Proza »
Obyczajowe » Wesele (rozdział z TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA.
XII. W E S E L E. (z powieści TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA.
Z daleka słychać już rozgłośne dudnienie bębna, niosące się hen na okolicę, aby jak najdalej było wiadomo, że odbywa się tam huczne wesele. Ze wszystkich stron, nadciągają samochody. Zastawiły już podwórko i kawał drogi. Wysiadający z nich są radośnie witani przez Karolczaków - rodzinę panny młodej - i proszeni na poczęstunek do ustawionych w podkowę stołów.
Niedługo ruszą do ślubu. Starsi jeszcze siedzą przy stołach, młodzi tańczą w ogrodzie na ułożonej z desek podłodze pod kwitnącymi wiśniami. Wszystkich porywa rytm bębna, niczym uderzenia serca i chichotliwe zawodzenie skrzypiec.
Jadzia, śliczna czarnowłosa panna młoda wyrywa się z kręgu tańczących. Musi załozyć strój ślubny. Chłopcy rozgrzani - tańcem i trochę już zakrapianym poczęstunkiem - próbują ją zatrzymywać. Więc jeszcze raz okręca się zarumieniona, obiega dookoła, śmiejąc z całej duszy i biegnie do domu. W jej pokoju na piętrze czeka rozpostarta pieczołowicie na łóżku suknia i welon.
- Jaka śliczna! Jaka romantyczna! - wykrzykują dziewczęta pomagające jej w ubieraniu.
Po chwili, cała w mgle koronek, góruje nad nimi wyniosłą postawą. Wsparłszy się ręką pod bok, patrzy błyszczącymi oczami przez okno w dal, gdzie ciągną się pola i stoją gdzieniegdzie domy, ale chyba nie ten obraz widzi, tylko coś o czym myśli. Uśmiecha się sama do siebie.
Ja będę naprawdę szczęśliwa...- stwierdza nieoczekiwanie.
Dziewczęta cofają się zabobonnie na takie przedwczesne wyznanie. Tak nie wolno mówić! Można zapeszyć! Muszą te słowa natychmiast jakoś zagłuszyć, żeby nie dotarły do złośliwych uszu losu. Któraś chwyta tacę pełną muślinowych wstążeczek i wykrzykuje:
- Chodźmy przypinać kotyliony!
Ruszają ochoczo wpinać je starym zwyczajem w klapy marynarek swoich drużb. Każda temu, którego na ten wieczór wybiera sobie do pary. Potem za parą młodych ustawi się orszak druhen w długich, jasnych sukniach z drużbami ubranymi uroczyście na ciemno, którym tylko na piersiach bieleć będą białe kotyliony. Wejdą para za parą do kościoła. Przejdą powoli, dostojnie, aż pod sam ołtarz. Wszystko dziś ma być, jak drzewiej bywało.
Ktoś szepcze, że Michał, pan młody bardzo dziś ceremonialny. Nawet z przejęcia blady. A zawsze tak beztrosko tańcował. Przodował w tańcach. Wirował żwawo przerzucając głową i odrzucając w tył spadający mu na oczy kędzior włosów, a z błyszczących jego oczu zdawały się sypać wkoło skry. Serca dziewcząt na ten widok mdlały. W polu też wszystko robił - jak mawiano - duchem, czyli tak szybko, jakby walczył gniewnie z robotą. Dziś żeni się i więcej nie spojrzy żadnej głęboko w oczy, jak tylko on potrafił, bo wybrał Jadźkę. Oboje pokształceni, związani już z miastem, ale wyprawiani na nową drogę życia z domu rodzicielskiego pod miastem. Dom to zasobny, gospodarka nowoczesna, gospodarze świadomi swej ważności w okolicy.
Rodzina Michała była kiedyś bogata, a odkąd ojciec umarł, mało się o nich wie. Oni zawsze tacy raczej milczkowaci. Matka, chuda jak szczapa, chodzi stale ze spuszczoną głową. Siostra Michała, Bronka, kiedyś cicha, skromna, źle ulokowała swe uczucia i ma nieślubne dziecko. Odtąd do szczętu zdziwaczała. Stała się złośliwa nie do wytrzymania. Pracuje na kolei i nikt nie lubi mieć z nią do czynienia, to wciąż ją przenoszą gdzie indziej. Całkiem straciła szansę na zamążpójście.
Tylko Michał się od rodziny odrodził. Wesoły, życzliwy ludziom i towarzyski za nich wszystkich, a tak przystojny, że niejedna dziewczyna ma żal, iż nie ją wybrał. Zresztą kto by w tak uroczystym dniu pamiętał o siostrze czy utarczkach jego matki z sąsiadkami, o złych słowach rzucanych na wiatr. Ludzie w przypływie złości rzucą niejedno złe słowo a potem zapomną i wszystko mija. Lepiej weselić się dziś niż coś tam wypominać.
Już zajeżdża na podwórko galopem pierwszy wóz konny! Za nim dalsze! Młodzi zdecydowali jechać do ślubu według starej tradycji. Dopiero za wozami z orkiestrą, parą młodych i orszakiem druhen z drużbami pozostałych gości powiozą samochody.
Czas już! Czas do ślubu! Trzepoczą koniom w uprzęży barwne wstęgi. Bęben łomocze głośniej i wraz z nim mocniej biją wszystkie serca. Jeszcze tylko rodzice pobłogosławią młodym na nową drogę życia. Zrobią to w domu, w obecności najbliższej rodziny. Tymczasem orkiestra rozsiada się na pierwszym wozie i gra skocznie. Drugi wóz dla młodych i rodziców. Inni rozglądają się, nie wiedząc gdzie usiąść.
Trzeba by już jechać, a oni nie wychodzą z domu. Samochody trąbią z cicha, potem głośniej. Konie zrywają się w przestrachu. Wszyscy spoglądają w stronę domu zniecierpliwieni, potem zadziwieni. Czemu błogosławieństwo tak się przeciąga? Czy proboszcz będzie czekał?
Ktoś nagle stamtąd wybiega. Wołają kogoś. Inni powtarzają wołanie, zapytują: o co chodzi? Znowu drzwi się zatrzaskują. Po głuchym czekaniu ktoś jeden się wymyka. Potem drugi. Nie patrzą ludziom w oczy. Wybucha gdzieś łkanie. Cichnie zaraz ucięte. Co? Co tam się dzieje?! Jeden po drugim wsiadają do samochodów.
Brat Jadwigi biegnie pomiędzy czekającymi ze zwieszoną głową. Coś mówi do orkiestry. Granie ustaje. Tylko bęben w rozpędzie, jakby nie dowierzał, jeszcze dudni raz i drugi.
- Nie będzie wesela?! - przemyka wśród gości.
- Nie do wiary!
- Na miły Bóg! Dlaczego?!
Goście stoją oniemiali. Patrzą obojętnie, jak orkiestra z ociąganiem pakuje instrumenty i zabiera się za rodziną pana młodego. Michał wychodzi z domu z nisko opuszczoną głową, blady. Czarny kędzior zwisa mu rozpaczliwie na oczy, ale nie odrzuca go swym wspaniałym gestem. Jego matka, zawsze przemykająca ze spuszczoną głową, tym razem zagryzła wargi i patrzy ponad głowami stojących. Twarze pozostałych nie mówią nic.
Kiedy cichnie denerwująco wlokący się warkot umykających samochodów, czekający na podwórzu budzą się jak ze złego snu. Powoli rozwiązują się języki. Ten i ów wie cokolwiek z tego co się wydarzyło, inni dorzucają dalsze szczegóły.
To stara Mroczkowa, matka pana młodego, powiedziała, że nie da swego błogosławieństwa, jeśli rodzice Jadzi nie zapiszą zaraz młodym domu i pola pod lasem. Na to Jadwiga, zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, krzyknęła: to wesela nie będzie! I szarpnęła welon z głowy! Rzuciła obrączkę Michałowi prosto w twarz.
On protestował. Prosił to matkę, by nie psuła jego wesela, nie niszczyła jego szczęścia, to Jadzię, by poczekała, aż się co wyjaśni. Podobno nic nie wiedział o intrydze matki.
A może wiedział, tylko się sprzeciwiał. Prosił, by przez wzgląd na ludzki wstyd, poniechała swych warunków. Jego matka liczyła, że w obawie przed ludzkimi językami, Karolczakowie się zgodzą.
Nie, Michał nic nie wiedział. Na pewno. Był przecież bardzo zaskoczony. Mogła o podstępie matki wiedzieć jego siostra, ta panna z dzieckiem, bo uśmiechała się cały czas ironicznie. Chłopak ją kiedyś porzucił, zostawił z dzieckiem. Odtąd Bronka przytłoczona wielkim żalem do świata. Mści się. Niejednemu już dała się we znaki.
Może jeszcze dałoby się wszystko uratować. Stali tam w domu zaskoczeni, nie wiedząc, co począć. Rodzice Jadzi patrzyli na siebie z bolesnym pytaniem: zapisać Jadzi co najlepsze, prawie wszystko? A inne dzieci? A oni tu gospodarzący? A jeśli i ich Mroczkowa zechce stąd wyrzucić? Nie na darmo ich ostrzegano, że będzie się do młodych wtrącać. Mówiono, że i ślepej i kulawej nie dano by takiej za synową.
Tymczasem Michał szeptał gorączkowo do matki, że żadnych zapisów mu nie potrzeba. Gospodarki nie chce. Oboje z Jadzią wyuczyli się, pracują. Nie chcą oddawać swego życia ziemi. Na to matka prychnęła gniewnie: Głupiś, prędzej się wykończysz niż ze swej posadki uskładasz na dom! Wiedziała, że przegrywa. W gniewie zapierała się na swoim jeszcze bardziej.
Zapadłą nagle ciszę domu przecinały ciężko uderzenia bębna za oknem. Jadzia wybiegła nie wiadomo gdzie. Bęben wreszcie zamilkł. Wraz z nim, tym bębniącym sercem wesela, zamarł nastrój wesela.
Nikt teraz nie ma odwagi nachodzić wycichłego nagle domu, gdzie schroniła się rodzina. Goście stoją grupkami, dorzucając nowe szczegóły tej niebywałej historii. Jedni zarzucają Mroczkom pazerność. Inni ich bronią. Przypominają, że dzieci nie powinny startować od zera. Lepiej dać im coś na dobry start. Po co rodzice mają ściskać to swoje bogactwo gdy w końcu nie starczy im sił do obrobienia pola?
Jedni mówią tak, drudzy na odwrót...
- Ano, pora się zbierać do drogi...
-Trudno uwierzyć, że to koniec...
- Trzeba gdzieś w karczmie sobie popić.
Jakaś kura z podwórka podchodzi do nich bliziutko przechylając łebek i patrzy zdziwiona, jakby zapytywała, co się stało? Nagle głośno zakrzekorzyła i wszyscy podrywają się, budzą z zamyślenia. Powoli goście ruszają do stojących wzdłuż drogi samochodów.
Odjeżdżają też pojazdy konne, mające wieźć do ślubu młodych z orszakiem druhen. Skrzypi niechętnie pierwszy wóz, potem drugi. Konie człapią z powrotem. Kolorowe wstęgi obwisły im smętnie.
Krystyna Habrat
CDN
http://zaczytani.pl/ksiazka/tu gdzie spadł grad większy od jabłka,druk
http://nakanapie.pl/book/486916/tu-gdzie-spad%C5%82-grad-wiekszy-od-jab%C5%82ka.htm
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 03.05.2009 11:17 · Czytań: 945 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: