IŚĆ ZA DALEKO.
- Znowu? - zapytał z troską starszy brat, zdejmując swój szykowny trencz.
- Znowu - skrzywił się Witek.
- I co zamierzasz?
Witek zaśmiał się z przymusem.
- Pewnie się zastanawiasz, czy jest jeszcze jakaś możliwość, której mógłbym się chwycić. Ty, zgodnie z tradycją rodzinną, lekarz, ambitny specjalista, pracując od lat w tym samym szpitalu, dodreptałeś do najwyższego tam fotela, jesteś ordynatorem, a ja , choć dobiegam trzydziestki, wciąż nie mogę odbić od brzegu. Widocznie ja najbardziej lubię zaczynać coś i niszczyć?!
- Po prostu nie zasmakowałeś jeszcze unormowanego życia- zaczął Teodor mentorskim tonem. - Takiego wytyczonego szczeblami kolejnych awansów, z regularnym posiłkami w domu...
Witek, słysząc to, popatrzył na niego z takim rozbawieniem, że urwał swą tyradę. Ale zaraz podjął swój obowiązek prostowania ścieżek dużo młodszego brata. Przyrzekł to kiedyś rodzicom. Zresztą sam chciał. Podjął więc mniej już pewnym tonem:
- No nie patrz z tak! Wiem, jak pogardzasz mieszczańskim stylem życia. I tu się mylisz! Wytyczne zdrowia psychicznego ten właśnie styl uważają za najzdrowszy...
Teodor mówił jeszcze i mówił, to, co powtarzał to za każdym razem a Witek opadł w tył na kozetkę i leżał ze wzrokiem wbitym w sufit. Nie wiadomo, co do niego docierało.
Za oknem niebo skryło się w posępnym pokrowcu chmur. Wiatr co chwilę nasilał szum aż do gwizdu, targał drzewami, porywał je, pochylał. Pokornie przytłoczone do ziemi zamierały na moment i, szamocąc się, powracały. O ścianę domu uderzała raz po raz rozdzwoniona na wietrze lina piorunochronu.
Teodor zaczął przechadzać się wzdłuż pokoju, oglądając ostatnie prace Witka. Tu i jeszcze tu, i tam, powtarzała się chyba ta sama melancholijna dziewczyna o wielkich oczach. Na jednym obrazie jej odrzucona w tył głowa tonęła w mrocznej czerwieni a przed siebie wybiegały jaśniejące plamy piersi w zawziętym dążeniu ku czemuś i wyrzucone w przód ramiona, splątane niespokojnie z włosami.
Teodor nie wiedział nawet, czy mu się te obrazy podobają. Coś się w nich dziwnego czaiło. Witek wzbudza podobny niepokój, kiedy w gorączce zwierzeń odsłoni mimochodem rąbek swego niespokojnego ducha. Tak, i Witek jest dziwny.
Witek zawsze chodził własnymi drogami. Nie podjął rodzinnej tradycji, by poświęcić się medycynie. Szybko też wykręcił się od lekcji muzyki. Za to od małego ciągnęło go morze i chiał zostać marynarzem. Potem pochłonęło go malowanie a przy tym mnóstwo innych spraw. I filozofia, i socjologia. Nie wiadomo było, co w końcu studiuje a gdzie jest wolnym słuchaczem. Dotąd szamocze się między jednym a drugim.
Ukończył socjologię, lecz zarzucone w chwili zwątpienia malarstwo pochłania go chyba bardziej. Kto tam zresztą wie? On ciągle pogrąża się w nowej pasji. Ekscytuje się, rzuca i zaczyna od nowa coś innego. Ale cokolwiek robi, wkłada w to całego siebie i robi z tego sprawę przeogromną.
Teodor pamięta z jak przesadnym entuzjazmem przystąpił do pracy w fabryce jako socjolog. Cały Witek! Tylko się tam rozejrzał, zapragnął wszystko zmienić, jako niezgodne z teorią, z jego przemyśleniami. Zasypywał dyrektora tysiącami propozycji zmian, udogodnień, nowych form organizacyjnych.
Szybko pozrażał sobie ludzi. Bo za bardzo krytykował. Wytykał kierownikom autokratyzm. Urzędnikom - biurokrację. Wszędzie wypatrywał zła. Aby je zwalczać! Jego kolega z podobnych analiz zrobił doktorat i książkę a w Witku rosło poczucie, że przycięto mu palce drzwiami. Na szczęście miał też zwolenników. Ci wiedzieli, że dla każdego zrobi wszystko, aby mu pomóc.
Wysłuchiwał każdego w milczeniu i tylko zmarszczka między brwiami mu się pogłębiała. I zaraz wstępował w niego diabeł. Rzucał się do walki ze złem, nieodpowiednim szefem, biurokracją, bezdusznością i niewłaściwymi stosunkami międzyludzkimi.
Teodor nie wie wszystkiego. Nigdy nie widział brata biegającego po fabryce z rozwianym włosem, kiedy zadawał pytania, podsuwał propozycje. Wszystko po to, żeby pracowało się efektywniej.
Witek pisywał sążniste artykuły do gazety zakładowej. Jego rozważania drukowano w pismach lokalnych oraz, nie docierających tutaj, fachowych. Zabierał głos na każdym zebraniu. Wygłaszał prelekcje. Rozpierała go energia, pragnienie zakosztowania wszystkiego a także dziwne poczucie, że obdarowany jest świadomością czegoś, czego inni nawet nie przeczuwają i koniecznie musi im to przekazać.
Od dawna podniecała go idea, że aby człowiek nie był drugiemu wilkiem, należy go wysubtelnić przez piękno. Perorował o tym zawzięcie na rozlicznych prelekcjach. Jednego razu przyjrzał się uważniej swym słuchaczom i zobaczył wkoło skrzywione, gnuśnie twarze. Zrozumiał: zmęczeni pracą woleliby iść już do domu. Czyżby taka wiedza nie była im potrzebna? Postanowił otworzyć im oczy. W determinacji zaczął przynosić malowane przez siebie obrazy i rozwieszać w klubie, gdzie odbywały się zebrania, na korytarzach dyrekcji, gdzie tylko się dało. Nie dbał, czy się nie zniszczą.
One go i tak przestały cieszyć. Kiedyś może namaluje lepsze, całkiem dobre. Na razie po powściągliwej ocenie profesora - jego mistrza - malowanie go mierziło. Profesor nigdy nie był skory do pochwał. Tylko zachęcał, by malować więcej i więcej. Za każdym razem długo oglądał każdy obraz, paląc w milczeniu fajeczkę. Postukiwał nią, nabijał na nowo i trwało to w nieskończoność. Wreszcie głaszcząc rudą brodę powtarzał swe odwieczne: no to jeszcze nie tak, ale postęp widać.
Na nic już były słowa zachęty, wskazówki, Witek złakniony był prawdziwego sukcesu. Nie mdłych ocen, nie wystaw o drugorzędnym znaczeniu, ale czegoś, co stanowiłoby odkrycie, przewrót w sztuce światowej. On chciał być malarzem a nie miernym malarzyną.
Może niepotrzebnie pyta wciąż o zdanie profesora. Sam powinien w siebie uwierzyć. Jednak ta opinia jest poprzeczką, z którą pragnie się zmierzyć. Niestety sam ma za dużo wątpliwości, żeby go ostrożny osąd mistrza nie dobił.
Po tak letnim werdykcie Witek szybko usuwał sprzed oczu te nagle nienawistne mu malowidła, pędzle, sztalugi. Wrzucał je byle jak na pawlacz. Powracał do swej drugiej dziedziny, którą chwilowo zaniedbał, gdy pogrążył się w szale malowania, czyli do socjologii. Zaraz, w przypływie natchnienia, z tej niby przyziemnej dziedziny usiłował zrobić coś wzniosłego. Nie baczył, potrzebne to komu czy nie. On - zawsze górnolotny - musiał.
Wbrew jednak postanowieniom ręka, jak zwykle, szybko zaczynała tęsknić do kształtu pędzla i pociągnięć po płótnie. "Cóż, można spróbować - tłumaczył sam sobie - można malować dopóki daje to radość, byle nie brać tego na serio i rzucić póki nie za późno".
Zaraz uradowany wyciągał sztalugi, gruntował płótno. Dobrze mu się na razie malowało. Jeszcze nie krępowała ręki złowieszcza myśl o ocenie, bo zaciekłość tworzenia przysłaniała wszystko inne. Już malował jak opętany. W pracy za to był teraz spokojniejszy, nieraz roztargniony. Wypełniał wszystko automatycznie, nieobecny myślą.
Budził się dopiero po zapakowaniu obrazów i zawiezieniu ich, za radą profesora, na wystawę do liczącej się galerii. Aby nie myśleć o recenzjach, o sprzedaży obrazów, pogrążył się w pisaniu nowego elaboratu.
Pisał o chorobie nienawiści. To go ostatnio porwało. Widział na każdym kroku narastanie nienawiści. Szczególnie , gdy nastawał czas kampanii wyborczej. Walczący ze sobą przeciwnicy polityczni, czasem dawni przyjaciele, rywalizując nie pozostawiali na sobie suchej nitki. Nabierał przekonania, że politykowanie jest tylko dawaniem upustu nienawiści.
Nienawiść to straszna choroba. Nawet rodziny rozchodzą się nieraz w nienawiści przy dzieleniu majątku. Potem brat mija brata na ulicy, jakby go nie widział. Nierzadko kończy się to zbrodnią, szpitalem wariatów albo samotnością wśród bliskich. Tak, nienawiść najbardziej niszczy.
Kiedy więc odwiózł obrazy na wystawę, napisał o tym wielki artykuł.
Pisał w uniesieniu. Włożył w to całego siebie. Poszedł z tym do zakładowego radiowęzła. Chciał zapoznać ze swoimi tezami całą fabrykę. Wyczulenie na drugiego człowieka i wychowywanie za pomocą sztuki, było od dawna jego konikiem.
Podczas przerwy śniadaniowej ryczał przez wszystkie głośniki ochrypłym z przejęcia głosem: "Nie myślcie sobie, to już przebrzmiałe albo tak znane że aż naiwne. Człowiek u progu trzeciego tysiąclecia musi sobie zdawać sprawę, jakie zagrożenia czyhają na jego osobowość. Ta osobowość w codziennym zagonieniu utraciła skrzydła. Aby od nowa porwać ją do lotu należy pokochać. Kogo? Tego drugiego obok. Tamtego obcego. Wszystkich! I wszystko co dobre, co wspaniałe!"
Skończył zadowolony. Tym razem przeszedł samego siebie. Może nadużył patosu - pomyślał - ale czasem trzeba tak górnolotnie. Nie samym chlebem...
Dalsze rozmyślania przerwał Witkowi jakiś pochmurny typ, który zastąpił mu drogę za drzwiami radiowęzła i mieląc niedopałek wymamrotał:
- Panie malarz, nie mieszaj się pan do naszych spraw...
Zanim Wincenty pojął o co chodzi, dojrzał na plecami draba swój obraz pocięty nożem. Teraz skojarzył. Ten facet był pierwszy w kolejce do wylania z pracy przez wódę, ale on, socjolog zakładowy, stanął szlachetnie w jego obronie. Obiecał się nim zaopiekować. Przeprowadził wywiad z jego kumplami, dlaczego pije, co mu doskwiera. Z nim nie zdążył porozmawiać, nie było go w pracy. I proszę - pojawił się!
- Na bezrobociu dostanę z Opieki niemal tyle co tutaj. A nie umęczę się tak...- mamlał tamten.
Wincentego oblało gorąco. Pojął, jak śmiesznie musiały brzmieć dla takiego faceta wygłaszane przed chwilą z radiowęzła patetyczne komunały. Znów posunął się w swym entuzjazmie za daleko i przekroczył granicę śmieszności.
Zły sam na siebie odepchnął intruza, nie zwracając uwagi na jego mętne wywody i pozdzierał ze ścian swe poniszczone obrazy. Nazajutrz złożył zaskoczonemu dyrektorowi wypowiedzenie.
Wkrótce przeniósł się wychowywać trudną młodzież. Oczywiście zapalił się do nowej pracy. Był święcie przekonany, że tym patrzącym spode łba chłopczyskom może wiele z siebie dać. Każdy z nich dotąd był wszędzie najgorszy, ganiony, odrzucany, bo nie potrafił wpasować się w rygory dyscypliny, gdyż jego system nerwowy bardziej pobudliwy, bo nauka nie wchodziła mu do głowy. Nikt nie pomógł takiemu zrozumieć ułamków, nikt nie przekonał, ile szczęścia kryje się w książkach. Czy głaskał kto takiego po głowie i pytał czemu smutny? Tacy nie miewają prawdziwych domów, wysprzątanych, pachnących zupą pieczonym ciastem. Trudno żyć z piętnem najgorszego. Traktowany z pogardą w szkole, wytykany palcem na podwórku, dopiero gdzieś w lasku czy zakamarkach piwnic, przy butelce taniego wina, krztusząc się dymem papierosa, równał się taki z innymi, też odtrąconymi. I tu -rozumował Wincenty - tkwi zarodek bandytyzmu. Stąd ci najgorsi ruszają mścić się na społeczności, która ich tu strąciła.
Na widok sypialni chłopców z żelaznymi łóżkami w szarych kocach, postanowił nawieszać im pobudzających do radości obrazów. Szanowne grono pedagogiczne wysłuchało jego pomysłu z powątpiewaniem, ale przystało. Na próbę. Przyglądano się Wincentemu z lekkim uśmieszkiem. Jego zapalczywość zbywano milczeniem.
Ale chłopaków ciągnęło do niego. Godzinami mogli obserwować, jak maluje. Odwoływani odchodzili niechętnie i szybko wracali. Otaczali go ciasnym wianuszkiem i ze spuszczonymi głowami połykali każde jego słowo o malarstwie, dziewczynach i w ogóle o życiu. Trudno było uwierzyć, że to im przydarzały się kradzieże i rozboje, za które się tu znaleźli. Pojedynczo, każdy był mądry, na swój sposób wrażliwy. Dopiero w grupie przemieniał się w rozszalałego draba, by dorównać innym. Przy panu Wincentym - jak go tutaj nazywano - stali cisi i pokorni. Z niebywałym zaciekawieniem śledzili powstawanie obrazu, jego podobieństwo do rzeczywistości, dobieranie farb. Dyskutowali nad tym zawzięcie. Fajnie było!
Podarowali mu - ukrywany wbrew regulaminowi, kozik. To był symbol zbratania. Dotąd żadnego z opiekunów tak nie obdarzyli. Nauczyciele coraz bardziej krzywym okiem spoglądali na ich zażyłość. Wiedzieli, że te łobuzy w końcu odsłonią prawdziwe oblicze. Rzucali Witkowi niby niewinne a kolące aluzje, półsłówka. Zrozumiał.
Nie miał czasu zbytnio się nad tym zastanawiać, bo akurat przeżywał kolejne zauroczenie pewną dziewczyną i - co zawsze się z tym wiązało- przypływ weny twórczej.
Wreszcie któregoś dnia miara się przebrała. Witek wyzwał jednego chłopaka na pięści, bo ten dokuczał słabszym. W tej dżentelmeńskiej walce omal nie oberwał. W krytycznym momencie wkroczyła sekretarka.
- Panie magistrze, pani dyrektor prosi do gabinetu.
Już wiedzą? - zdziwił się i poszedł tam zziajany, jeszcze w krótkich spodenkach, w jakich on jeden tu chodził. A tam oczekiwało całe grono z "pedagogicznym zatwardzeniem", jak sam określał te ich namaszczone miny, górnolotne frazesy.
Oczywiście od razu, wszystko co tu robił, okazało się złe! Bardzo złe. Potępiono jego bieganie za piłką z wychowankami. Brak należytego dystansu. Łagodność metod. Dyrektorka ze złymi błyskami oczu wyszydzała jego pacykowanie. I krótkie pantalony, w jakich stał teraz przed nimi zbity z tropu.
- To takie infantylne - uzupełniła zastępczyni, przewracając oczami w świętym oburzeniu.--
- Zupełnie niemerytoryczne! - podsumowała naczelna. To był jej jedyny naukowy termin, którym się ta działaczka partyjna posługiwała. Na ogół, by kogoś zgnębić. A lubiła gnębić. Czerpała z tego słodką satysfakcję. Zastępczyni w niczym jej nie ustępowała.Za ich plecami pocieszano się, że przyniesione tu w teczce, wyjadą kiedyś na taczkach.
"Nic dziwnego - myślał teraz Witek ze smętną satysfakcją - że na widok tych babsztyli chłopaki umykają".
Witek więc znowu potrzebował pomocy starszego brata.
- Czemu ty Witek zawsze przesadzisz w dobrym? - pytał raz jeszcze Teodor.
- Osaczony tak bez pardonu pytaniem Witek poderwał się. Teraz on zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju, tam i z powrotem. Milczał. Jedynie postukiwał o mijane sprzęty nożem. Tym otrzymanym od chłopców z domu poprawczego. Nagle wybuchnął.
- Widocznie dobro ma zbyt ciasne granice!
- To czemu nie skupisz się wyłącznie na malowaniu? Maluj zgodnie z najnowszymi trendami rzeczy odrażające. Przyklejaj nadpalone szmaty, koła zębate, sam wiesz najlepiej...
- To już minęło - uśmiechnął się z pobłażliwością Witek.
Ale brat, jako cieszący się estymą na prowincji pan doktor, czuł się alfą i omegą w każdej dziedzinie. Przypomniał sobie oglądane w czasach studiów wystawy malarskie i dalej pouczał.
- Bądź w swym malowaniu brutalny! Porażaj wizją robaków toczących czaszki. Gdzieś takie coś widziałem. Atakuj! Unikaj malowania drzew w ich urodzie, i nieba, chyba, że w krwistej pożodze atomowego końca!
- Ja - wtrącił Witek - koniec atomowy widzę jako bezmiar szarości, taką wstępną nicość.
Zamyślił się. Iść za radą brata i poświęcić się bez reszty czemuś niepewnemu? Teodor nie ma pojęcia, że w twórczości nigdy nie można być pewnym, czy robi się dobrze. Sam nieraz kończy obraz w najwyższej ekscytacji tworzenia wielkiego dzieła, a nazajutrz widzi, że to knot. Czasem partoli tak jeden za drugim. Przygnębiony rzuca się w wir innych działań i znów po jakimś czasie wraca do pędzla z rozgorączkowaną fantazją. Ciekawe, co by profesor powiedział o ostatnich obrazach? Wydają się o niebo lepsze.
Malowanie mnie ciągnie - zaczął - ale pragnę i innego szczęścia. Niedługo wszystko się zdecyduje... Tylko boję się, czy znów nie pragnę za bardzo....
Teodor uśmiechnął się porozumiewawczo i pobiegł wzrokiem ku dziewczynie z obrazów, a Witek zarumienił się i spuścił głowę.
Następnego dnia Wincenty długo układał pasma włosów Halszki, niesfornie dziś naelektryzowanych. Ustawiał ją do pozowania, ale przeciągał tę chwilę roztargniony. Wreszcie wyrzucił z siebie ochrypłym głosem:
- Wyjeżdżam stąd.
Halszka cofnęła się. Puścił jej włosy. Zwiesił głowę. Patrzyła w niego zdumiona. Zdenerwowany zaczął bawić się kozikiem, o którym wiedziała, że to pamiątka od chłopców z poprawczaka. Stukał nim o stół, obrysowywał słoje, jakby musiał koniecznie czymś zająć niespokojne ręce.
- Dlaczego? - spytała. - Znowu?
Odwrócił się od jej przerażonego wzroku, lecz ona dalej spoglądała nań zewsząd z obrazów wielkimi oczami i osaczała niemym pytaniem: dlaczego? Znowu?
Opowiedział pokrótce awanturę z ostatnich dni. Halszka starała się nie zważać na skrzypienie jego butów, kiedy krążył wkoło, postukując nożem o mijane sprzęty. Dławiła ją rozpacz. Tyle nadziei w nim pokładała. Odkąd wyróżnił ją -zwykłą referentkę biurową, co nawet maturę za pierwszym razem oblała - zaczął ją malować, przestała skradać się przez życie ze spuszczoną głową. Rozprostowała się psychicznie, rozbłysła urodą. Przy nim zapominała o wykrzywionej zmartwieniami twarzy matki i ciasnocie, nabrzmiałego kłótniami, mieszkania. Koleżanki zaczęły jej zazdrościć. Czuła zachwycone spojrzenia chłopaków, kiedy szła przez rynek. Nawet wzmożona uszczypliwość niektórych pań, dowodziła, że jest jej czego zazdrościć. Teraz miałaby to stracić?!
Wreszcie Wincenty zatrzymał się przed nią i, akcentując każde słowo, zaczął tłumaczyć.
- Od wczoraj przemyślałem od nowa całe swoje życie. Powywracałem wszystko na nice! Już wiem, że nie tylko inni mnie nie rozumieją, ale ja sam wcale ich nie pojmuję. Wychodzę zapewne z błędnych założeń a ludzie są dziwni. Choćby taki drobiazg... Jak wyglądałem dziś na ciebie przez okno, dostrzegłem jak olbrzymi chart atakuje pudelka dziewczyny a właściciel stoi sobie pośrodku kwietnika, śmieje się i wyciągając butnie rękę w stronę uciekającej z pudlem, woła: "głupia!" a do psa: "bierz go!" Dziewczyna nieomal płakała. Zakaszlałem i ten groźny facet zamilkł. Ręka mu opadła, jakby zwiędła, zwinął się i uciekł boczkiem, zezując lękliwie w moją stronę. Speszył się, że ktoś był świadkiem jego poczynań. Znam go z widzenia. Przemyka zawsze boczkiem, przygarbiony, spoglądając pokornie spod spuszczonej głowy. Wyglądało, że wielkie psisko potrzebne mu do ochrony w jego zalęknionym świecie. A tu patrzcie, jakie demony w nim drzemią?! Ludzie z bliska bywają straszni.
Halszka milczała, tkwiąc jak skamieniała z popielejącym papierosem. Nie wiedziała co powiedzieć. Popiół papierosa spadł na podłogę. Po chwili Witek ciągnął swoje.
- Chciałbym uciec od ludzi. Najchętniej do odludnej leśniczówki. Mogę być choćby drwalem. Krzepy mi chyba starczy. Kiedyś miałem być marynarzem. Dotąd trenuję dla kondycji. W leśniczówce, po zmyciu z siebie potu ciężkiej pracy, mógłbym malować i pisywać eseje o kształtowaniu lepszego społeczeństwa. Choć nie spodziewam się po ludziach wiele, trzeba ich leczyć z nienawiści. Jak się widzi co się na świecie wyprawia, coraz trudniej wykrzesać z siebie uczucia prospołeczne. Może i ja chcę się zamknąć w skorupie płaza? Ale mam nadzieję, że to potrzebne dla nabrania oddechu przed czegoś wielkim. Tyle jest przecież do zrobienia dla - mówiąc górnolotnie - ludzkości. Pojedziesz tam ze mną? Weźmiemy ślub...
- W leśniczówce? A ja chcę mieć ładne meble. Serwetki. Kryształy. Co bym tam robiła?
- Będziesz karmiła sarny i bażanty. Szaliki dla mnie na drutach. Herbatę... Będziemy żyć widokiem nieba i drzew. Trwożyć się burzą łamiącą konary i wyjącym żałośnie wiatrem... I nabierać otuchy do życia wraz ze wstającym słońcem.
Witek zapalił się do swych wizji. Oczy mu rozbłysły, ręce stawały się konarami drzew, o których mówił, to wiatrem i łagodnością obłoków. Głos drgał mu niebezpiecznie emfazą. Umilkł więc...
Teraz ciszę pokoju przecinały tylko wściekłe uderzenia o ścianę, szarpanego wiatrem, piorunochronu.
- Każdemu zdarza się - zaczęła wreszcie Halszka - myśleć czasem o ucieczce od ludzi. Ale do leśnej głuszy wyjeżdża się chyba tylko w powieściach. A ty ciągle opętany jesteś jakąś pasją, namiętnością. Wprost do szaleństwa. Ta skłonność do przesady cię po prostu ośmiesza. Ludzie o tym mówią. Boję się. Twego opętania. I plotek.
Witek zamachał ręką, aby przestała i począł znużonym głosem recytować sonet Szekspira:
"Jeśli masz przestać miłować to wtedy,
Gdy świat przewrotny mąci moje sprawy.
Ból złóż do bólu i biedę do biedy,
Gnęb mnie, gdy razem gnębi los plugawy."
Halszka milczała. Witek miał już okazję jej to recytować po jakimś niepowodzeniu, a kiedy teraz, taki oklapnięty, wygłaszał to, ścierpły jej zęby.
"Nie bądź mi kroplą ostatnią udręki,
Jak mglisty ranek po burzliwej nocy."
Przerwała mu.
- Tam przestałbyś mi imponować. Jako drwal? Nie! Mój wybrany musi wzbudzać podziw. A ty narwany i żałosny budzisz litość. Zostaw ten nóż!!
Witek przestał stukać kozikiem i tylko patrzył w nią wytrzeszczonymi oczami. W końcu jak nieprzytomny, podszedł znużonym krokiem do malowanych ostatnio obrazów. Wbił kozik w jej portret, w samo serce, i pociągnął rozcinając go na pół.
Za jego plecami Halszka wrzeszczała histerycznie. Szarpała go za rękaw. Próbowała odciągnąć od niszczenia obrazów, lecz on jak w transie ciął zapamiętale następne. Niszczył tak metodycznie jeden za drugim. Rozcinał melancholijnie rozwarte oczy, jasne plamy piersi, wyrzucone do przodu ręce. Rozdzierał plątaninę niespokojnych linii. Już przestała dążyć ku niemu na oślep dziewczyna z obrazów. Znikły duże oczy, niewinne usta, wstydliwie odkrywane piersi.
Skończywszy zagładę, poczuł dobrze mu znaną, lekkość wyzwolenia. Już nie będzie musiał wieźć tych obrazów na wystawę ani do profesora. Nie będzie martwić się o to. Skończone! Z nią! I z obrazami!
Przemknęło mu przez głowę, że "martwić się" to czasownik od słowa "martwy". Oba łączyły mu się w jedno, bo martwiący się bywa zmartwiały, niemal martwy, jak on w tej chwili. Gdyby nie to, mógłby zacząć coś nowego. Tylko co?
Skulona koło drzwi Halszka pobrzydła z przerażenia. Zdziwił się, że jeszcze tu jest, choć jej epoka minęła. Zdziwił się, że kiedyś, zdawało mu się bardzo dawno temu, pragnął jej tak bardzo. Ruszył do niej z zaciśniętym w ręce nożem. Czy i w tym posunie się za daleko?!
Późną nocą wpadł zadyszany Teodor. Drzwi zastał nie zamknięte. Tak zostawiła je Halszka, kiedy stąd uciekała. W przedpokoju walała się sterta poniszczonych obrazów. Zatem to prawda, co mu przez telefon wykrzyczała, że brat oszalał, pociął obrazy i rzucił się z nożem na nią. Ledwo uciekła, zbiegając w dół po kilka schodów. Bała się obejrzeć, czy ją goni.
Tymczasem Teodor widzi, że Witek, jak gdyby nigdy nic, maluje , pogwizdując zawzięcie przez zęby. Odwraca się do brata, wcale nie zdziwiony jego nagłym przybyciem.
- Wiem już jak malować! Właśnie wyzwoliłem się od wszystkiego, co krępowało. Zaczynam od nowa! Zupełnie inaczej! Tym razem musi się udać. Bo już wiem, jak...
-koniec-
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 27.05.2009 09:52 · Czytań: 821 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 16
Inne artykuły tego autora: