicznych słów, komentujących jego handlowe umiejętności. I chociaż tłumaczył, że po prostu ma bezpłatnego stróża, a Jesionek wieczny nie jest, to większość naszych znajomych całkowicie się zgadzała z nią, a nie z nim
Ale większość się myliła i okazało się, że to Stefan miał rację. A nawet więcej niż rację.

Minąłem kilka przedziałów. Wszystkie miały drzwi zamknięte i szczelnie zasunięte zasłonki. Niech śpią, pomyślałem. Pewnie single rozwalili się wzdłuż na kanapach i w cholerze mają innych pasażerów. Ważne, żeby sami dupy wieźli wygodnie i w cieple. Założył bym się o wszystko, że w tych przedziałach nawet połowa miejsc nie jest zajętych.
Wreszcie zauważyłem, że jeden z przedziałów nie był tak szczelnie zabezpieczony. A światło padające z korytarza oświetlało puste miejsce na kanapie. Otwarłem więc drzwi. Na drugiej kanapie, z prawej strony, ktoś siedział.
- Dobry wieczór – cicho powiedziałem. – Wolne te miejsca?
- Dobry wieczór! – odpowiedział mi równie cicho miły, kobiecy głos. – Proszę!
Niemal bezszelestnie wszedłem do przedziału i położyłem neseser na półkę, a obok niego reklamówkę z wodą i kilkoma kanapkami. Nie zdejmowałem swetra, chociaż w przedziale było ciepło. Jeszcze czułem w kościach chłód i wilgoć, a nocna, senna pora, nie ułatwiała rozgrzania się. Przyjdzie czas i na zdjęcie swetra. Potem usiadłem na kanapie tyłem do kierunku jazdy, wciskając się plecami w stabilizujący kącik oparcia kanapy i bocznej ściany wagonu. Teraz w bladym świetle lamp korytarza mogłem obejrzeć kanapę naprzeciwko i popatrzeć na współpasażerkę. Skierowałem więc w tamtą stronę niby mimowolne spojrzenie.
Współpasażerki były dwie. Młoda kobieta siedziała obok drzwi, a mała dziewczynka leżała wzdłuż na kanapie, z głową spoczywającą na poduszeczce, opartej o kolana siedzącej. Dziewczynka spała. Kobieta patrzyła przed siebie, pewnie w stronę reprodukcji z jakimś pejzażem, wiszącej na przeciwległej ścianie. Nie była zainteresowana moją osobą, pewnie zaspokoiła ciekawość taksując mnie, kiedy ustawiałem neseser na półce. Po chwili przymknęła oczy i miałem wrażenie, że zaraz zacznie drzemać.
Ale coś było nie tak. Chociaż to złe słowa. To ja źle widziałem. Do przedziału wpadało niewiele światła, w dodatku zasłonki tworzyły różne cienie, więc to mnie trochę tłumaczy. Nieoczekiwanie, kiedy po chwili mój wzrok zaczął rejestrować więcej szczegółów, zdałem sobie sprawę, że kobieta jest niecodziennie ładna. Aż dreszcz mnie przeszedł, a senność uleciała gdzieś w dal.
Najpierw patrzyłem na nogi. Cholernie długie i widoczne od kostek do połowy ud. Dalszy widok zasłaniała niezbyt krótka mini spódnica od kostiumu. Kolana ściśle przylegały do siebie, podkreślając, że nogi są proste i strzeliste, niczym toczone. Popatrzyłem wyżej. Ciemne, niezbyt długie włosy, lekko sfalowane, sympatyczna buzia z wąskim nosem i pełną dolną wargą, a niżej dość duży biust, chociaż absolutnie nie nadmierny, schowany pod elegancką bluzką. I wreszcie doszło do mnie, że takiej pięknej dziewczyny to ja chyba jeszcze nie widziałem. A widziałem już sporo. Kobiet też.
Dopiero po chwili, mój wzrok zarejestrował też rękę, która obejmowała śpiącą dziewczynkę. Na serdecznym palcu tkwiła dość szeroka obrączka.

Ten widok przywrócił mnie rzeczywistości, kobieta była mężatką. Zresztą, cóż za „genialne” odkrycie, aż w duchu ironicznie zaśmiałem się z siebie. Przecież jechała z dzieckiem! Tyle, że jakoś na początku, wbrew oczywistym faktom, nie dopuszczałem tej myśli do siebie. Wydawało mi się, że jest za młoda aby być matką tak dużego dziecka. Ale to nie było niemożliwe! Może wcześnie zaczęła… Zresztą, z taką urodą to i nic dziwnego.
Poczułem niechęć do jej męża. Szlag by go nie trafił! Taką ślicznotkę zawłaszczył dla siebie! Zacisnąłem oczy. Już nie chciałem na nią patrzeć. Ale po kilkunastu sekundach przyszła refleksja i spojrzałem na to z boku: „Czego się wściekasz?” - pomyślałem gorzko. – „Z czym do ludzi? Czyżbyś na starość miał jakieś złudzenia? I co takiej dziewczynie mógłbyś teraz zaoferować, dziadku Tomeczku? To, że podobno faceci po czterdziestce głupieją, w niczym ci nie pomoże, ani niczego nie ułatwi. Jesteś w stanie najwyżej na nią popatrzeć i to wszystko!”
Ech, gdybym miał kilkanaście lat mniej…
„No i guzik z tego. Ona chyba nawet wtedy nie zaszczyciłaby ciebie spojrzeniem. A co mówić o dniu dzisiejszym! Może to nawet lepiej. Nie masz pracy ani zdrowia, kasy też masz niewiele, no i jedziesz spędzać czas w charakterze stróża posiadłości, bo tylko do tego jeszcze się nadajesz. I tyle twojego! Pewnie gdybyś jej to wszystko powiedział i zaoferował zawarcie znajomości, to ze śmiechu by się skręciła!”
Swoich wielbicieli na pewno mogła liczyć dziesiątkami. I na pewno wszyscy oni, na każde jej skinienie, natychmiast gotowi byli zaofiarować jej swoją młodość, pieniądze, oraz resztę życia. Zaś takim jak ja, pozostawało tylko westchnąć sobie ukradkiem, a i to po cichutku, żeby nie patrzyła na nich z litością i rozbawieniem.

A jeszcze rok temu nie chciałem dopuszczać do siebie podobnych myśli. Ciągle czułem się młodo! Dobra praca, porządny szef, niezły służbowy samochód… Świat był mój! Dawno już wróciłem do równowagi po tej traumie, którą sprawiła mi Lena. Od jej odejścia minęło przecież ładnych parę lat… Tyle, że moje wschodnie wyprawy jednak szerokim łukiem omijały Moskwę. Tego miejsca nadal się bałem. Nadal nie byłem pewien, czy zdołam stawić czoła wspomnieniom, czy dam radę spokojnie znosić widok tych ulic, tych tak dobrze znanych mi miejsc, tego widoku wiecznie spieszących się ludzi… czy nie powrócą stare koszmary, te czarne, pijane dni i pijane noce...
Ale w innych miejscach poza Moskwą wszystko było całkiem normalne. Rzadko już wspominałem Lenę, nawet kiedy – bywało – długonogie panienki tańczyły po stołach kankana. A zdarzało się to wcale nie tak rzadko. Ktoś nie znający branży byłby bardzo zdziwiony jak bardzo powszechny był ten zwyczaj, towarzyszący goszczeniu handlowych delegacji.
Ale to było i zdechło. Wszystko zdechło. I wszystko niemal równocześnie.

Doktor Nitecka nieraz mi mówiła, abym zwolnił trochę tempo, bo coraz więcej jej się nie podoba w moim zdrowiu. Ale machałem na to ręką. Na porządne badania, ani na chorowanie nie było czasu. Ciągłe wyjazdy, coraz dłuższe pobyty w Kijowie, Mińsku, Wilnie, Kiszyniowie… ja przecież jestem niezastąpiony, szef potrzebuje... szef chwali… nie mogę go zawieść… firma… przecież nie za darmo zostałem jego zastępcą… ja muszę…
Napoleonowskie plany. A potem ktoś wyjął igłę, dźgnął i balon pękł. Pękł nieodwracalnie.

Nasza firma była spółką szefa ze Szwedami z Gdańska. Oni mieli sporo kasy, a szef kontakty i układy na wschodzie, bo kiedyś studiował w Kijowie. Nie mam pojęcia kiedy i gdzie się spotkali, ale coś zadziałało, jakaś chemia może, albo inne zaiskrzenie… skutek był taki, że powstała firma do handlu z postradzieckimi krajami. Szwedzi mieli w niej większość udziałów i to w przyszłości okazało się decydujące dla moich losów, ale nie tylko moich.
Kilka lat wszystko było dobrze. Dużo pracowaliśmy i były z tego niemałe pieniądze. W międzyczasie moje dzieci pokończyły szkoły, starszy syn już studiował, córka na studia się wybierała, zostaliśmy w mieszkaniu tylko z Martą. Jednak coraz mniej mieliśmy wspólnych tematów, bo coraz mniej czasu spędzaliśmy razem. Marta tak się ode mnie odzwyczaiła, że czasem nawet była zadowolona z moich wyjazdów, bo – jak mówiła – nie przeszkadzałem jej w domu. I już sam nie wiedziałem, czy jej słowa powinny mnie zmartwić, czy mam się z nich cieszyć… Nasze drogi chyba się rozchodziły, tyle, że bardzo spokojnie. Bez kłótni i awantur.
Ale na świat spadł kryzys, nasze obroty zmalały, zyski były mniejsze i Szwedzi doszli do wniosku, że już nie ma powodu dzielić się zyskami z Mariuszem. Nauczyliśmy ich wschodu, poznali drogi, ścieżki i ludzi, więc my okazaliśmy się teraz po prostu już niepotrzebni.
Był wtedy wrzesień. Ciepły, kolorowy, piękny dzień. Pierwszy dzień jesieni, dwudziestego pierwszego września. I w tym właśnie dniu zebrała się Rada Nadzorcza naszej firmy. Nic nadzwyczajnego. Wiele razy się już zbierała, ja zresztą zawsze przygotowywałem sporo materiałów na te posiedzenia. Mariusz często zlecał mi to zadanie, będąc pewnym rzetelnego wykonania. I tym razem tak było, więc mimo słabszych wyników firmy, ze spokojem oczekiwaliśmy wszyscy zakończenia posiedzenia. A tu na koniec dnia… szok!!! To zresztą chyba nawet za słabe słowo na określenie tego co nas spotkało. Dowiedzieliśmy się, że Rada Nadzorcza podjęła uchwały o odwołaniu szefa z funkcji prezesa Zarządu i o przeniesieniu siedziby spółki do Gdańska. Więc automatycznie wszyscy dostali wypowiedzenie z pracy. 100% załogi. Zrównali wtedy nas wszystkich.
Było to tak nieoczekiwane, że najpierw byliśmy jak sparaliżowani. Wypowiedzenia dostaliśmy zaraz następnego dnia, ale z datą 30-go dnia miesiąca. Podpisane już przez nowy Zarząd. Bez obowiązku świadczenia pracy. Ale przecież jeszcze przez tydzień, do 30-go, mieliśmy pracować!
Kurwa, aleśmy wtedy pracowali! Szwedzi nie mieli węża w kieszeni i na otarcie łez przyznali nam odprawy w wysokości rocznych zarobków, więc wszyscy kasę mieliśmy na rok zapewnioną. A że Mariusza nie było, bo pojechał do Gdańska próbując to wszystko odkręcać, więc to ja rządziłem firmą, pozwalając wszystkim na wszystko i najczęściej sam inspirując wyskoki. Nasza piękna siedziba, gdzie przecież mieliśmy nawet służbowy bar dla gości, zamieniła się w jeden wielki, pijacko – rozrywkowo – dyskotekowy lokal. Było fajnie, bo nawet dziewczyny, które dotąd stroniły od alkoholowych imprez, tym razem nie odmawiały i dzielnie dotrzymywały nam kroku. Dodatkowo sprzątaczkom poleciłem przychodzić rano, żeby miał kto przynosić napoje i zakąskę. Też musiały pić. Kable od telefonów kazałem poodłączać, żeby nam dzwonki nie przeszkadzały. Zostawiłem tylko jeden działający aparat w sekretariacie i jeden w gabinecie Mariusza. Przez parę dni, obydwoje z Marylką, na przemian odbieraliśmy telefony od naszych wschodnich partnerów, żegnając się z nimi i opowiadając o całej sytuacji. Oj, nie ułatwiliśmy tym życia Szwedom w przyszłości, nie ułatwili. To jest pewne. Ale nie mieliśmy skrupułów. Tak jak i oni nie mieli.
Do soboty Mariusz nie wrócił, ale dobrze że sobota przerwała ten nasz alkoholowy ciąg. Bo chyba byśmy nie przeżyli. Przez cały dzień nie mogłem dojść do siebie. Prosiłem Martę, żeby mnie dobiła… A w niedzielę nie było wcale lepiej. Czułem się bardzo źle i nie miałem pojęcia jak i czym poprawić swój stan. O alkoholu nie mogłem nawet myśleć. Ale czułem, że tym razem, to nie tylko alkohol i skutki jego przedawkowania. Tu było cos więcej.
W poniedziałek poszedłem do firmy. Było posprzątane, ale zapachy trochę zdradzały co się tutaj działo. A ja nie mogłem nawet tego wąchać! Mój organizm protestował tak gwałtownie, że musiałem pójść do domu. I do wieczora się męczyłem, głodny i spragniony, nie mogąc tknąć żadnego jedzenia. Mało tego, łapałem ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba, ale i tak wciąż miałem wrażenie, że się duszę…
Wtedy się zdecydowałem i we wtorek poszedłem do Niteckiej. Wreszcie miałem czas na badania stanu zdrowia. No i się dowiedziałem. Nitecka była przerażona moimi wynikami badań. Powiedziała, że to już jest ostatnia chwila na zmianę trybu życia. Mój cały układ naczyniowo – krwionośny, z sercem na czele, był poważnie zużyty. Serce zdeformowane, grożące zatory żylne, kamienie w nerkach, podejrzany stan wątroby, uaktywnione stare pęknięcia w stawie kolanowym, które teraz objawiały się bólem, uniemożliwiającym prowadzenie samochodu... Wesoło nie było. Dostałem stos tabletek i wyraźne zalecenia. Miałem teraz się nie przemęczać, dużo odpoczywać, dużo spać i absolutnie się nie denerwować. Ponadto zero alkoholu i ograniczenie wszelkich używek. Nawet kawy.
No to zmieniam ten tryb życia. Od tamtego czasu minęło dziewięć miesięcy, a ja innej pracy na razie nie mam, bo ani jeden raz nie udało mi się przejść badań stanu zdrowia przeprowadzanych przez lekarzy pracodawców. Widocznie moja kartoteka zdrowia działa na nich jak czerwona płachta na byka. Samochód musiałem sprzedać, bo noga przestawała mnie czasem słuchać. Raz nawet o mało co nie spowodowałem wypadku, kiedy nieoczekiwanie nacisnęła na pedał gazu, chociaż wcale jej tego nie kazałem. Powoli popadałem w wyraźną depresję.

Był tylko jeden pozytywny aspekt mojego dotychczasowego trybu życia. To szaleństwo uchroniło mnie przed brzuszkiem. Nie miałem nadwagi, bo na jedzenie też nie było czasu. Byłem szczupłym, w miarę przystojnym panem, z lekka posrebrzona głową, ale bez łysiny. Tu już działały geny. W mojej rodzinie, ani po stronie matki, ani ojca, łysych nie było. Tym niemniej 42 rok życia i niejasne perspektywy na przyszłość, odcisnęły na mnie swoje ślady. Straciłem pewność siebie, przestawałem być dowcipny, pojawiła się zgryźliwość, dużo rzeczy teraz mi się po prostu nie chciało. I przeważnie nawet nie chciało mi się tego zmieniać, ani z tym walczyć. Poddawałem się gnuśności.
Chociaż muszę przyznać, że po tych kilku miesiącach, kiedy nie pracowałem i systematycznie zażywałem przepisane leki, czułem się wyraźnie lepiej i lepiej sypiałem.

Monotonny stukot kół pociągu potęgował moją rezygnację. Siedziałem smętny w przedziale, mając wrażenie, że życie mi się właściwie skończyło. Dzieci mam już samodzielne, bo wcześnie je sobie zafundowaliśmy, nawet wakacje spędzają gdzieś na studenckich rozjazdach. Dla żony przestałem być interesujący i właściwie tylko zabiegany Stefan ciągle traktował mnie poważnie i nie wyczuwałem u niego lekceważenia. Nawet ta propozycja stróżowania to była właściwie bardziej jego troską o moje zdrowie, niż próbą załatwienia sobie dozoru posiadłości. My we dwóch zawsze się nieźle rozumieliśmy. Obydwaj pracowaliśmy w handlu zagranicznym, chociaż w różnych firmach i na innych terenach. Jednak zawsze mieliśmy wspólne tematy i zawsze mieliśmy o czym pogadać. On teraz musiał pracować po kilkanaście godzin, bo w jego firmie niepokornych zwalniali. Dlatego stresował się gdzieś w Egipcie a ja miałem mu leczniczo pilnować chaty i przy okazji dłubać coś spokojnie w gospodarstwie. Stefanowi marzyła się drewniana altanka w ogrodzie, z murowanym grillem i zadaszonym zapleczem w razie niepogody. I tym miałem się zająć w miarę ochoty i możliwości. Nie powinno to być dla mnie technicznym problemem. Lubiłem majsterkowanie, a Stefan ostatnio zawiózł tam sporo elektronarzędzi, więc do końca wakacji coś jednak powinienem stworzyć. A jak nie stworzę, to też nic się nie stanie. Najwyżej kiedyś zrobimy to razem jak wróci. Najważniejszy był spokojny wypoczynek.

Pociąg dotoczył się do Sandomierza. Znów kilka osób wsiadało i kilka wysiadało. Mdłe światło na peronie nie niosło ze sobą zapowiedzi niczego interesującego, nieoczekiwanie jednak do naszego przedziału wszedł jeszcze jeden pasażer. Był to mężczyzna, pewnie po pięćdziesiątce, lekko otyły i wyłysiały. Mruknął „dobry wieczór”, położył teczkę na półce obok mojego nesesera i usiadł na kanapie po mojej stronie, ale tuż obok drzwi; dokładnie naprzeciw tej ładnej dziewczyny. Dziewczyny, czy kobiety, sam już nie wiedziałem jak o niej myśleć. Nie wyglądała na więcej niż 25 lat. Ale to pierwsze wrażenie, przy słabym oświetleniu. Ciekawe jak będzie wyglądać w świetle dnia. Chwilami zaczynałem się cieszyć, że w świetle dnia odkryję u niej jakąś wadę i nie będzie tak bezczelnie piękna i elegancka. A czasami właśnie tego się bałem, chciałem by na zawsze została w moich marzeniach śliczną bez zarzutu, chociaż, niestety, niedostępną. Nie miałem wątpliwości, że już na zawsze ją zapamiętam. I ciągle żałowałem, że jestem taki stary.
Mężczyzna był wyraźnie „delegacyjny”. W garniturze, pod krawatem, bez większych bagaży. I zachowywał się też „delegacyjnie”, czyli od razu ułożył się w kącie, przymknął oczy i spokojnie pogrążył się w drzemce. Cały nasz przedział był cichy i spokojny.
Pociąg ruszył. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów bez jakiejkolwiek zmiany sytuacji. Było dość ciemno, obserwacje były bezsensowne i tylko ciche, rzadkie posapywania mężczyzny nieco zakłócały monotonię podróży. Ale ten spokój się kończył. Z korytarza doszły do mnie odgłosy otwieranych drzwi przedziałów i echo rozmów. Najwyraźniej trwała kontrola biletów. Pomyślałem, że zaraz wejdzie konduktor i włączy światło. Musiałem przygotować się do obejrzenia tej pani w pełnym świetle. Postanowiłem udawać że szukam biletu, aby przedłużyć tą chwilę, by konduktor zbyt szybko nie wyszedł i nie zgasił światła.
Jednak z moich planów nic nie wyszło. Wprawdzie wchodzący konduktor zapalił światło, tyle że kontrolę biletów zaczął od pasażerów przy drzwiach, więc to oczywiste, że w tym czasie musiałem bilet znaleźć. No bo jak długo można szukać w dwóch kieszonkach koszuli? Ale długa obserwacja nie była niezbędna. Jeden rzut oka na dziewczynę wystarczył do stwierdzenia, że się nie myliłem. Była piękna i naturalnie elegancka. Niezbyt długie, ciemno-kasztanowe włosy układały się lekkimi falami wokół głowy. Dyskretny i harmonijny makijaż podkreślał regularne rysy twarzy, a ujmujący, delikatny uśmiech dopełniał całości. Dziewczyna była bardzo ładna i budziła sympatię. Cała jej zgrabna sylwetka była jedną wielką radością życia. Nie miała w sobie żadnej sztuczności. Każdy jej ruch i gest był skoordynowany i pełen gracji. Powiedziałbym nawet, że niemal taneczny. Szczegóły jej dość obcisłego, ale gustownego ubioru podkreślały jej sylwetkę i doskonale komponowały się ze sobą. Bez dwóch zdań: miała nie tylko książęcą urodę, ale i wdzięk księżniczki. Jej całe zachowanie było pełne naturalnej gracji i elegancji. Była po prostu zachwycająca.
Jedyną dysharmonię wprowadzała obrączka na palcu. Jak najbardziej prawdziwa.

Konduktor też nie był z drewna i po sprawdzeniu mojego biletu ruszył do wyjścia obdarzając dziewczynę długim spojrzeniem. Zauważyła to i leciutko się do niego uśmiechnęła. Jednak trwało to tylko ułamek sekundy, bo natychmiast spoważniała i przeniosła swoją uwagę na dziewczynkę, poprawiając jej głowę na poduszeczce. Dziewczynka spała i nawet światło jej nie rozbudziło. Pomyślałem jak fajnie byłoby tak oprzeć swoją głowę o te uda tak, jak oparta jest ta poduszeczka… Znów tylko westchnąłem w myślach: pomarzyć dobra rzecz. Ale nie dla psa kiełbasa…
Przez cały ten czas kobieta nie zaszczyciła mnie nawet cieniem uwagi, ani śladem spojrzenia. Światło zgasło i szczęknęły drzwi zamknięte przez konduktora.

Niezadługo wyłączono nawet światło na korytarzu. Paliły się tylko lampy przy drzwiach wyjściowych z wagonu. W naszym przedziale niewiele już było widać. Nikłe zarysy kształtów też czasem gdzieś znikały. Nie było teraz lepszego zajęcia niż spanie. Ale chociaż ziewałem raz za razem, to sen nie przychodził. Tylko wyobraźnia miała pole do popisu. Już nie byłem wściekły na tą pięknisię za to, że jest taka ładna. I bezczelnie ustawiałem siebie obok niej, w miejscu jej męża. Ciekawe, jak to jest mieć taką piękną żonę? Moja wprawdzie nie była brzydulą, ale do tej tutaj, jednak sporo jej brakowało. Ciekawe, czy inni faceci zawsze podrywają takie ładne kobiety? Jak się wtedy czuje mąż takiej damy?
Ech, nawet w kawalerskich czasach, kiedy kumple zazdrościli mi powodzenia u dziewczyn, to nigdy nie potrafiłem podrywać tych, na których naprawdę mi zależało, a także tych najładniejszych. Dołowałem się wtedy, traciłem całą pewność siebie i wiarę w swoje możliwości. Pamiętam, że kiedy jeszcze w szkolnych latach zakochałem się platonicznie w ujrzanej kiedyś dziewczynie, za cholerę nie umiałem nawet zapytać znajomych kim ona jest i gdzie można się z nią zetknąć. Chociaż pytania o wszystkie inne swobodnie przechodziły mi przez gardło i były przyjmowane normalnie. Ale kiedy ją zauważyłem gdzieś niedaleko, to panikowałem nie umiejąc podejść i zacząć rozmowy. Tchórzyłem, bo ona nigdy na mnie nie patrzyła i bałem się, że dostanę kosza. Tego ośmieszenia bym nie zniósł.
Już po latach poznałem jej siostrę i dowiedziałem się, że ona też się we mnie kochała. I też nie wiedziała jak się do mnie zbliżyć... I też bała się, że dostanie kosza…

A ożeniłem się… to w ogóle była niespodzianka dla wszystkich moich znajomych. Z dawną koleżanką, Martą, którą znałem jeszcze w szkolnych latach. Wcześniej nic nas nie łączyło, oprócz znajomości jakich wiele w młodości. Zaliczałem ją tylko do szerokiego kręgu moich zwykłych znajomych. I po paru latach, zupełnie nieoczekiwanie, spotkaliśmy się na jakiejś imprezie w akademiku. Ją ktoś zaprosił, mnie zupełnie ktoś inny i nasze spotkanie było absolutną niespodzianką. Początkowo na tej imprezie obydwoje nie czuliśmy się najlepiej. Byliśmy trochę na marginesie, na orbicie zainteresowania, żadne z nas nie należało do czołówki ważnych imprezowiczów. Więc naturalną koleją rzeczy, sytuacja przyciągała nas do siebie. Gdyby to był ktoś obcy, pewnie byłoby trudniej, ale byliśmy przecież znajomymi, rozmawiało się nam wspaniale, rozbawiliśmy się nie gorzej niż główni bohaterowie, no a potem, jak to po imprezie w akademiku, gdzieś trzeba było położyć się spać. No i nie samemu, na takie fanaberie to brakowało miejsca. Więc musieliśmy skorzystać z jednego tapczanu. Zasady akademickie były jednoznaczne: nie chcesz obciachu, to idziesz spać z kimś, z kim byłaś, czy byłeś cały wieczór. Tu na późniejsze wybory miejsca nie było. Oczywiście, to co działo się w konkretnym łóżku, nikogo postronnego nie obchodziło, zasady obowiązywały dla celów, powiedzmy, kwaterunkowych i do niczego więcej.
No więc udostępniono nam wąski tapczanik, a w pokoju były jeszcze takie dwa. I na każdym z nich była para. Po zgaszeniu światła w pokoju panowała wolnoamerykanka, ale absolutnie nie należało interesować się otoczeniem. Trzeba było wyłączyć słuch, a i wzrok, bo przecież przez okno wpadało dość dużo nocnych świateł miasta. Ktoś ciekawski bez problemu mógł zobaczyć to i owo. Ale kto się wtedy tym przejmował!
Obydwoje byliśmy w niezłych humorach, wypiliśmy trochę alkoholu, a poza tym po prostu sytuacja nas rozbawiała. W przeszłości, gdybyśmy tylko chcieli, nieraz mogliśmy wylądować w łóżku. W znacznie bardziej intymnych miejscach. Ale stało się to dopiero teraz, w tak mało komfortowych warunkach.
Kiedy światło zgasło, rozebrałem się do naga, rzucając ubranie na stojący obok stoliczek. Nawet bez jakichś oczekiwań czy zamierzeń. Po prostu nie wyobrażałem sobie, że mogę znaleźć się ubrany w łóżku z dziewczyną. Obojętnie jaką. Ona też się rozbierała, kładąc części garderoby na stojącym krześle. A kiedy wsunęła się pod kołdrę, poszedłem w jej ślady i przylgnąłem do niej całym ciałem, obejmując ręką jej plecy.
Miała na sobie bluzkę, chociaż biustonosz zdjęła. Wsunąłem więc rękę pod tą bluzkę, gładząc jej szczupłe plecy. A po chwili, moja ręka, zjeżdżając w dół natknęła się na figi. Niech tam, pomyślałem. To później. Wsunąłem kolano pomiędzy jej uda. Rozchyliły się początkowo, a potem silnie ścisnęły moją nogę. Zaczęliśmy się całować. Objęła mnie ręką za szyję. Pocałunki oddawała ochoczo, więc ośmielony, przeniosłem rękę do przodu podciągając bluzkę i dobrałem się do jej piersi. Bardzo fajne piersi. Jędrne i kształtne. Pomasowałem je palcami a potem moja głowa zjechała w dół, a usta chwyciły brodawkę: najpierw jedną, potem drugą. Przy okazji moja twardniejąca męskość trochę odsunęła się od jej ud, tak, że tylko sam koniec dotykał jej ciała. Nie mogła tego nie czuć, ale nie reagowała. Natomiast całym ciałem reagowała na pieszczoty biustu. Drżała, cicho jęcząc i całując mnie po głowie. Ale kiedy moja ręka powędrowała, ku spojeniu jej ud, chcąc odsunąć figi, nagle ścisnęła kolana, a jej ręka złapała moją i odsunęła od tego miejsca. „Nie, Tomku” – usłyszałem cichy szept. – „Tego nie będzie.”
Zamarłem na chwilę, tylko moja ręka machinalnie gładziła ją po plecach. Po chwili znów szepnęła mi do ucha: „Lubię cię, Tomek, popieść mnie trochę, ale tam jest teren zakazany.”
Cóż było robić, podniecenie mnie w zasadzie opuściło, więc pieściliśmy się jeszcze przez jakiś czas, pobawiłem się jej sterczącymi krągłościami, w końcu zdjąłem nawet z niej bluzkę i odrzuciłem gdzieś na podłogę. A potem zasnęliśmy zmęczeni, objęci rękami, ona przytulona do mnie piersiami i z nosem wtulonym w moją szyję. No i ze splecionymi udami, chociaż majtki wciąż chroniły jej biodra. Dopiero po jakimś czasie obudziła mnie wyplątując się z objęć, bo nasze spocone ciała domagały się tego. Niedługo znów zasnęliśmy, tym razem Marta była odwrócona do mnie plecami i tylko moja ręka obejmująca jej pierś wciąż dawała nadzieję na coś więcej.
To więcej zdarzyło się ponad pół roku później, kiedy już wszyscy nasi znajomi wiedzieli, że jesteśmy parą. I już wiele razy spaliśmy razem u mnie w akademiku. Okazało się, że Marta była dziewicą, co przyznam szczerze, niesłychanie mnie zdumiało i zaskoczyło. Nigdy przecież nie demonstrowała jakichś ostrych poglądów na sprawy seksu i nie robiła z siebie ortodoksyjnej cnotki. Ciągle była fajną, towarzyską koleżanką dla wszystkich znajomych, później nawet ułatwiała znajomym parom spotkania i nie interesowała się tym co w tym czasie robią.
A kiedy mieliśmy już za sobą te pierwsze kilka razy, trochę niezdarne i nieskoordynowane, okazało się, że szybko poznajemy i odnajdujemy nasze oczekiwania. Wtedy zaczął się nasz festiwal seksu. Kochaliśmy się zawsze i wszędzie gdzie się dało. Nawet, gdy byliśmy w dużym gronie osób, potrafiliśmy nagle gdzieś zamelinować się na kilkanaście minut, żeby się zaspokoić. I nie zawsze kończyło się na jednym razie na wieczór. Marta zresztą wtedy najczęściej ubierała się dość oszczędnie, nie zakładała biustonosza, a spódnice dobierała szerokie i niemnące. Majtek najczęściej też wtedy nie miała, więc szybko znajdowałem dostęp do jej jędrnego ciała. Przyznam się, że sama świadomość tego, że nikt w towarzystwie nie wie, że ona nie ma nic pod spodem, niesłychanie mnie podniecała. Byłem gotów praktycznie zawsze i wszędzie. A przecież noce najczęściej i tak spędzaliśmy razem w moim pokoju w akademiku. I raczej rzadko grzecznie.
Nie minął rok, a byliśmy już małżeństwem.
Ale żadna idylla nie trwa wiecznie. Nasze szaleństwa kontynuowaliśmy gdzieś tak do połowy pierwszej ciąży Marty. Później zrobiła się ostrożna i najczęściej mnie odpychała, chociaż były i momenty fantastyczne. Ale to było zdecydowanie za rzadko jak na moje rozbudzone potrzeby seksualne. Zaczęły się niesnaski i nasza doskonała – wydawałoby się – harmonia, zaczęła się rozklejać.
Narodziny syna trochę znów scementowały nasz związek. Marta urodziła nieoczekiwanie, kiedy nie było mnie przy niej. Byłem wtedy na delegacji, na drugim krańcu Polski, a wszystkimi sprawami związanymi z opieką nad nią zajął się jej brat. Nie było to proste, bo poród przebiegał z komplikacjami i Marcie groziło, że żywa z tego nie wyjdzie. To może dlatego, czując się po wszystkim raczej nieszczególnie, spuściłem z tonu, a Marta zaczęła dominować w naszym związku. Razem dbaliśmy o naszego pierworodnego i było nam dobrze, chociaż oczywiście, długo musiałem pościć. I kiedy po paru miesiącach, próbowaliśmy wrócić do współżycia, byłem niesłychanie szczęśliwy i gotów na dostosowanie się do jej wszelkich kaprysów i ograniczeń. Ale Marta była wtedy bardzo uwrażliwiona i ostrożna, co bardzo ją ograniczało. Nie potrafiła skoncentrować się na seksie, chociaż było widać, że chce i się stara. Jakiś lęk zapadł w jej podświadomość i nie potrafiła osiągnąć orgazmu. A jeszcze gorsze było to, że po kilkunastu próbach zupełnie przestała przejmować się moimi potrzebami. Jej tapczan stawał się meblem, gdzie miałem wstęp wzbroniony. Pod różnymi pretekstami. Najczęściej brała do siebie dziecko i dla mnie brakowało miejsca. Nie było nie tylko współżycia, ale nawet pieszczot. Unikała ich, twierdząc, że nie potrafię się ograniczyć, zaczynam być natarczywy i źle to na nią wpływa. Spałem oddzielnie i szlag mnie trafiał coraz bardziej.
Sytuacja taka trwała następne pół roku, zanim coś powoli drgnęło i zaczęło się zmieniać. Znowu łóżko, chociaż czasem, mogło zacząć kojarzyć mi się z seksem. Marta złagodziła swoje podejście i było nam nieźle ze sobą, chociaż niezbyt często. Tyle, że o poprzednich szaleństwach nie mogło być już mowy. Już nigdy nie dała się namówić na chodzenie bez bielizny, a o kochaniu się na łonie natury, albo gdzieś na krześle, mogłem zapomnieć. Rzadko w łóżku potrafiła być wspaniała, chociaż bywały i nieoczekiwane sytuacje. Nie zapomnę tej chwili, kiedy pewnego dnia leżeliśmy spokojnie obok siebie i nieoczekiwanie Marta sama zrzuciła z siebie wszystko i tuląc się do mnie poprosiła, żebym zrobił jej córeczkę.
To był wieczór! Wypiliśmy wtedy wcześniej trochę wina, co nie było niczym niecodziennym. Marta przecież już od dawna nie karmiła piersią, więc czasami pijaliśmy sobie trochę we dwoje. To ja najczęściej byłem tego inicjatorem, gdyż zauważyłem, że po alkoholu Marta jest znacznie milsza w łóżku, lepiej reaguje na pieszczoty i nie jest taka spięta. Ale wtedy, kiedy szliśmy do łóżka nie spodziewałem się niczego nowego. Aż tu nagle takie żądanie!
Marta zawsze lubiła spermę na swoim brzuchu i w swojej muszelce. To ją bardzo podniecało, więc musiałem opanować metodę częściowego wytrysku wcześniej, na wejście muszelki, aby dodać jej podniety, ale jednocześnie nie pozbawiając siebie możliwości dalszych działań. Znaliśmy swoje organizmy doskonale i potrafiliśmy się zgrać tak, że bardzo długo podtrzymywaliśmy swoje podniecenie na granicy spełnienia, pieszcząc się wzajemnie. A tego dnia, wydawało mi się, że wyszło to nam idealnie.
Kiedy po długich, wymyślnych pieszczotach w różnych pozycjach zaspokoiliśmy się już wzajemnie, a jej muszelka była wręcz przepełniona, nieoczekiwanie, po serii pomruków i pocałunków, Marta, zamiast iść do łazienki, zażądała kontynuacji. Zaprotestowałem, chcąc chwilę odpocząć. Bo wydawało mi się, że wcześniej dałem z siebie wszystko. Ale na próżno. Marta, wciąż się tuląc i przymilając powiedziała, że mam najwyżej 10 minut czasu na odpoczynek. A jej palce nie przestawały błądzić wtedy po moim ciele. Moje zresztą również gładziły jej piersi i brzuch, bo nie chciałem być gorszy, Wreszcie moja dłoń znalazła się w spojeniu jej ud. Było tam strasznie mokro i ślisko i to ja byłem tego przyczyną. Odnalazłem fasolkę u góry muszelki i zacząłem ją delikatnie pocierać. Wtedy nogi Marty zaczęły się powoli rozchylać, aż doszły do maksymalnego oddalenia. Oddawała to wszystko do mojej dyspozycji.
Jeszcze nigdy jej reakcja na moje pieszczoty nie była tak wyraźna. Marta wiła się i pojękiwała, wykonując nieskoordynowane ruchy rękami, ale uda rozchylała wciąż maksymalnie. A ja? Wcale nie musiało minąć 10 minut, żebym znowu był gotowy. I kiedy Marta poczuła mnie w sobie, objęła moje biodra nogami, a ja w niecałą minutę zrewanżowałem się jej potężnym wytryskiem.
I wierzcie, albo nie, jednak po dziewięciu miesiącach Marta urodziła nam córkę.

Spokojny stukot kół wreszcie zaczął robić swoje. Jeszcze próbowałem oderwać się od wspomnień młodości i wyobrazić sobie jakby mogły wyglądać szaleństwa z piękną sąsiadką, ale myśli zaczynały ulatywać i się mieszać, a moja głowa zaczęła opadać coraz niżej. Kilka razy udało mi się poderwać ją do góry, jednak za którymś razem tylko usadowiłem się wygodniej w moim kąciku, zamknąłem oczy i świat odjechał. Zasnąłem.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wykrot · dnia 11.03.2011 09:14 · Czytań: 1304 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 4
Komentarze
zajacanka dnia 12.03.2011 00:48
Malo tu, poki co, erotyki. Ale poczekam spokojnie. We wstepie za to duzo zaimkow, ktore spokojnie mozesz usunac.
Cytat:
A jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie wiedziałem, że taki ktoś istnieje.

A to mi sie podoba bardzo :)
Pozdrawiam
wykrot dnia 17.03.2011 00:28
A jak tu dodać następną część tekstu?
zajacanka dnia 08.07.2012 14:39
Jak to dobrze zajrzeć do początku. Pamiętałam, że Stefan jest szwagrem bohatera, ale myślałam, że jest bratem żony Tomka. I coś mi nie pasowało. Teraz się uspokoiłam nieco:)
Lecę dalej :)
Wasinka dnia 09.07.2012 00:44
No i proszę, okazało sie, że czytałam tę część.
Czytając, myslałam sobie - przecież to już było. Znaczy się, zostało coś niecoś w pamięci...
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty