SKOK W OTCHŁAŃ czyli HARLEQUIN 2
- No śmiało, powiedz to wreszcie. - Natasza uśmiechnęła się gorzko. - Widzę, że cię skręca. Osądź moje zachowanie... wiesz, chyba chcę to usłyszeć...
Sonia i Natasza siedziały w małym cichym mieszkanku i sączyły kolejną butelkę czerwonego wina. Spotykały się na takich sesjach nie pierwszy raz, na wesoło i na smutno, ale jeszcze nigdy nie było tak, żeby rozmowa im się nie kleiła. Teraz mijała druga godzina niezręcznego milczenia, przerywanego tylko czasem nieudolnymi próbami zagajenia rozmowy.
- Nie chcę cię oceniać. Mam swoje powody, żeby tego nie robić.
- Więc w czym rzecz?
- Słyszałaś w radiu "Skok w otchłań" Potępionych? No wiesz, ten nowy kawałek.
- Jasne... świetny, choć nie jestem teraz w nastroju na taką muzę.
- Nie dziwię się... zwłaszcza...
Natasza wyraźnie zaintrygowana podniosła wzrok, ale koleżanka nie była pewna, jakie emocje kryją się w tym spojrzeniu.
- ...zwłaszcza, że... ?
- Kurwa mać! - Sonia wreszcie nie wytrzymała. - Przecież ten skurwysyn Bies napisał tekst o tobie!
Przez dłuższą chwilę panowała absolutna cisza. Wreszcie Natasza bezwiednym gestem poprawiła włosy i sięgnęła po butelkę. Piła długo. Przerwała dopiero gdy zaczęła się dławić. Poczekała aż nadmiar cierpkiego smaku nieco zelżeje, wytarła usta wierzchem dłoni.
- Tak, chyba masz rację.
- Na pewno mam rację. Skurwiel sam mi powiedział!
- I co z tego? Co, kurwa, z tego?
- A jeśli Piotr się dowie?
- A dowie się?
Znów nastała chwila ciszy.
- Ode mnie na pewno nie. - Głos Soni zdecydowanie stracił na agresji.
- Ode mnie też nie. Mówisz, że sam ci powiedział? Rozmawiałaś z nim?
- Na Skypie. Nie będę przecież udawała, że go nie znam... Wredna świnia jakich mało... Jak on może ci to robić?!
- Nie mów tak o nim.
- Co?!
- Nie wyzywaj go. Ostatecznie nie zrobił nic na siłę, nie posunął się do niczego, czego ja bym nie chciała...
- Już lepiej nic nie mów...
- Ale to prawda. Przecież wiesz. Wiesz doskonale. Rozmawiasz z nim na Skypie, bo tego chcesz. Cokolwiek złego o nim nie mówisz, wiem, że go pragniesz nie mniej niż ja. Wiem, że jesteś następna.
Pod wpływem pustego wzroku Nataszy Sonia spuściła głowę i szeptem dokończyła:
- I nie ostatnia.
- Nie mam do ciebie żalu. Masz napij się. Wiesz, ja nawet nie mam żalu do siebie. Chciałam żeby tak się stało, znałam konsekwencje i pogodziłam się z nimi.
- Nie mówmy o tym. On pewnie teraz pije z jakąś nową laską, pewnie obmacuje nowe cycki...
- Pieprzyć to. Daj jeszcze wina... albo może... masz jakieś zioło?
- Mam, ale ci nie dam. Wtedy już na pewno do niego pójdziesz.
- Nie chrzań, dawaj...
*
Bies, a może po prostu Maciek, był sam. Ta mała szatynka... nie pamiętał jej imienia... poszła sobie jakieś pół godziny temu, zostawiając go w stanie oszukanego spełnienia. Teraz siedział z pustym kieliszkiem i tępo wpatrywał się w nieodpieczętowaną Wyborową, długi wojskowy bagnet i pilota od wieży.
W końcu zdecydował się na jakiś ruch. Muzyka wypełniła pokój, a Maciek głębiej zapadł się w fotelu.
Cóż za popieprzony świat. Co za cholerne bzdury, sprzeczności, zagubienie dusz, wszechświatów i przestrzeni. Abstrakcyjne problemy i dylematy, które nie miały prawa istnieć. Konwenanse, dogmaty, prawdy i kłamstwa. Przecież to Bóg miał być miłością...
Czy jest jakakolwiek szansa, że ona to zrozumie? Czy pojmie, że to dla niej i tylko dla niej?
Nie. Nie ma takiej możliwości...
Maciek odbił flaszkę. Chwilę dumał nad sensem przelewania do kieliszka, ostatecznie rzucił go niedbale na gęsty, miękki dywan i pociągnął wprost z gwinta.
Odpływać zaczął znacznie szybciej, niż się spodziewał, ale zdążył jeszcze usłyszeć charakterystyczny rytm pukania. Miał ochotę nie otwierać, ale doskonale wiedział, że Świetlik i tak jakoś wejdzie. Nienawidził go, jak tylko można nienawidzić, ale z drugiej strony... cóż, zawdzięczał mu to, wszystko to, co mu się wspaniałego przydarzyło.
Świetlik podawał się za menadżera i w takiej zresztą roli współpracował z Potępionymi, ale Maciek doskonale wiedział, że to gówno prawda. Tylko i wyłącznie zgrabna przykrywka. To jednak nie miało znaczenia. Znaczenie miał tylko fakt, że Świetlik zjawił się kilka lat temu i zaproponował kontrakt spełniający marzenia. Owszem, za potwornie wysoką cenę, ale Maciek był wtedy w takim stanie, że łatwo go było namówić. Czy żałował? Cholera... Nie, nie żałował. Jak mógłby tego żałować, skoro Świetlik wywiązał się ze swych obietnic doskonale? Był najgorszym z najgorszych i wymagał rzeczy paskudnych, ale i tak było warto. Innej szansy Maciek nie dostał i nie mógł liczyć, że dostanie...
- Czego chcesz? - Otwierając drzwi rockman usilnie starał się zachować jasność umysłu.
- Bies, stary druhu...
- Daj spokój. Byś się wreszcie odpierdolił...
- To się nazywa wdzięczność. Ech ludzie, ludzie, jakże mali jesteście...
- Kiedy wreszcie dasz mi... nam spokój?
- Kiedy? - Świetlik zrobił zdziwioną minę. - Wydaje mi się, że nasz kontrakt określa to bardzo precyzyjnie. Jeszcze dwa zlecenia stary druhu, tylko dwa...
- Aż dwa... - Maciek czuł, że buja się nieprzytomnie i tylko futrynie zawdzięcza, że jeszcze stoi.
- Chciałbym zwrócić twoją uwagę, na fakt, że tylko dwa. Dwa zlecenia zawiesiłeś twierdząc, że tego nie zrobisz. Zawsze możesz je dokończyć. Wiesz tak samo jak ja, że wystarczy jeden telefon i wszystko znów będzie aktualne... No i jest jeszcze ta nowa... Natasza jest gotowa...
- Precz, precz ode mnie...
Mdłości, ciemność, falowanie obrazu, postać Świetlika zamazywała się, przybierała nienaturalne, demoniczne wręcz kształty, znikała i znów się pojawiała. Za dużo wódki... dużo za dużo...
- Jest gotowa... jeszcze dwa zlecenia... i to będzie koniec... więcej ci się nie naprzykrzę... jest gotowa...
*
Było ciemno. Lekki wiatr muskał skórę, mierzwił włosy. Krótka, satynowa koszulka Nataszy opinała się bezwstydnie na apetycznym ciele. Bies stał boso i bez koszulki, jedynie w skórzanych spodniach. Za szeroki pas, sam nie wiedząc po, co zatknął sobie bagnet.
- Jesteś pewna?
- Nie. Nie jestem. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Ale chcę to zrobić.
- Wiesz, że to złe?
- Wiem. Skazujesz mnie na piekło... sama się na nie skazuję.
Bies objął dziewczynę ramieniem, a ona ochoczo przylgnęła do jego nagiego torsu, wtuliła się niczym małe dziecko szukające opieki w objęciach rodzica. Trwali tak milcząc aż do chwili, gdy niebo nad horyzontem zaczęło szarzeć. Nadchodził świt.
- Już czas. - Chłopak nie ukrywając żalu pogłaskał zroszony łzą policzek.
- Wiem. Proszę... pójdź za mną...
- Pójdę. Z całą pewnością pójdę... ale jeszcze nie teraz. Teraz jeszcze nie mogę.
Z mroku coraz wyraźniej wyodrębniały się kształty skał, kontur samotnej sosny z rozszczepionym pniem nabrał odrobiny koloru, lecz głębia czającej się pod stopami otchłani pozostawała czarna, niezmierzona i groźna.
Nie popchnął jej. Przeciwnie, dopóki była szansa, wyciągał rękę gotów nieść pomoc. Natasza nawet nie próbowała się cofnąć. W milczeniu zniknęła mu z oczu...
*
Tępy, przykry ból miażdżył głowę od środka, a żołądek żył własnym życiem. Maciek z trudem zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Zimna woda dobudziła go, ale ulgi żadnej nie przyniosła.
- Jeszcze jedno zlecenie... - mruknął do siebie. - Mieć to za sobą, mieć za sobą...
W kuchni znalazł resztkę Fanty, a wraz z nią chwilowe ugaszenie zgagi. Poszedł szukać telefonu. Lista kontaktów była długa, ale teraz interesowało go tylko kilka numerów. Ola i Magda... Nie, nie, nie... im... żadnej z nich nie może tego zrobić... nawet w imię miłości... Raz już pozwolił im odejść i tak powinno zostać. Zbyt są ważne... A zatem kto? Jeszcze jedno zlecenie...
Długo się wahał, ale w końcu wybrał.
- Sonia? Cześć, tu Bies...
*
Iwona wróciła z delegacji zmęczona, ale szczęśliwa. Zawsze cieszył ją powrót do ukochanego mężczyzny i, co niemniej ważne, była pewna, że i dla niego jest to radosna chwila. Nie zawiodła się. Od progu uderzył ją zapach kwiatów, a cicha muzyka i przysłonięte zasłony tworzyły klimat o jakim marzyła. Bolały ją stopy, ale nie traciła czasu na zdejmowanie pantofli. Chciała jak najszybciej być w jego ramionach... Tak, teraz, już! Ciepło i tak dobrze...
Maciek tulił swoją miłość z całych sił. Była jego i tylko jego. Już do końca!
Dzwonek telefonu zabrzmiał złowrogo, ale chłopak czuł podświadomie, że nie powinien się już bać. Przynajmniej nie teraz.
- Tak?
- Czołem, druhu! Tu Świetlik.
- Czego jeszcze chcesz?
- Już niczego. Dzwonię tylko powiedzieć, że warunki kontraktu zostały wypełnione tak z mojej, jak z twojej strony. Jesteśmy kwita.
- Boję się, że nie powinienem ci wierzyć.
- Ech, to już twoja sprawa, ale ja słowa dotrzymuję. Powodzenia i tobie i Iwonie i... albo nie, niech ona ci powie. - Głos Świetlika brzmiał szczerze, życzliwie.
Maciek odłożył słuchawkę i niepewnie patrzył na ukochaną, która wreszcie zdjęła buty i rozmasowywała sobie nogi.
- Wiesz... - podniosła głowę i uśmiechnęła się tak promienie, jakby spłynął na nią Duch Święty. - Będziesz ojcem...
***
I żyli długo i szczęśliwie. Świetlik, czy jak czasem kazał się nazywać Niosący Światło, dotrzymał słowa.
Iwona nigdy nie dowiedziała się, jak to wszystko było naprawdę. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że długa blizna na ręce Maćka jest raną po samobójczym cięciu bagnetem. Oszczędzono jej tego. Oszczędzono jej wiedzy o tym, jak Świetlik nie przyjął do swojego królestwa załamanego chłopaka i zaoferował mu układ. Skalanie dziesięciu niewinnych dusz za miłość, prawdziwą miłość...
- Pamiętajcie, Bóg jest miłością! - powiedział z uśmiechem ksiądz, nim skąpani w szczęściu odeszli od ołtarza...
LCF
06.2009
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bury_wilk · dnia 05.06.2009 11:35 · Czytań: 1763 · Średnia ocena: 3,83 · Komentarzy: 38
Inne artykuły tego autora: