Krok w przedpiekle - Vivaldi
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Krok w przedpiekle
A A A
Z serii "Płaszcz nieboszczyka" część IV

Zawierucha stawała się coraz silniejsza.
Co prawda w tych okolicach burze piaskowe nie były niczym dziwnym, ale Willy musiał przyznać, że ta prawdopodobnie była najgorszą od wielu lat. Z furią miotała ogromnymi masami piasku, pyłu i żwiru, grzebiąc wszystko, co spotkała na swojej drodze. Samotnie stojący dom, zabłąkany wędrowiec, jakaś kępa lasu - nie miało to żadnego znaczenia.
Mężczyzna nabił fajkę tytoniem, wpatrując się w płomień świecy. Nawałnice nie trwały zazwyczaj długo. Kilka godzin, czasem cały dzień. Obecna jednak była wyjątkowa; napierała bez przerwy od dwóch dni, wciskając piasek w najmniejszą szczelinę drewnianych domków, trzaskała okiennicami i skrzypiała deskami, próbując zerwać je z dachów. Chata Willy'ego była pod tym względem wyjątkowo upierdliwa, bo choć wszystko się trzymało, całość skrzypiała niemiłosiernie.
Czarny, stary kocur wskoczył mu na kolana. Miał chyba z piętnaście lat, a mimo to nadal łasił się jak głupi kociak. Zresztą... w taką pogodę każdy chce być blisko drugiej, żyjącej istoty. Mężczyzna zapalił. Doskonale wiedział, że gdy nadchodzi burza, nawet jeśli jest daleko, nie należy nigdzie podróżować, tylko siedzieć w domu i modlić się do Boga, żeby nawałnica nie trwała długo. Choć tak na dobrą sprawę, to raczej Martha klepała pacierze w swoim pokoju. On wolał wpatrywać się w skaczący płomień i głaskać grubego kota. Doprawdy, w czasie takiej burzy nawet szczura byłoby żal wyrzucić na zewnątrz...

Rano Will wyszedł zobaczyć, jakie szkody poczynił wiatr i ku swojemu zadowoleniu stwierdził, że nie są aż tak straszne; zasypany front, zniszczona balustrada, drewno opałowe rozrzucone wokół domu; w gruncie rzeczy nic poważnego. Wyglądało na to, że cholera przeszła bokiem, zasypując miasteczko. Uśmiechnął się na tą myśl, choć wiedział, że to nie po chrześcijańsku... Ale nie mógł tego powstrzymać. Zwłaszcza, gdy przypomniał sobie złośliwości, jakimi raczono go, kiedy stwierdził, że nie zostawi domu tak jak reszta sąsiadów i nie przeniesie się do miasta. To tylko pół mili - mówili. Nikt ci w razie kłopotów nie pomoże - powtarzali. Jakby mu była pomoc potrzebna... Był przecież żołnierzem, walczył z konfederatami, podczas gdy większość z tych mieszczuchów kryła się po piwnicach! Teraz mają! Połowa miasteczka jest zapewne zasypana, a on ma darmowe materiały do napraw. Deski, meble, drzwi - wszystko można było wynieść z opuszczonych domów. Tylko gwoździ zawsze mu brakowało. Trzeba było jechać po nie do miasta.
Zaklął cicho i poszedł zaprząc konia do bryczki.

***
Miasteczko rzeczywiście ucierpiało i to dość mocno. Zawierucha wywarzyła drzwi do zakładu kowala i wymiotła stamtąd wszystko, począwszy od gwoździ, kończąc na młocie. Oj, zdziwili się ludzie, kiedy im nagle w środku burzy podkowa przez okno wpadła.
Zresztą, nie tylko kowal ucierpiał - także Rosy, właścicielka saloonu, miotała gromy na lewo i prawo, z powodu jakiejś nowej dziewczyny, która źle zabezpieczyła okna na piętrze. W efekcie niemal wszystkie pokoje były zasypane i nie dało się tam nic zrobić. No chyba, że ktoś lubił się pieprzyć, siedząc po pas w piasku.
Nawet szeryf Jones chodził poirytowany; przez ten cholerny huragan, w sąsiednim miasteczku utknęła paczka, na którą czekał od dłuższego czasu, a nie było szans, żeby kogoś po nią wysłać. Nawet mając ogromne szczęście, podróż w jedną stronę trwałaby niemal cały dzień. O ile ktoś byłby na tyle szalony, żeby gdzieś jechać...
Tym bardziej więc zdziwił się, zobaczywszy człowieka zmierzającego do miasta. Przychodził ze wschodu, więc prawdopodobnie z Mysconcin albo Hilkweye, ale trudno było w to uwierzyć. Dobre trzy dni trwałby taki spacer, poza tym facet musiałby przejść przez środek huraganu, a to było niemożliwe.
Mężczyzna był wysoki, dość barczysty, opatulony w brązowy prochowiec. Na twarzy - owiniętej czarnym materiałem - nosił gogle, co akurat nie dziwiło, biorąc pod uwagę specyfikę tego diabelnego regionu. Nie miał worka, walizki czy innego bagażu; cały natomiast pokryty był piaskiem. Wysypywał się niemalże z każdego miejsca - kieszeni, spod kamizelki, połów płaszcza, szczelin i dziur. Nawet na rondzie kapelusza było go pełno.
Zobaczywszy szeryfa, przystanął tuż obok niego.
- Daleko stąd do najbliższej stacji kolejowej? - zapytał. Głos miał dziwnie jednostajny, głęboki i metaliczny.
- Najbliższa stacja kolejowa jest w Blackrock. - odpowiedział Jones, lekko zaskoczony. - Jakieś trzydzieści pięć mil na południowy - zachód. Konno dojechałby pan szybko, ale dopiero, co skończyła się burza piaskowa i nikt wam konia raczej nie użyczy.
- Nie szkodzi. Pójdę pieszo.
- Radziłbym poczekać. Nigdy nie wiadomo, czy ta diabelska nawałnica nie postanowi tu wrócić.
Wędrowiec skinął głową, nie odpowiadając nic i ruszył w stronę saloonu. Szeryf przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, starając się nie zwracać uwagi na odgłos, towarzyszący każdemu ruchowi nieznajomego. Zupełnie, jakbyś zgrzytał zębami, mając między nimi piasek.

Rosy zdawało się w pierwszej chwili, że sam diabeł wszedł do lokalu, ale była usprawiedliwiona. Któż bowiem spodziewał się podróżnych zaraz po burzy? Zwłaszcza takich podróżnych...
Wszedł do baru, potwornie tupiąc. Kroki miał niczym bizon. A sądząc po odgłosie podłogi - takąż samą wagę. Podszedł do lady i położył nań dłonie, rozsypując przy okazji piasek wokoło. Właścicielka uśmiechnęła się krzywo.
- Whisky. - poprosił. - Podwójne.
Rosy posłusznie nalała alkoholu do kieliszka. Mężczyzna odchylił nieco materiał na twarzy i wypił trunek. Przez chwilę wpatrywał się przed siebie, po czym położył szkło na blacie, razem z pięćdziesięciodolarówką.
- Reszty nie trzeba. - powiedział i ruszył w stronę wyjścia, zostawiając za sobą lekko zszokowaną kobietę oraz innych klientów. Pięćdziesiąt dolców nie było w końcu sumka, którą można ot tak rzucać na prawo i lewo. Jednak zaraz po wyjściu usłyszał za sobą głos jakiegoś człowieka, który biegł w jego kierunku, machając ręką.
- Victor! Victor, zaczekaj do wszystkich diabłów!
Nieznajomy zatrzymał się i spojrzał na biegnącego mężczyznę. Miał nie więcej, niż pięćdziesiąt lat, krótko przycięte, siwiejące włosy i długie, sumiaste wąsy, dodające mu powagi. Zdyszany, zatrzymał się tuż przed wędrowcem, ściskając w dłoni paczkę gwoździ.
- Jasna cholera, chyba rzeczywiście się starzeję. - wysapał, prostując się. - Ale przynajmniej cię dogoniłem, ty sukinsynie.
- Musiałeś mnie chyba z kimś pomylić...
- Żartujesz sobie? Nigdy bym nie mógł zapomnieć faceta, który daje w barze pięćdziesiąt dolców za zwykłe whisky! Ha! Dobrze pamiętam, jak zrobiłeś dokładnie to samo w saloonie, w Birdwood. Tam też była bystra kobitka, z takimi ładnymi, malutkimi piersiątkami...
- Nadal uważam, że musisz mnie z kimś mylić. Nie byłem w Birdwood.
- Jak to nie byłeś?! Obaj byliśmy! Razem z pułkownikiem Hustonem, stary wyga, niech mu ziemia lekką będzie! Nie pamiętasz? Jestem Will. Will Buckston. Służyliśmy razem w artylerii pod pułkownikiem Jimem Hustonem! Ciągnęliśmy na południe i w lesie jakiś drań omal nie odstrzelił ci głowy! Pamiętasz?
Nieznajomy, nazywany przez mężczyznę Victorem, spojrzał na Willa.
- Will... William Buckston... James Herbert Huston... Alice, z rudymi włosami... nie wiem, nie pamiętam... Była tam... taka kelnerka, Indianka... była tam...
- Tak, tak, była! Ognista Esma, oj była! Ha! Jednak pamiętasz! - wąsacz ucieszył się i klepnął Victora w ramię. - A, cholera! Mięśnie to masz chyba ze stali! Prawie sobie rękę złamałem! Zresztą, nieważne! Co tu w ogóle robisz, gdzie idziesz?
- Jestem przejazdem. Jadę do Waszyngtonu.
- O, w takim razie jeszcze szmat drogi przed tobą! Zresztą, póki co dzisiaj się raczej stąd nie wydostaniesz, więc może wstąpisz do mnie? Moja żona z pewnością zrobi coś dobrego na obiad!
Victor przez chwilę wpatrywał się w Willa, jakby się zastanawiał, po czym spojrzał w niebo. Chmury - ciężkie, szare obłoki, niczym spasione krowy - wolno przemieszczały się po nieboskłonie. Zapowiadało się na kolejną burzę w najbliższym czasie. Być może nawet gorszą, od poprzedniej. Ponownie zerknął na byłego żołnierza i przystał, choć niechętnie, na jego propozycję. Jednak z oferty podwiezienia wozem nie skorzystał i do domu swego kompana udał się pieszo.

***
Długo rozpamiętywali wojenną przeszłość. Co prawda, to raczej Will mówił, natomiast Victor od czasu do czasu rzucał jakąś nazwą, imieniem, czynnością, których do końca nie mógł sobie przypomnieć. Czasem wydawało się, że doskonale pamięta tamte czasy, by za chwilę twierdzić, że nie ma pojęcia, o czym mówi gospodarz. Wspominali kobiety, kolegów z oddziału, miasta, zabawy, bitwy i chwałę zwycięstwa, choć Will nie mógł pozbyć się uczucia, jakby dla Victora wszystko to było czymś w rodzaju artykułu w gazecie, przeczytanego na szybko w pociągu. Mimo wszystko jednak cieszył się z tego spotkania.
Martha przygotowała dla obydwu prosty, choć pożywny obiad, lecz gość odmówił uprzejmie, ona natomiast nie miała o to żadnych pretensji. Była to kobieta młoda, na oko dwudziestopięcioletnia, z pięknymi, czarnymi włosami, niebieskimi oczami i zgrabną figurą. William miał ją poznać niedługo po przybyciu do tego miasta. Miała wtedy ledwie szesnaście lat, ale z miejsca zakochała się w byłym żołnierzu. Nikt się temu związkowi nie sprzeciwiał - Martha była sierotą i według większości mieszkańców, Will nadawał się idealnie, by zapewnić jej przyszłość. Wedle słów męża, była wyjątkowo miłą i uczynną kobietą, choć nieco zbyt skromną, nieśmiałą i bogobojną. Za to jak nikt potrafiła zajmować się domem i trzymać w ryzach temperamentnego męża.
Było już grubo po północy, gdy poszła do sypialni, zostawiając mężczyzn sam na sam.
Will odprowadzał ją wzrokiem, uśmiechając się.
- Czyż nie jest wspaniała? - zapytał, gdy zamknęła drzwi. - Istny anioł.
- Owszem, jest cudowna.
- A ty? Znalazłeś swoją wybrankę? Ożeniłeś się?
Blask lampy odbijał się w szklanych goglach Victora. Przez chwilę zdawał się wahać, lecz w końcu sięgnął do kieszeni i podał gospodarzowi niewielki medalion. Will ostrożnie go otworzył; w środku znajdowały się dwa zdjęcia. Na jednym z nich widniała dwójka uśmiechniętych dzieci, na drugim natomiast najpiękniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek chodziła po tej ziemi - wysoka, dostojna, o łagodnej, pełnej blasku twarzy, z krótkimi, prostymi włosami, ubrana w drogą suknię, podkreślającą jej bujne kształty. Biła od niej duma, siła i pożądanie.
- Niech to diabli! Ależ ci się kobieta trafiła! Jak ma na imię?
- Amanda.
- Pewnie jesteście razem szczęśliwi?
- Nie. Ona nie żyje.
William spojrzał na kompana. Victor wpatrywał się w płomień lampy, nie mówiąc nic. Weteran ostrożnie zamknął medalion i podał swojemu gościowi.
- Wybacz, nie wiedziałem. A dzieci? Czy one...
- Nie żyją. Wszyscy zginęli razem. Amanda, Mark, Nicole... nawet ja.
- O czym ty mówisz, do cholery?! - niemal krzyknął Will, wstając z krzesła. - Przecież żyjesz! Możesz... Jezu! Przecież masz jeszcze całe życie przed sobą!
- Żyję? - Victor spojrzał na mężczyznę. - Mylisz się. Ja nie żyję. To nie jest życie.
Położył kapelusz na stole i zaczął zdejmować materiał otaczający jego głowę. Wcześniej powiedział Willowi, że to na skutek oparzeń, że nie może wystawiać swojej twarzy na światło, że musi skrywać się za tym strzępem czarnego sukna. Kiedy jednak wreszcie opatrunek opadł, Buckston z ledwością ustał na nogach. Twarz Victora... tam gdzie powinna być twarz, była teraz jakaś dziwna, stalowa maska, z czymś w rodzaju przewodów powietrza. Gogle okazały się jego oczami, skrytymi za szkłem okularu, a w miejscach, gdzie powinny być uszy, znajdowało się coś na kształt trzech szyn, prowadzących na tył głowy.
- Mój Boże. - szepnął Willy, siadając na krześle. - Victor, ty... twoja głowa...
- Głowa, ręce, tułów, nogi... wszystko to mechanizm. Ja jestem mechanizmem, pełnym kół zębatych, tłoków, sprężyn i silników, zamkniętych w żelaznym pudełku. Niczym pozytywka. Tyle, że nie gram przyjemnej melodii.
- Jak... jak ty...
- Nie wiem, Williamie. Nie wiem, jak to się stało. Wiem tylko, że nie żyję. Że moja rodzina nie żyje. I że ci, którzy to zrobili, też wkrótce będą niczym więcej, niż cuchnącym ścierwem..
- Mój Boże. - Buckston chwycił się za głowę. - To niemożliwe. Boże Jedyny...
- Bóg nie ma z tym nic wspólnego, przyjacielu. Ja nie chce mieć z nim nic wspólnego.
- Nie... nie mów tak! On... on może pomóc, jeśli będziesz tego pragnąć... On jest Stwórcą i Pocieszycielem...
- Wiesz, co to znaczy zapomnieć? Wiesz, co to znaczy stracić wszystko, włącznie z pamięcią o swoim życiu? Ja wiem. Codziennie patrzę na zdjęcie Amandy, na jej piękną twarz, smukłą sylwetkę i drogą suknię, którą lubiła nosić. Pamiętam, jak pielęgnowała mnie po postrzale, jak trzymałem ją w objęciach w czasie namiętnych nocy. Pamiętam, jak spacerowaliśmy w czasie gwieździstych nocy po naszym ogrodzie. A mimo to, nie jestem w stanie przypomnieć sobie jej uśmiechu. Nigdy, w żadnej sytuacji, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądam. Czasami zapominam, jak wyglądały moje własne dzieci, jak się nazywały, co lubiły... Zapomniałem prawie wszystko, co kochałem. Albo... wydaje mi się, że kochałem. A może tylko mi się wydawało, że to było jakieś uczucie?
- Victorze... ja... ja nie rozumiem, o czym mówisz...
- To nic. Nie zrozumiesz. Nikt nie zrozumie. Może nawet ja... zresztą, nieważne.
Zaległa cisza. Krepująca, przykra cisza, w czasie której obaj mężczyźni wpatrywali się w coraz lichszy blask naftowej lampy. Kiedy wreszcie zgasła, Victor wyszedł bez słowa. Will go nie zatrzymywał. Zresztą i tak nie wiedziałby, co powiedzieć.

***
Kilka godzin później Victor otrzymał list.
Przyniósł go młody, może siedmioletni chłopczyk. Za dostarczenie tej przesyłki dostał nawet srebrnego dolara. Co dziwniejsze, dziecko doskonale wiedziało, gdzie i do kogo ma dostarczyć list. Na kopercie widniały nieco koślawo napisane dwa słowa: Victor Collins.
W środku była niewielka, potargana karteczka.

"Idź do domu starego Willy';ego. Tam znajdziesz resztę"

To wszystko, co napisano.
Kilkadziesiąt minut później był u Willa, jednak już na pierwszy rzut oka dało sie zauważyć, że coś jest nie tak. Szyby zostały wybite co do jednej, balustrada, - którą dzień wcześniej zaczął naprawiać - leżała całkiem zniszczona. Przez wyważone drzwi wszedł do środka. Wszystko było tam powywracane, sprzęty połamane, ubrania powyciągane z szaf i zniszczone, podobnie jak sprzęty kuchenne. W kolejnym pokoju natomiast znalazł Marthę.
Leżała na łóżku martwa, z szeroko rozłożonymi nogami, rozdartą sukienką, odsłaniającą jej ciało i krwawiącą raną po kuli. Oczy miała otwarte, przerażone, wpatrując się nimi w przestrzeń. W usta wetknięto kolejną kopertę.

"Jedź trzy mile na zachód, aż dojedziesz do skały Ogiera. Potem skręć na południe i wjedź w wąwóz. Tam będziemy czekali.
Mam nadzieje, że nie przestraszyłeś się laluni."

Zmiął list w dłoni.
Zanim podpalił dom, obmył lekko ciało kobiety, ułożył je i zakrył prześcieradłem. Wiedział, że zasługuje na nieco lepszy pogrzeb, ale to było wszystko, co mógł jej teraz zaoferować...

Gdy znalazł wreszcie miejsce, które wskazali napastnicy, zaczynało zmierzchać. Wiatr dął coraz mocniej, oznajmiając zbliżająca się, kolejną burzę. Nie przeszkodziło to jednak bandytom w dostrzeżeniu go z daleka. Czuł, jak odprowadzały go oczy kilku z nich, razem z lufami winchesterów. Reszta już czekała.
Widział dokładnie: dziewięciu lub dziesięciu bandytów, stojących po obu stronach i ubrany na biało herszt, trzymający Willa na łańcuchu niczym psa. Były żołnierz krwawił dość mocno, na tyle, na ile Victor mógł dojrzeć, miał też złamaną rękę.
- Witam, zacnego Victora Collinsa! - krzyknął przywódca bandy. - Jestem Ben Wyler! Miło mi cię powitać!
Jego postać zupełnie nie pasowała do reszty: ubrany na biało, gustownie, ze smakiem, ze swoją młodzieńczą twarzą i długimi blond włosami przypominał nieco aniołka. Ale tylko z wyglądu. Collins wyciągnął broń i wycelował w mężczyznę.
- Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałbym cię teraz zabić.
- Bo nie chcesz stracić własnego życia! - blondyn uśmiechnął się i odchylił poły płaszcza; tuż pod nim miał co najmniej czterdzieści lasek dynamitu i dwie manierki z nitrogliceryną; można było iść o zakład, że w pobliżu było jeszcze kilka skrzynek z materiałami wybuchowymi. - Piękne, prawda? A jakież niebezpieczne! Jeden strzał i bum! Nie ma bandytów, nie ma Victora i wąwozu.
Zaśmiał się, podobnie jak otaczające go zbiry.
- Czemu zabiliście kobietę?
- Czemu? Hm... pomyślmy... zapewne dlatego, że nie była nam do niczego potrzebna! Choć przyznać trzeba, że ładna była z niej laleczka. Moi chłopcy bardzo sobie ją chwalili. Ale niestety, nie lubię zużytych kobiet, a ona nie nadawała się na dziwkę. Wiec zrobiłem jedyną rzecz, jaką można było zrobić!
Will zacharczał. Łzy spłynęły mu po policzkach. Widać było, że chciał coś krzyknąć, ale z jego ust wyszło tylko ciche, żałosne jęczenie. Herszt kopnął go za to po żebrach.
- Czego chcecie ode mnie? - zapytał Victor; w dłoni wciąż ściskał colta.
- Pieniędzy, to proste! Człowiek, który za głupie whisky płaci jak za konia z pewnością nie może narzekać na brak gotówki. Widzisz, my... jesteśmy czymś w rodzaju samozwańczych stróżów sprawiedliwości. Dbamy o to, żeby ludzie z nadmiarem pieniędzy podzielili się nimi z bardziej potrzebującymi. W tym wypadku z nami.
- I dlatego mordujecie kobiety?
- Przykro mi przyjacielu, ale taki jest świat. Silny wygrywa, a słaby ginie. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale nic na to nie poradzę. Żyję zgodnie z prawami natury, wiesz? Poza tym... to twoja wina, że to wszystko się wydarzyło. Tak, tak, twoja! Gdybyś wtedy nie położył na ladzie tych pięćdziesięciu dolarów, być może nigdy byśmy się tobą nie zainteresowali! Gdybyś nie spotkał Willa, mógłby nadal żyć szczęśliwie i co wieczór pieprzyć swoją młodą żonkę. A tak? Ona nie żyje, a on wkrótce do niej dołączy. I to wszystko przez ciebie. Ale nie martw się Victorze Collins, może zadowoli cię świadomość, że okradł cię sławny "Biały Jeździec Oregonu"!
- To nie ma znaczenia. Trupy nie mają imion. - powiedział Victor, wpatrując się w Bena. - A ja nie jestem Collins. Nazywam się Lustmord.
Błyskawicznie podniósł broń i wystrzelił, trafiając w serce Wylera i jedną z lasek dynamitu. Potworna eksplozja kilkunastu kilogramów trotylu wstrząsnęła okolicą, zamieniając wąwóz w obłok kurzu i stertę kamieni.

***
Szeryf wyruszył natychmiast, gdy tylko doniesiono mu o smudze dymu, widocznej za miastem. Było jasne, że płonie dom Willa, ale zbyt późno zebrano ludzi; większość mieszkańców wolała zając się własnym dobytkiem i nadchodzącą, kolejną burzą. Gdy Jones dotarł wreszcie na miejsce, zastał tylko dogorywające szczątki chaty. Wtedy też usłyszano potężny huk eksplozji, dochodzący z pobliskiego wąwozu. Nie udało się jednak przekonać nikogo, żeby to sprawdzić. Burza była zbyt blisko.
Gdy następnego dnia szeryf i mieszkańcy przybyli na miejsce, znaleźli tylko kilka trupów rozrzuconych po okolicy, zasypanych częściowo przez nocną zawieruchę.
Lustmorda nikt nie widział.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Vivaldi · dnia 30.04.2009 13:50 · Czytań: 972 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 4
Komentarze
Jack the Nipper dnia 30.04.2009 17:53 Ocena: Dobre
Cytat:
z dachów. Chata Willy'ego była pod tym względem wyjątkowo upierdliwa.


upierdliwa - bo latwo było zerwać z niej dach, czy upierdliwa dla burzy bo trudno bylo zerwać dach? Nie bardzo wiem o co chodzi.

Cytat:
żyjącej istoty. Zapalił.


Kto zapalił? Kot?

Cytat:
się raczej na miasteczku. Uśmiechnął się na tą myśl, choć wiedział, że to nie po chrześcijańsku... Ale nie mógł się


3 x się

Cytat:
gdy przypomniał sobie złośliwości, jakimi raczono go, gdy


2 x gdy

Cytat:
starając się nie zwracać uwagi na odgłos,


ale dlaczego "nie zwracać" - na logikę - to go powinno bardzo zdziwić i zwracać uwagę.

Cytat:
mając miedzy nimi piasek.


między

Cytat:
kobietę i innych klientów.


oraz innych klientów (żeby nie powtarzać "i";)

Cytat:
przytaknął, choć niechętnie,


raczej: przystał

Cytat:
była sierotą i według większości mieszkańców, Will był idealnym kandydatem, by zapewnić jej przyszłość. Wedle słów męża, była


była - był - była

Cytat:
Kiedy jednak wreszcie opadł,


kto, lub co "opadł"

Cytat:
było napisane.
Kilkadziesiąt minut później był u Willa, jednak już na pierwszy rzut oka widać było,


było - był - było = powt.

Cytat:
nich, razem z lufami ich winchesterów. Reszta już czekała.
Widział ich


nich - ich - ich

Cytat:
Nazywam się Lustmord.
Błyskawicznie podniósł broń


W takich momentach konieczne jest opisanie głupiego wyrazu twarzy bandyty ;)

Przeszkadzajki wypisałem, treść naprawde niezła. Przypomina to wszystko trochę Robocopa na dzikim zachodzie, ale idzie Ci naprawde dobrze. Tylko ponawiam pytanie z poprzednich komentarzy - gdzie jest Victoria?
Vivaldi dnia 02.05.2009 17:54
Cóż... z tym Robocopem mi sie podoba, tym bardziej że to fajny film i wcale nie taki głupi, jak niektórzy myslą ;]
A co do Victorii - opowieści nie idą chronologicznie. Zgodnie z chronologią, opowieści powinny byc w kolejnośći IV - III - I - II ale akurat tego nie chciałem...
Jack the Nipper dnia 03.05.2009 11:10 Ocena: Dobre
Aha, skoro to nie jest chronologicznie to juz sie nie czepiam nawiązań. Teraz to sie zaczyna ładnie ukladać.
Czyli to jest rozdział pierwszy tak naprawdę? Tak sie zaczyna całość, czy masz jeszcze gdzieś prolog?

Pierwsza część Robocopa była zupełnie dobra ;)
Vivaldi dnia 03.05.2009 12:33
To jest tak naprawdę część pierwsza, prologu nie przewiduję ;p
Sprawe mam zamiar wyjaśnic w ostatniej części, ale do tego jeszcze daleka droga... no i mam nadzieje, że mi motywacji starczy ;]
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:76
Najnowszy:pica-pioa