Leżała wśród wysokich kłaków. Samotna i zagubiona. I choć mieszkała w tym domu już od trzech tygodni, miejsce, w którym obecnie się znajdowała było dla niej zupełnie nieznane. Specyficzny zapach, obcy krajobraz i... ten hałas. Dziwny. Warczący. Niepokojący. Hałas rósł i najwyraźniej zbliżał się. Kłaki zaczęły falować, najpierw delikatnie i miękko, niczym trącane wiatrem zboże, by po chwili wyginać się całą swoją długością, jak włosy, do których zbyt blisko przystawiono suszarkę. Była przerażona i cała się trzęsła. Tajemniczy hałas i okropny wiatr były coraz bliżej. I wtedy zobaczyła to. Wielki, kanciasty potwór ciągnięty na dziwnej smyczy przez dużego człowieka. Końcówka smyczy badała, wciągała i mieliła kłaki, by na końcu i tak wypluć je wymęczone i potargane. Z drugiej strony kanciastego stwora wydobywał się ów dziwny wiatr. Pomyślała, że wewnątrz tego czegoś musi istnieć jakaś nieziemska siła obracająca w wiatr wszystko, co stanie na jej drodze. A później już tylko skuliła się w sobie i czekała.
Życie przebiegło jej przed oczami. Ona jako łańcuch jakichś polimerów, których znaczenie było zbyt trudne do pojęcia przez małą cyferkę, jak tajemnica poczęcia dla małego dziecka. Ona jako lejąca masa wtłoczona do formy. Studzona. Ona wśród innych dziewiątek. Ona oddzielona od takich samych cyferek. Zapakowana. Nowi przyjaciele w pudełku, każdy inny. Półka sklepowa. Adopcja. Martusia i jej radość. Rączki Martusi. Usta Martusi. Tak... Miała piękne życie.
Nagle poczuła mocne szarpnięcie. Hałas zdecydowanie przycichł. Majaczył jeszcze gdzieś w tle, ale już nie przerażał. Bała się otworzyć oczy. Obawiała się, że przyszedł jej koniec. Kiedy już postanowiła przyjrzeć się rzeczywistości okazało się, że dookoła nie ma już kłaków. Nie widać też kanciastego potwora. Była w jakiejś jaskini. Ciemnej i wilgotnej. Z mnóstwem wielkich, białych stalagmitów i stalaktytów. Leżała na szorstkiej powierzchni, która poruszała się rytmicznie. Rzucało nią na prawo i lewo. Co jakiś czas ocierała się o ściany i te białe, ostre wypustki. Niektóre zetknięcia okazywały się bardzo bolesne. Jaskinia to kurczyła się, to znowu pęczniała. Spod szorstkiej, mięsistej powierzchni, co jakiś czas wydobywał się strumień wody. Było nieprzyjemnie i przerażająco. Po jednym ze skurczów jaskini została przerzucona do dziwnego kanału. Spadała w dół dość długo. A może tak jej się tylko wydawało? I już, już miała skończyć się ta niemiła wędrówka, kiedy kanał się napiął i szarpnęło nią w górę. Przy tym manewrze podskoczyła i stanęła w poprzek. Z oddali słyszała jedynie częste khhhh, khhhh. Tkwiła tak zaklinowana, dopóki nie zalała jej fala wody pędzącej kanałem. Ściany rury poluźniły się i spadła do czegoś na kształt woreczka. "Gdyby nie to, że nie mam pojęcia gdzie jestem, mogłabym uznać, że jest tu całkiem przyjemnie"-pomyślała. Niestety nie w czas. Zalała ją bowiem jakaś ciecz. Żółta. Żrąca. Bolało jak diabli, kiedy powoli rozpuszczała się i tak już nadszarpnięta przez ostrza stalagmitów i stalaktytów farba. Nie miała siły krzyczeć. Nie wie, jak długo to trwało. Ciecz strawiła na szczęście jedynie jej wierzch, a wewnętrzna plastikowa masa okazała się odporna. Z woreczka porwały ją do wąskiego kanalika jakieś małe włoski. Włoski podawały ją sobie wzajemnie, niczym publiczność gwiazdę rocka na koncercie. Od włoska, do włoska. Po przeżyciach dnia ten masaż działał niezwykle uspokajająco. Trwało to w nieskończoność. Nie pamięta, ale chyba zasnęła. Obudził ją przerażający smród. Kanał był już szerszy. Tuż przed nią toczyła się wielka kula. W miarę zbliżania do kuli nieprzyjemny zapach wzmagał się. Błagała w myślach, aby nie zetknąć się z tą okropną masą. Daremnie jednak. Siłą rozpędu wpadła na kulę i natychmiast się do niej przykleiła. Myślała, że smród ją zabije. Nie zabił. Co więcej, zdołała się do niego przyzwyczaić. Bo słowo zaprzyjaźnić byłoby chyba zbytnią przesadą. Upaprana klejącą masą czekała cierpliwie w kolejnej jaskini. Nie chciała wiedzieć, na co. Było ciepło i miło. I to wystarczało. Co jakiś czas przemykały koło nich jakby bańki z powietrzem. W końcu dowiedziała się, co znajduje się na końcu wędrówki. Po serii czegoś w rodzaju silnych skurczów ścian jaskini, wypchnięta niewyobrażalną siłą, znalazła się ponownie pośród kłaków. Tym razem jednak kłaki były zielone i wysokie. I pachniały świeżością. Rozejrzała się dookoła z trwogą. Nie było kanciastego stwora. "To chyba wolność?"- pomyślała. Ale ta wolność była złudna. Tkwiła przyczepiona do kleistej masy.
-Gówniane życie- zaklęła pod nosem.
***
- Jak ci minął dzień Słoneczko?- zapytał Marek siadając przy stole.
- Całkiem nieźle- odpowiedziała Anka nalewając zupę.- Wiesz, Martusia dopiero od tygodnia ma te cyferki, a już zgubiła dziewiątkę, szałaput jeden. Szukałyśmy wszędzie. Nie mam pojęcia, co mogło się z nią stać. A jak dziś odkurzałam dywan, Basior skoczył nagle przed odkurzacz i zjadł coś, co musiało mu stanąć w gardle. Nie wiem. Może kłaczek? Strasznie później charczał. I leżał taki nieswój przez cały dzień. A takich wiatrów, to najstarsi górale nie pamiętają. Tak mu się dziś przytrafiło, biedakowi. Na szczęście na ogród wyszedł chory pies, a wrócił już nasz prawdziwie radosny Basior. I nawet wybaczyłam mu tę olbrzymią kupę na trawniku.- uśmiechnęła się.- Tylko...cholera, szkoda tej dziewiątki- zaklęła pod nosem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
janerka1 · dnia 26.05.2009 09:08 · Czytań: 617 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora: