Proza »
Obyczajowe » Wrzask indyków. I (rozdział z TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA.
WRZASK INDYKÓW (rozdział z TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA)
Joanna jest na opustoszałej ulicy sama. Brnie pochylona pod wiatr. Czasem pojawia się ktoś w dali, ale nieznany, i przemija. "W niedzielę po południu ludzie przebywają w domu" - myśli Joanna, odgarniając włosy, które wiatr uparcie nawiewa jej na twarz. Tylko ona nie mogła w domu usiedzieć. Czyż zresztą to dom? To teraz tylko mieszkanie, gdzie chroni się z dziećmi...
Wyszarpuje z kieszeni wymiętoszoną kartkę z adresami. Mogłaby jeszcze iść do Kaśki Lipcówny, po mężu bodajże Wrońskiej. Może ona powie coś takiego, co przyniesie ulgę.
A Katarzyna siedzi przy oknie i rozmyśla. Otworzyła lufcik, żeby sprawdzić, czy da się dziś wyjść na dwór, ale wpadł stamtąd nieznośny ziąb. Podmuch poderwał kartki, leżącej na stole powieści. Przefrunęła wachlarzem kartek i się zamknęła.
I znowu nic się nie dzieje. Za ścianą teściowa z Agnieszką coś tam czytają, mąż przegląda gazety z całego tygodnia, a ona tutaj sama. Patrzy, jak pusto dziś na ulicy. Nie widać, aby się ktoś gdzieś spieszył. Uroczysta senność niedzieli zagarnia wszelki sens. Zapada zmierzch. Rano byli w kościele, a teraz wlecze się senne popołudnie.
W tygodniu wszystko wyznaczone godzinami obowiązków jakoś się toczy. Brakuje czasu na czcze rozmyślania. Dopiero świąteczny dzień zawisa nad tym wielkim pytajnikiem. Za oknem szaro, tylko horyzont znaczy kremowa smuga jasności. Suną nisko ciężkie chmury. Czasem na ich tle przeciągają ptaki i zatrzymywane przez wiatr, zdają się wisieć niemal w bezruchu. Dokąd one tak uparcie dążą?- myśli Katarzyna. Widocznie mają jakiś cel. Wiatr chwilami targa gwałtownie gałęziami, porywa zeschłe liście, wiruje z nimi i cichnie znudzony. Katarzyna zamyka lufcik, szamocząc się z firanką. Zasłania szczelnie story. Zapala lampę i bierze znowu książkę. Jeszcze jej nie otwiera.
Nie wie, co ze sobą dziś zrobić. Cały tydzień czeka z utęsknieniem na niedzielne popołudnie, kiedy nic nie trzeba robić, a tu, przy brzydkiej pogodzie tonie w nadmiarze niczego. Taka niedziela wydaje się nieprawdziwa. W jej życiu nic nie jest prawdziwe. Zapracowana, zmęczona nigdy nie ma czasu, by długo coś kontemplować, wysmakować we wszystkich odcieniach i przeżyć w pełni do końca.
Dlatego od czasu do czasu nachodzi ją głupia tęsknota za czymś niezwykłym. Czymś wielkim. Co by to miało być? - sama nie wie. Ale tęskni.
W pustą niedzielę, gdy niepogoda nie pozwala na wyjście z domu, takie myśli niepokoją bezsensem. W dużym mieście byłoby inaczej. Więcej podniet intelektualnych i artystycznych. Więcej możliwości spełnienia. A przecież nie powinna narzekać, ma dobrego męża, dzieci... Nawet nie pragnie więcej pieniędzy.
Dalsze rozmyślania Katarzyny przerywa dzwonek. Dziwne? Nikogo się nie spodziewają... Za drzwiami stoi potargana nieznajoma. Ależ to dawno nie widziana Joasia. Jaka zmarznięta! Postarzała!
- Przyszłam tak bez powodu - tłumaczy się pośpiesznie Joanna. - Nie mam co ze sobą zrobić.
Zamykają się w pokoju same. Tadeusz, dobry mąż, obiecuje zrobić kawę.
- Wiesz chyba, co u mnie? -zapytuje od progu Joanna.
Katarzyna kiwa głową. Boi się Joanny. Boi się ją urazić. Jest jakaś dziwna. Widuje ją czasem w aptece, coraz to innej, ale tam nie miejsce na zwierzenia. Zresztą znały się raczej z widzenia, bo w takim mieście wszyscy się znają, mówią sobie dzień dobry i zamieniają przy okazji parę słów. Ale Joanna z dziesięć lat młodsza.
"Tylko to już nie ta dawna śliczna dziewczyna - myśli w popłochu Katarzyna - a postarzała kobieta ze zmarszczkami goryczy wokół ust. Włosy potargane. rozczłapane buty. W pończosze leci jej oczko. Czy jednak może być zadbana, skoro została porzucona?" Te refleksje przelatują szybko przez głowę Katarzyny, bo jakoś nie może znaleźć pierwszego słowa, by zacząć rozmowę z tą nie za bardzo znaną koleżanką.
Była - myśli jeszcze Katarzyna- zbyt dobra, zbyt ufna i dała się kiedyś zwieść urokowi podrywacza. Zawierzyła człowiekowi, który już w szkole podrywał wszystkie dziewczyny. Marian Pluda wybrał jednak ją, nieśmiałą, urodziwą brunetkę o kręcących się włosach. Zapowiadało się dobrze. Poznali się na studiach, ale pobrali, gdy ona, zaczęła pracować w aptece przy rynku a on robił już specjalizację z chirurgii. Wyglądali razem, jak z obrazka: piękni, roześmiani, szczęśliwi. Potem przybył im wózek, z którego wystawała dziecięca główka. Pchali go razem, uśmiechnięci. Uśmiechali się do siebie i córeczki.
Niedługo później wózek głęboki został zamieniony na spacerowy, lżejszy i pchała go już sama Joanna, bez uśmiechu. Pełna niepokoju ciągle gdzieś się śpieszyła. Nie poznawała znajomych. Jej wzrok był nieprzytomny. Jego zaczęto widywać z inną. Zaszalał za tamtą. Demonstrowali się po ulicach czule objęci. Wstydu nie mieli. Niby jemu, jako lekarzowi, jakoś to uchodziło. Tutaj ten zawód wciąż cieszy się estymą, ale ludzie szeptali, że ożenił się z Joasią tylko na złość innej. Ze taki uwodziciel nigdy nie wytrwa przy jednej długo. Że Joasia była zbyt dobra, potulna. I teraz biegała po ulicach sama. Nie, z dzieckiem w wózku. Albo zaszywała się w domu i tygodniami jej nie widziano. Zanim się wyprowadził, na odchodne urodziła mu syna. Ale nawet upragniony syn go nie zatrzymał. Dzieci zostały z Joasią.
Katarzyna , myśląc o tym, krępuje się, że ją samą los tak rozpieszcza. Jakże głupia wydaje się jej teraz tęsknota za czymś niezwykłym.
- Musiałam dziś wyrwać się z domu - mówi Joanna skubiąc nerwowo frędzle szalika. - To znaczy z mieszkania. Musiałam wbrew obawom, że spotkam gdzieś... ich... oboje. Ty nie wiesz, jak nogi się wtedy uginają i jak bolą... Jednak od czasu do czasu przychodzi taki dzień, że ciągnie mnie do ludzi. Nie mogę wtedy usiedzieć.
- Zapomnij o nim.
- Powiedz mi więc, o czym myśleć?! On za jednym zamachem zabrał mi i przeszłość i przyszłość. Ani już wspomnień, ani nadziei. Nie tylko siebie mi zabrał. Nie mam już twarzy, nie mam ciała, bo on tym wszystkim wzgardził. Nikomu nie jestem potrzebna. Czy to prawda, że byłam kiedyś ładna? Chyba nie dość, skoro go to nie zatrzymało.
- Byłaś śliczna... Pamiętam: smukła, wiotka. Miałaś wijące się włosy i opadały ci nisko na plecy.Wyglądałaś na bardzo delikatną i nieśmiałą. Ale czemu teraz obnosisz się z tak smutną twarzą? Masz przecież dzieci...
- Ach, dzieci! One wolą ojca. Wyglądają go. Tęsknią. Mówisz: zadbać o siebie. Ja nie mam już sił! Nie potrafię udawać pogodnej. Smutno w naszym mieszkaniu.
Milknie. Katarzyna w popłochu szuka, co by tu powiedzieć. Wreszcie Joanna szepcze:
- Ostatnio wszędzie słyszę gulgot indorów. Boję się ich. Tamtego dnia jesienią, gdy Marian się od nas wyprowadzał, w ogródku teściowej, gdzie mieszkaliśmy, darły się przeraźliwie indyki. Gulgotały szare pośród szarych badyli. Teściowa zabiła je później na święta. Jednego dla nas. Drugiego zawiozła jemu. Nie mogłam jeść. Odtąd nie jadam drobiu.
Katarzyna próbuje Joannę pocieszać. Powtarza rady łaskawych pań z pism kobiecych, żeby skupiła się na dzieciach, zadbała o siebie, poszukała sobie jakiegoś hobby. Nic oryginalnego nie przychodzi jej do głowy. Co tu można poradzić?
Na szczęście Tadeusz wnosi kawę. Joanna pochyla się nisko nad parującą filiżanką. Wcale nie słucha słów Katarzyny. Po chwili ciągnie swoje:
- Chciałam zapomnieć. A tu niemal co dzień on osacza mnie receptami, jakie z jego nazwiskiem i pieczątką przynoszą mi do apteki. Dwa razy już się przenosiłam, byle dalej od niego, lecz wszędzie docierają jego recepty. To jakby ironiczne listy do mnie...
- Weź się w garść. Przecież minęło trochę czasu...
- Jestem za słaba. Zawsze bałam się życia. Zawierzyłam Marianowi, że wesprę się na nim. Ale on wolał bardziej przebojową... babę. Sama za nim latała. Teraz organizuje mu przyjęcia, o których się mówi, ciąga na egzotyczne wojaże. Zmieniają samochody. Kupili daczę.
Katarzyna w popłochu proponuje lampkę wina. Joanna uśmiecha się dziwnie i wypija szybko do dna. Nagle macha kilka razy ręką, jakby chciała coś zmazać czy odgonić. Spuszcza głowę. Po chwili milczenia szepcze:
- Ja już i w tym szukałam ratunku. W alkoholu! Pewnie już wiesz?
- Coś do mnie dotarło. W naszym mieście plotki roznoszą się szybko. Ale ja wiem, że szukałaś pocieszenia...
- E, tam! Nie ma żadnego pocieszenia! Żadnego ratunku!
Ostatnie słowa Joanna wykrzykuje głośno, co zgrzytliwie zakłóca spokój niedzielny tego domu. Przy tym podrywa się gwałtownie od stołu. Katarzyna cofa się przerażona. Boi się, że stanie się teraz coś złego! Coś niemile niesmacznego.
Joanna zamiera, wreszcie macha ręką i rusza do drzwi. W przedpokoju zdziera w popłochu płaszcz z wieszaka, szamocze się nerwowo z zaplątanym na plecach szalikiem. Gubi rękawiczki. Rozgląda się bezradnie i dostrzega je na podłodze.Płaszcza nawet nie zapina. Zbiega po schodach.
- Poczekaj!
- Wybacz, śpieszę się! Muszę jeszcze do jednej znajomej.
Katarzyna nie może ukryć zdumienia, że Joanna, wpadła tak bez powodu. Chyba nigdy tu nie była. I uciekła tak szybko nie wiadomo gdzie.
Wiatr zatrzaskuje za nią bramę. Joannę ogarnia przeraźliwy ziąb. Pochyla się, zapina guziki płaszcza i ucieka! Byle dalej.
Coś pcha ją do ludzi! Chociaż wie, że pociechy tam nie znajdzie. Wie to dobrze. Ale ma jeszcze na kartce kilka nazwisk i adresów. Musi tam pójść.
CDN
http://nakanapie.pl/book/486916/tu-gdzie-spad%C5%82-grad-wiekszy-od-jab%C5%82ka.htm
http://zaczytani.pl/ksiazka/tu gdzie spadł grad większy od jabłka, druk
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 29.05.2009 21:23 · Czytań: 983 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: