Była mała, jasnooka, wiecznie roześmiana. Długie włosy koloru miodu nosiła zawsze rozpuszczone. "Żeby wiatr mógł z nimi tańczyć", tak mówiła. "Mała śmieszka", "cwana bestia"- tak mówili z kolei ci, którzy mieli okazję przebywać w jej otoczeniu. Często pisała wiersze. Świat wokół twierdził, że dobre. Że ma talent. Świat wokół twierdził również, że jest zdolna, bystra. Że mogłaby być kimś.
I że się marnuje.
Roztrzepotana, kolorowa, żyła niczym motyl. Szukała miłości i choć kochała mocno, łatwo się wypalała, jak żywiczna, sosnowa szczapa. Nie było nikogo, kto potrafiłby zajrzeć do jej serca, nawet gdy je otwierała na oścież. Bo w wielkim mieście, wśród samochodów, autobusów, tramwajów, wielkich firm i zabieganych ludzi- ona żyła we własnym świecie. Najszczęśliwsza była w lasach, lub na wodzie. Bo kochała. Kochała morze, kochała lasy, kochała łąki i pola. Ptasi śpiew i stare baśnie. Wśród ludzi patrzących portfelami, ona widziała tylko mistyczną stronę świata. Była radością, wolnością, sagą opowiadaną przy ognisku. Była małym elfem, zagubionym pośród szarych ulic i kamiennych ścian. Była ostatnimi nutami tego, co przeminęło wiele setek lat temu. Magia, muzyka, matematyka- to był klucz do niej. Klucz, którego nikt w otaczającej ją rzeczywistości nie posiadł.
Dusiła się wśród obowiązków i przymusu. Oczy, choć zawsze roześmiane często miała pełne łez. I mimo nieustającego uśmiechu, słyszała często, że ma oczy smutne. Oczy stare. Oczy, które zbyt wiele widziały.
Bo te oczy, mimo tych kilkunastu- dwudziestu najwyżej, a zapewne nawet i tylu nie- lat, widziały puszcze królujące kilkanaście stuleci wcześniej. Znały stare zwyczaje i starych bogów, znały tych, którzy żyli w rozkwicie ich władzy. Widziały dawno już zrujnowane chramy na dzikich ostrowach w pełni ich blasku. Widziały wiedźmy żyjące wśród ludu. Znały Lud Wzgórz z czasów, gdy ten zachodził jeszcze do ludzkich sadyb. Pamiętały długie, pełne gawęd zimy, gdy całe rodziny pochylały się nad płomieniami, nieomalże gryząc węgle.
Wiele z tego, co znała, umykało jej, zagubione gdzieś pośród betonowych ulic, drukowanych książek i kolorowych okładek czasopism bez treści. Ale czasem łapała się na tym, że nuci pradawną melodię, próbując przypomnieć sobie słowa tamtych pieśni. Czasem w tej ulotnej chwili na skraju jawy i snu zdawało się jej, że leży na skórzanym posłaniu w drewnianej izbie o ścianach utykanych mchem. Że czuje żar z paleniska i zapach strawy gotowanej nad żywym ogniem. Że słyszy, jak ktoś bliski ją woła dawnym, od wieków zapomnianym imieniem. Że ktoś jej szuka w tamtych dawnych czasach pośród wiekowych drzew, z których każde miało swoją opowieść. Że wraca właśnie do swoich, do tego tajemniczego ludu, o którym pamięć przetrwała tylko w legendach.
I nagle coś zawsze przerywało, sprawiało, że wybudzała się nagle, wycierając nos o mokrą od łez poduszkę. Pochłaniana przez coraz bardziej dręczącą tęsknotę. I wstawała, idąc w nowy dzień i dziwiąc się wielce, że bogowie pozwolili się zapomnieć.
I z dnia na dzień, z nocy na noc, roztrzepotany, barwny płomień przygasał coraz bardziej, coraz brutalniej zderzając się z okrutnym, szarym XXI wiekiem. Z nocy na noc, z dnia na dzień, coraz bardziej rozpalona wspomnieniem dawno przebrzmiałego wieku niewinności, którego strzępki wyrywała rozpaczliwie z przemielonych, przetrawionych, uwspółcześnionych baśni. I z dnia na dzień, z nocy na noc, coraz bardziej skalana i zniszczona zimnym podmuchem centralnego ogrzewania.
Minęło jeszcze kilka lat. Nie wiadomo, co działo się z nią w międzyczasie, jak stawiała czoła codzienności, która coraz bardziej przypominała szalonego kolekcjonera motyli, uzbrojonego w siatkę i długą szpilę. Nie wiadomo, czy skończyła szkołę, która była dla niej okrutnym oprawcą, gdy ciężkimi butami Wiedzy i Nauki deptała jej mały świat, pełen marzeń, ogni, snu i Leśnego Ludku. Nie wiadomo, czy poszła na studia, o których marzyła, czy może związała codzienne życie z żeglarstwem, które kochała niemal równie mocno jak swoje bezcenne wspomnienia.
Wiadomo tylko tyle, że pojechała do swojej ukochanej Irlandii, o której marzyła od długich lat. Być może zamieszkała tam, być może była to tylko jedna wycieczka- o tym ta opowieść milczy. Ale nadszedł taki dzień, że bez uśmiechu, po raz pierwszy w życiu, z oczami pełnymi słonych kropli, stanęła na klifach Moheru, wpatrując się w rozburzony ocean.
I chwila, moment, błysk koloru na zielonym urwisku, cichy krzyk ginący w ryku fal.
Mała Sidhe oddała sie majestatowi Manannana.
Se an truaigh- ale tak się dzisiaj kończą baśnie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
elwenka · dnia 27.05.2009 09:55 · Czytań: 630 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: