Bułgaria - wyrrostek
Proza » Obyczajowe » Bułgaria
A A A
Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.

Przez dziesięć lat związku, walcząc z najbliższymi małżonki o prawa we własnym domu, dla przykładu ograniczyłem kontakty z najbliższą rodziną. Po podjęciu ostatecznej decyzji, postanowiłem uwolnić się ze wszystkich ograniczeń i kompleksów.

Stefana znałem od paru lat. Spotkałem go pierwszy raz w Nysie na zjeździe familijnym, gdzie przedstawiony został przez Zosię, jako "osobisty" narzeczony.
Bez specjalnej skromności, niemniej w sposób inteligentny popisywał się erudycją. Skończył Politechnikę i jako informatyk rozpoczął pracę w Instytucie Górniczym. Pochodził z Ligoty i choć robił wrażenie "swojego chłopa", co nieco brakowało mu do mentalności Lwowiaka. Niemniej, w każdej sytuacji umiejętnie wykorzystywał specyficzny humor, a spod przymrużonych powiek nie znikało nigdy spojrzenie jajcarza.
Oczarował rodziców nie tylko zachowaniem, lecz również pochodzeniem. Ojciec jego, znany lekarz dentysta posiadał prywatną praktykę, nie wspominając już o solidnej willi.
Niedługo przed moim wyjazdem do Francji, odbyło się w Nysie huczne weselisko. Niezapomniane wrażenie wywarł przejazd dorożką pary młodej przez całe miasto, aż do katedry. Głośnym echem odbiło się w środowisku inteligenckim "przemówienie" księdza Stefanika, który uzupełniając akcenty religijne ślubnej ceremonii, dobitnie podkreślił mnogość zasług w stosunku do ludzi i Boga obydwu znanych mu domów lekarskich.
W uroczystości weselnej udział wzięły dziesiątki gości z Polski i zachodu. Wśród nich znalazł się nawet gentleman z egzotycznej Japonii.
Zosia ze Stefanem stanowili od samego początku dobraną parę z określonym z góry życiowym programem. Można rzec, że przebywanie wśród odpowiednio postawionych ludzi, stało się ich mottem.
Na zbędne rzeczy nie marnowali czasu, czego dowodem był Wiktor, który przyszedł na świat dokładnie w dziewięć miesięcy po ślubie.


Po opuszczeniu Tysiąclecia zamieszkałem znowu na ulicy Kordeckiego u babci Oli.
Częściowo uspokoiłem się już po wiosennym szoku. Lato zaczynało wyzwalać stare tęsknoty, a niezrealizowane marzenia dawały znać o sobie coraz mocniej.
Miałem samochód i parę dolarów zaskórniaka - za mało jednak by móc gdzieś dalej pojechać.
W biurze, przy jakiejś alkoholowej okazji, rozpocząłem z Jurkiem temat nadchodzącego urlopu. Modna stawała się Rumunia i Bułgaria. Wyjazd do tych krajów nie nastręczał żadnych problemów. Wkładkę paszportową dostawało się prawie "od ręki", a książeczkę walutową zakładano wszędzie.
Spontanicznie podjęliśmy decyzję - jedziemy nad Czarne Morze!

W Ligocie pochwaliłem się wakacyjnymi planami. Stefan nie mógł przepuścić okazji popływania w ciepłej wodzie, nie chciał jednak pozostawić samej Zosi. Doszli w końcu do wniosku, że piętnastomiesięcznym Wiktorem, przez trzy tygodnie, może opiekować się teściowa.
Urlop zapowiadał się fantastycznie. Sprzęt turystyczny pożyczyłem od rodziców, mielonki i inne artykuły spożywcze czekały zapakowane w pudłach, należało tylko coś kupić na "handel".
Wszystkie koszty dzieliliśmy na czworo. Zosia została skarbnikiem (nie darmo skończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną). Wyjazd zaplanowany przed Świętem Odrodzenia Polski, ze względu na moją żołądkową niedyspozycję, opóźnił się o jeden dzień. Zapowiadało się dużo gorzej, na szczęście skutecznie pomogła "wodzianka" matki Stefana.

Pierwszy postój wypada w Łańcucie. Zachwyca nas zamek-muzeum, choć przed granitową tablicą doznaję mieszanych, niejednoznacznych uczuć. Proszę Zosię o zrobienie mi zdjęcia na jej tle. Napis czytam dwukrotnie:

REZYDENCJA TA PRZEZ CAŁE STULECIA
BYŁA SYMBOLEM NIERÓWNOŚCI SPOŁECZNEJ
I CHŁOPSKIEJ KRZYWDY
W XX ROCZNICĘ ZMIENIENIA JEJ NA MUZEUM
I PRZEPROWADZENIA REFORMY ROLNEJ
W HOŁDZIE BOJOWNIKOM O POLSKĘ LUDOWĄ
1944 – 1964
SPOŁECZEŃSTWO POWIATU ŁAŃCUCKIEGO

Na granicy w Medyce stoimy 8 godzin.
Z napięciem czekam na Lwów. Urodził się tam przecież dziadek, ojciec i w końcu ja sam. Odczuwam wzruszenie, ale oglądając miasto muszę sobie tłumaczyć, że to jest moje miasto.
Na rynku dołączamy do rosyjskiej wycieczki. Przewodniczka, przed kamienicą Sobieskiego, wymienia wiele narodów, które miały swój wkład w budowę i rozwój "goroda" - na końcu zaznacza: "...i Poljaki toże".
W katedrze, w czasie nabożeństwa wierni płaczą, słyszę tylko polską mowę.
Na ulicy prawie każde dziecko zaczepia nas: "żuwaczku macie?".
Stefan obraca to w żart: "Gdyby twój ojciec tu został, biegałbyś tak samo za turystami".
W bocznej ulicy, w miejscu gdzie parkowaliśmy, Zosia wyciągnęła z auta parę majtek przeznaczonych na handel. Zrobił się tłum. Podekscytowane kobiety nieomal nas nie obdarły z osobistych rzeczy - wszystko chciały kupić. Sytuację uratował nadchodzący milicjant - w mgnieniu oka zrobiło się pusto.
Na cmentarzu Łyczakowskim spoczywa moja babka. Do rodzinnego grobowca doszliśmy bez problemu; tyle razy przecież ojciec opowiadał o tym miejscu. Jestem mile zaskoczony; od dziesiątków lat, od czasów wojny, nikt z rodziny nie pojawił się tu, a o grób dbano.
Na bocznej ścianie bramy, przy wejściu na cmentarz Orląt, widniały kiedyś kamienne litery mówiące o dramacie młodocianych obrońców Lwowa. Nie ma po nich śladu; nie wiem czy zrobiono to by zatrzeć nienawiść, czy z nienawiści.

Wszystko jest dla nas bardzo tanie; hotel, benzyna, posiłek w wykwintnej restauracji. Zosia chce kupić jakiś złoty pierścionek, ale niestety za dużo polskich turystów przewinęło się przez tutejsze "jubilerskie" sklepy i ogołocili je doszczętnie. Mnie udaje się natomiast zdobyć wspaniałą lampę błyskową - "Fil 101".

W Medyce wyznaczano nam trasę i limit czasowy.
Mogliśmy pozostać na terenie ZSRR przez 48 godzin. Chciałem jednak zobaczyć trochę więcej i zamiast bezpośrednio do Stanisławowa, ruszyłem w kierunku Złoczowa.
Szukając wieczorem hotelu uświadomiłem sobie, co oznaczało zboczenie z tranzytowego szlaku. Wszędzie, pomimo wolnych miejsc, odprawiano nas z kwitkiem. Na przedmieściach Tarnopola, po kolejnej nieudanej próbie, zatrzymała nas kobieta w wiejskiej chustce. Bez żenady oświadczyła: "Hotelu nie dostaniecie, inostrańcy nie mogą tędy jeździć. Możecie spać u mnie".
Wskazała miejsce za skrzyżowaniem, gdzie niezauważona wsiądzie do auta.
Weszliśmy na piętro "kurnej" chaty. Zosia zabrała się za przygotowywanie kolacji, a pani Szymczyszyn przyniosła cztery musztardówki. Zanim wyciągnąłem nasza półlitrówkę, gospodyni nalała ze swojej po "pełnym". Wznieśliśmy toast za zdrowie i... "szczęki wszystkim opadły" - nikt z nas nie potrafiłby wypić nawet szklanki zwyczajnej wody, tak szybko i gładko jak zrobiła to pani Szymczyszyn z wódką.
O północy zakończyliśmy imprezę. Zosia od dawna już nie mogła, Stefan też miał dosyć, a ja z Jurkiem uświadomiliśmy sobie, że Polacy de facto nie mają pojęcia o piciu, w związku z czym nie miało sensu dalsze konkurowanie z gospodynią.
Rano pani Szymczyszyn poszła jak zwykle do pracy, a my potrzebowaliśmy dużo czasu na "pozbieranie myśli".

W lokalu w Czerniowcach, gdzie chcieliśmy zjeść kolację rozpoczynał się dansing. Wszystkie miejsca już zajęto, lub zarezerwowano. W końcu pozwolono nam usiąść przy stoliku orkiestry.

czerwony szampan dorównał duchowemu stanowi
koniakiem poczęstowała nas śliczność z bufetu
dziewczyny coraz bardziej wpadały w oko Jurkowi
Zosia od dłuższego czasu nie schodziła z parkietu
Stefan obiecał saksofoniście nowy ustnik
beztroski nastrój wciągał w wir tańczących par
Tu chyba przed wojną wujek Wilu do pań się zalecał
a moją babkę, siedzącą przy tym stoliku
porywał zabawy czar

Zaopatrzeni w butelki szampana i koniaku ruszyliśmy w stronę granicy z zamiarem przekroczenia jej przed północą. Takich jak my spotkaliśmy setki, może tysiące. Wiele kilometrów przed przejściem uformował się szczelny sznur samochodów.
Ruch odbywał się skokami w nieregularnych odstępach czasowych.
Aby nie wypaść z kolejki, musiałem bacznie przestrzegać reguł. Zosia ze Stefanem, zmęczeni trudami dnia, zasnęli na tylnym siedzeniu. Czuwałem, wspólnie z Jurkiem popijając koniak bezpośrednio z butelki. Wpadłem w pewien rytm: łyk gruzińskiego aromatu, przesuniecie się parę metrów do przodu, drzemka.
Tak trwało do świtu, po czym zmógł nas kamienny sen.
Przebudzenie w pogodny ranek wywołało miłe zdziwienie. Robiło się gorąco, a nikt z nas nie odczuwał kaca. Po ponownym włączeniu się do kolejki, nadal posuwającej się do granicy w żółwim tempie, zdążyliśmy załatwić poranną toaletę i zjeść śniadanie. Pozostało ponadto wiele czasu, by wyciągnąć krzesełka turystyczne i wystawić blade torsy na działanie, nieszczędzącego rozkosznego ciepła, południowego słońca.

Stefan wykorzystał czas również na konwersacje - dowiedział się o monastyrze w Sucevita. Po przekroczeniu granicy wjechaliśmy w góry. Opłacało się zboczyć z trasy, aby dotrzeć w głąb Karpat. Podziw nasz wzbudziły wspaniale zachowane malowidła z XVI wieku, zdobiące zarówno ściany zewnętrzne jak i cerkiewne wnętrza.

W Bukareszcie nie zatrzymujemy się długo. Cykam parę zdjęć. Zdziwieni jesteśmy brakiem cukru w sklepach.
Po obiedzie, przy wyjściu z restauracji, przygodny Rumun chce sprzedać szerokokątny obiektyw do praktici. Nie mam pieniędzy, ale daję mu za niego dżinsy.

Na pokładzie promu w Galati przekraczamy Dunaj - kierujemy się bezpośrednio ku jego delcie. Pozostają za nami szlaki turystyczne, wkraczamy w niecywilizowany obszar. Samochód wzbudza sensację - otaczają nas wiejskie dzieci. Jest przepięknie i niesamowicie dziko. Dopiero o zmierzchu orientujemy się dlaczego tak mało tu zwiedzających. Atakuje nas plaga komarów. W panice rozbijamy namiot. Pośpiesznie wrzucamy do niego śpiwory. Po wybiciu resztek szalejących "kamikadze", nikt nie ma odwagi wychylić nosa na zewnątrz.

Rano następnego dnia mijamy Mamaję, zatrzymując się na parę godzin w Konstancy. Zwiedzamy stare miasto, port i nabrzeżem dochodzimy do kasyna. Po nadmorskiej promenadzie spaceruje tłum wczasowiczów, otacza nas południowa egzotyka.
Eforie, a szczególnie Mangalia, ze swoimi satelitami, zaskakuje nowoczesną architektura. Trudno jest mi pogodzić to, co widzę ze stereotypem Rumuna-pastucha.

Po wjechaniu na teren Bułgarii rozglądamy się za noclegiem. I znowu czeka nas szalona noc. Rozbijamy namiot przy grupie wędkarzy przygotowanych już do biwakowania. Pierwszy raz spotykam się z tak prostą techniką połowów. Do długiej żyłki przywiązanych mają wiele haczyków. Stojąc na skałkach zarzucają je w morze i po chwili wyciągają wiele małych rybek.
Z pewną zazdrością obserwujemy ich przygotowania do kolacji przy ognisku. Tym razem Stefan nie musi zabiegać o nawiązanie kontaktu - przyjacielsko zapraszają nas do swojego grona. Rybki jedzone bezpośrednio z patelni posiadają niepowtarzalny smak. Praktycznie nie przyrządza się ich ogóle. Po krótkim przypieczeniu na rozgrzanym oleju, lekko się je soli i od razu spożywa. Popijamy bezpośrednio z butelek najpierw rakiją, a potem szampanem.
Następnego dnia męczy nas taki sam kac jak po spotkaniu z panią Szymczyszyn; w moim wypadku z dodatkowymi "przyjemnościami". Mam podrapany brzuch. W euforii zabawy skoczyłem ze skałek do, w pełnym tego słów znaczenia, Czarnego Morza. Miałem szczęście, niemniej kontrastujące z opalenizną szramy, przez wiele miesięcy przypominały mi o pierwszej nocy w Bułgarii.
Architekturę Albeny oglądamy jeszcze przez pryzmat rakii. Natomiast w Warnie, po wielu niezastąpionych kefirach, nic już nie jest w stanie zakłócić naszego zachwytu nad pięknem wiszących ogrodów.
Mijamy Burgas z zamiarem dojechania jak najdalej na południe.

Po zapadnięciu zmierzchu postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Zjeżdżam z szosy i bezdrożem docieram nad wysoki brzeg morza. Jest fantastycznie; ciepły wiatr suszy spocone twarze, ciszę zakłócają tylko cykady, a spokojną taflę wody przecina bezszelestnie jaskrawy snop światła straży przygranicznej. Pod roziskrzonym niebem, po przygotowaniu obozowiska, zasiadamy do kolacji.
Nie było nam dane długo rozkoszować się spokojem przyrody.
Niespodziewanie podjechał gazik, z którego wyskoczyło czterech wojskowych z przygotowanymi do strzału karabinami. Napięta sytuacja trwała do czasu, aż się zorientowali, że jesteśmy zwyczajnymi turystami. Kazali nam natychmiast opuścić teren.
Żadne prośby czy tłumaczenia nie skutkowały. Wkroczyliśmy w nocy na pas strefy przygranicznej, za co mogło grozić nawet zatrzymanie.
Poczęstowałem mundurowych wódka, nie odmówili; zdania jednak nie zmienili.
Okazali się natomiast na tyle uprzejmi, że pomogli przy zwijaniu namiotu i odeskortowali nas do najbliższego campingu.
Nieprzyjemnie jest zostać zmuszanym do czegokolwiek, a szczególnie w czasie urlopu. Czy mieliśmy jednak wyjście?

Pomyślny los natomiast sprawił, że camping "Niestinarka" okazał się przeuroczy. Położony w małej zatoczce z piaszczystą plażą, dawał całkowitą swobodę działania. Wykorzystujemy błękitne niebo, czystą wodę i nadzwyczajne, kwaśne mleko, a to nie tylko w celu zniwelowania skutków działania "słonecznego brzegu".
Pobliskie skałki, ze względu na pełną dziewiczość otoczenia, dają nieograniczone możliwość zapomnienia o cywilizacji.
Do pobliskiego Miczurina jeździmy rzadko, częściej natomiast do Achtopola. Miasteczko posiada niepowtarzalny nastrój. Nie ma w nim nic unikalnego, niemniej w całkowitym odizolowaniu wyczuwa się specyficzną egzotykę. Dzieli je od granicy tureckiej tylko piętnaście kilometrów.
W ciągu dnia, podobnie jak w większości południowych miasteczek, nic się nie dzieje; w piekącym słońcu przypadkowi turyści leniwie spacerują rozgrzanymi ulicami, szukając namiastki cienia. Dopiero po zmierzchu następuje metamorfoza.
Na centralnym placu gra orkiestra. Marmurowe płyty, po których w upalnym słońcu przed paroma godzinami nie odważyłby się przebiec nawet pies, podgrzewają stopy tańczących par.
Znajdujemy jeszcze wolne miejsca przy stoliku. Z takiej okazji wypada napić się "pliski".
Pomimo późnej godziny mnóstwo dzieci udział bierze w zabawie.
Niewielu jest obcokrajowców, wzbudzamy pewnego rodzaju zainteresowanie. Jurek prosi do tańca, zerkającą od jakiegoś czasu w naszą stronę, opaloną wczasowiczkę. Podchodzą następnie do naszego stolika. Pijemy koniak, po czym ja z kolei wychodzę na "parkiet" z nowo poznaną. Sytuacja powtarza się wielokrotnie. Jestem wściekły na Jurka, a Jurek na mnie. Dziewczyna jest "chętna", cudownie przykleja się w czasie tańca, a my nie możemy dojść do porozumienia. Łączy nas przyjaźń, niemniej każdy z nas jest tak napalony, że wzajemnie sobie przeszkadzamy.
Udaje mi się w końcu zaprosić "panienkę" na camping. Szczęśliwy i pełen nadziei prowadzę ją do auta. Gdy zamierzamy wsiąść, pojawia się milicjant.
W pierwszej chwili nie rozumiem o co chodzi, lecz będąc w widoczny sposób pod wpływem alkoholu, domyślam się kłopotów.
Przedstawiciel władzy natomiast rozpoczyna w ostrym tonie dyskusje z moim łóżkowym (ściśle mówiąc materacowym) marzeniem.
Milicjant nie zwraca na mnie uwagi, legitymuje dziewczynę, widzę w jej oczach łzy.
Zaczyna do mnie dochodzić sens słów: Pracuje w Sofii... przyjechała na wczasy... nie może kontaktować się z obcokrajowcami!
Wydaje mi się to tak absurdalne, że zaczynam śmiać się bezczelnie, a pliska potęguje wzburzenie!
Podniesionym głosem wykrzykuję, nie wtrącając już rusycyzmów: - Ta pani jest moim gościem! Jako wolny człowiek w wolnym kraju, mam prawo spotykać się z kim mi się tylko chce!

Milicjant nie lekceważy moich słów, rozkazuje jednak oddalić się dziewczynie.
Tego jest mi za wiele.

- To ja idę też z tą panią!

Mocny uścisk przedramienia przekonuje mnie, że dalej nie pójdę.

- Puszczajcie! Jestem wolnym człowiekiem!
- Wsiadajcie do auta i jedźcie!
- Ja idę z tą panią!
- Ja wam każę siadać i jechać stąd!

Pomimo zdenerwowania dociera do mnie paradoksalność sytuacji; jestem po alkoholu, mam nawet problemy z zachowaniem równowagi, a przedstawiciel władzy zmusza mnie do prowadzenia samochodu.

Tak jest! Wolny człowiek w wolnym kraju.
Niech żyje przyjaźń polsko-bułgarska!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wyrrostek · dnia 30.04.2009 21:05 · Czytań: 659 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 5
Komentarze
Miladora dnia 02.05.2009 19:50 Ocena: Bardzo dobre
No to co teraz tańczymy? :D
- wałcząc z najbliższymi - walcząc
- własnym domu/własną rodziną. - powt.
- Stefana znałem już parę lat. - nie lepiej od paru lat?
- Pierwszy raz w Nysie, gdzieś w siedemdziesiątym drugim, Zosia przedstawiła go jako "osobistego" narzeczonego. - dość niezręczne
- a spod przymrużonych oczu nie znikało nigdy spojrzenie jajcarza. - spod przymrużonych powiek, albo z przymrużonych oczu
- posiadał prywatną praktykę(,) nie
- wyjazdem do Francji(,) odbyło się w Nysie
- zostawić/zostać - może mała zmiana?
- Weszliśmy na piętro kurnej chaty. - kurne chaty nie miały piętra ;
- zajęto(,) lub zarezerwowano.
- wujek Wilu do pan się zalecał - do pań (podoba mi się ten wiersz)
- Zaopatrzeni w wiele butelek szampana i parę koniaku - sugeruję inaczej to ująć
- wypaść z kolejki(,) musiałem
- Zosia z Stefanem - ze Stefanem
- Czuwałem(,) wspólnie z Jurkiem popijając koniak bezpośrednio z butelki. - albo tu przecinek, albo po "z Jurkiem" zależy jaki sens chcesz nadać
- czasu(,) by wyciągnąć
- z XVI wieku(,) zdobiące
- Po objedzie, - obiedzie
- szalejących "kamikadze"(,) nikt nie ma
- dnia meczy nas - męczy
- Czy mięliśmy jednak wyjście? - mieliśmy
- z piaszczystą plażą(,) dawał
- ulicami(,) szukając namiastki
Biedaczek... :lol:
Nie udało Ci się popracować nad rozwojem tej przyjaźni... ;)
bdb z plusem i uśmiechem... :D
pani jeziora dnia 02.05.2009 20:35 Ocena: Bardzo dobre
mam ochotę na PRL xD
wyrrostek dnia 02.05.2009 23:20
Miladorko, dzisiaj Twoje poprawki mają podwójną wagę - dzięki. ;)
Pani jeziora, ustrój jest dla polityków, a ludzie tworzą klimaty - pozdrawiam. :)
gabstone dnia 05.05.2009 20:17 Ocena: Świetne!
Grzebię tu i grzebie, i jakoś brakuje mi pomysłu na kom:) Wydaje mi się, że wszystko, co dobre napisałam wcześniej, i nie bardzo wypada się powtarzać... Chociaż ten fragment rozśmieszył mnie, jak mało który:) Widzę, że nawet Mila nie może znaleźć zbyt wiele błędów, co znaczy, że sięgasz ku ideałowi. Czekam z utęsknieniem na cd...
wyrrostek dnia 05.05.2009 20:51
Gabstone, dzięki - miłe to i sympatycznie :), ale do ideału, co skutecznie i na szczęście udowadnia Miladorka, duże "coś tam... coś tam..." brakuje. ;) Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty