Ziemia bezkształtna dotąd i surowa, tak przemieniona - odziała się w ludzi.
Owidiusz, Przemiany
Powiedział mu, że to nie jest ważne, że mu odda swój.
Co najmniej setka ludzi schodzących w dół schodami, rozlewająca się na peronie i zastygająca w bezruchu oczekiwania jak lawa. Musiał zahaczyć o kogoś, a może kant walizki, uchwyt torby, teraz nieważne. Czuł swoją rękę uwalnianą od wagi kwarcowego mechanizmu, od skórzanego zacisku paska. W takim tłumie niemożliwym było schylenie się, niekończący się strumień ludzi spychał go w dół i w dół po kamiennych stopniach, a on go jeszcze ciągnął za rękę.
- Szybciej, bo nie zdążymy.
Słyszał brzęk szafirowego szkiełka rozbijającego się na setki tysięcy ostrych, błyszczących kawałków. Wyobrażał sobie swój czas wbijający się w grube, czarne podeszwy każdego z przechodzących.
- Szybciej, szybciej, pociąg już czeka.
- Mój zegarek - jęknął.
Nie patrzył pod nogi. Uznał, że już nie ma po co. Pewnie przestał być już zegarkiem, tym eleganckim, ze srebrną kopertą i miękkim, zawsze ciepłym w dotyku paskiem. Kolejna strata, pomyślał. Widział ją.
Dał się pociągnąć za rękaw kurtki do wagonu. Musimy zdążyć. Nawet nie odpowiedział, zamyślił się. Błądził wzrokiem po głowach ludzi stojących obok. Nie mógł skupić uwagi na żadnym szczególe.
Poruszamy się stojąc bez ruchu, na dodatek pod ziemią. To dosyć paradoksalne, odbywać podróż, gdy trwa się cały czas w miejscu. Wszystko wokół się porusza, a ty tkwisz, bez kroku, bez najmniejszego ruchu. To żadna droga, tylko marna parodia, albo zaprzeczenie.
Znów widział ją, stała wśród pasażerów, odwrócona tyłem. Poznał ten wełniany płaszcz. Mógł powiedzieć jaki jest w dotyku, jak pachnie nasiąknięty po deszczu. Szary i ciężki. W końcu jest jesień, pomyślał, już chłodno. Wszędzie jej szukał. Znajdował w obcych coś, najmniejszy wspólny element, najmniejszą szansę, że to ona. Z bijącym sercem podchodził bliżej i zaczynał zwracać uwagę na co patrzy, zaczynał widzieć. Nie ta sylwetka, nie te włosy, nie to ubranie, nie ta twarz. Nie, to nie ona. Widział cząstki, ale nigdy całości. Czuł się ślepy.
* * *
Uderzenie, uderzenie, odbicie. Czemu bije się z własnym odbiciem? Zastanawia się. Co mucha robi w metrze? Wściekłe bzyczenie zagłuszane przez pęd powietrza i dźwięk instalacji. Monotonny, ale rozpaczliwy balet na lustrzanej powierzchni. Ilość kroków i figur jest nieskończona, ale cel wciąż ten sam jeden - uwolnić się. Uderza i uderza. Prędzej ogłuszy się czy zabije niż oswobodzi. Owad jest teraz w centrum jego postrzegania, osią jego świata. Czy każda walka ze sobą jest złudzeniem? Niemożliwym do wygrania starciem ze szklaną warstwą odgradzającą od wszystkiego, do czego się dąży? Może kolejno niszcząc wszelkie przeszkody na swojej drodze niszczy się pragnienia, swój cel, siebie?
Wyjście z metra. Schody do góry, na ulicę usianą odbitymi od okien promieniami słońca. Ciekawe, co wyjdzie z obrazu ojca, myśli. Czerwone światło.
* * *
Mały prostokąt płótna zagruntowany na ciemny kolor. Bose stopy swędzą go od mieszaniny piasku i rosy roztopionej z pierwszego szronu. Są lekko podrażnione dotykiem suchych, jesiennych traw. Pociera jedną nogą o drugą.
Sztalugi ustawione naprzeciwko okna. Do pokoju wpada ostre światło świtu. Postać w fartuchu, odwrócona plecami, rozrabia farbę.
- Idź już.
- Bo się spóźnię?
- Tego nie powiedziałem.
- Co malujesz?
- Zobaczysz, idź, nie zatrzymuj się.
* * *
Zielone światło. Idą przed siebie, ścierają na chodniku podeszwy butów. Podchodzi do nich jeden z ich grupy. Witają się. Teraz obowiązkiem tego, który przyszedł jest przekonanie pozostałych dwóch o bezsensowności pójścia tam, gdzie teraz idą. Proponuje by iść do parku koło mostu. Mogą robić cokolwiek, byle nie dojść do celu.
- Co on robi? - pyta się.
- Bądź przez chwilę cicho - mówi on. Obaj patrzą na trzeciego, który zatrzymał się i rozmawia z kimś przed sobą, lekko gestykulując. - Przekonuje swojego stróża. Tak się spieszył, teraz ma dylemat.
Stali przez chwilę przytupując nogami. Poranek zapowiadał już jesienne chłody, mimo słonecznego światła otulającego tynkowane ściany kamienic wokół nich. W bramach i zaułkach zbierały się cienie.
- Idziemy.
- Co mu powiedziałeś?
- Utylitaryzmy, imperatywy-srywy i inne, nie rozmawiajmy o tym. Chodźmy.
Szli we trzech ulicą. Teraz bardziej pogodni, na krótko wolni od trosk, starając się nie myśleć o kolejnym dniu, decyzjach, wysiłku. To ona, pomyślał. Przechodząc obok, zobaczył, że podobne są tylko te włosy, sięgające ramion, jasnoblond.
Nad nimi i nad miastem górowała biało-szara kolumna. Ogromna, lśniąca w słońcu. Wyznaczająca geometryczny środek wszechrzeczy. Doskonale widoczna o każdej porze dnia, teraz na tle porannego nieba. Dopiero na ogromnej wysokości rozpływa się w chmurach. Można ją zobaczyć z jakiegokolwiek miejsca. Zawsze w polu widzenia, gdzieś na horyzoncie. Monumentalne przypomnienie o kształcie świata, zawsze niezmiennym i kamiennie trwałym.
* * *
Szli teraz wolno, rozkoszując się ciepłem wracającym do świata na kilka godzin. Zwracali uwagę na szczegóły, drobne zmiany, które zaszły od czasu, kiedy byli tu ostatnim razem.
Zwykle zamknięta brama na podwórze białej kamienicy, która znajdowała się w połowie alei, była otwarta. Zawiasy, ramiona wyrastających z łuku bramy karłów, łamały się teraz pod kątem prostym. Ich brodate, odlane w brązie twarze wyrażały gniew z zaistniałej sytuacji. Wiekowe, pokryte zielonkawą śniedzią rzeźby nie zwróciły ich uwagi tak bardzo, jak drzwi znajdujące się w bocznej ścianie sklepienia bramy. Zwykle zamknięte i oplecione łańcuchami. Teraz ciężkie, prawie czarne, okute metalem były otwarte, a łańcuchy wisiały swobodnie, nie broniąc do nich dostępu.
- Już po jesiennej równonocy. Zaczyna się umieranie - powiedział jeden.
- Te drzwi... muszą być akurat tutaj? Czemu ja, czemu ona?... - trząsł się on.
- Ty, zawsze ty! Chciałbyś być środkiem świata, nie? A jesteś tylko jednym z wielu, wcale nie najważniejszy!
Nie odpowiedział. Musiał być teraz z nimi, żeby próbować zapomnieć. Pragnął chwili wytchnienia, a jednocześnie zastanawiał się co ma zrobić. Miał przed sobą jeszcze cały dzień, by myśleć, lub nie myśleć.
* * *
Kiedy wracał, już sam, słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi. Sam siebie zadziwił. Jednak potrafił spędzić cały dzień na beztrosce. Głowę miał lekką, a kroki ciężkie. Nagle starał się ogarniać wzrokiem wszystko, co wokół niego się dzieje, tylko nie płyty chodnika pod własnymi stopami.
Na głównej ulicy, w tłumie przechodniów wypatrzył ją. Wiedział już, że to niemożliwe, ale mimo wszystko. Szła przed nim. Czerwona kurtka, znał ją i widział wielokrotnie. Wiedział, gdzie przecierają się szwy, wiedział w jaki sposób rozpinają się guziki. Tak bardzo chciał oszukać samego siebie. Starał się odwrócić wzrok, to by było mniej bolesne. A jednak zobaczył, że jest za niska, a włosy nie mają znajomego połysku. Tylko ta kurtka. Chciał ją złapać za rękaw, ale powstrzymał się ostatnim wysiłkiem woli. Czuł się, jakby wszyscy wokół szydzili z niego.
Ostre światło, możliwe, że ostatnie prawidziwie ciepłe w tym roku, zalewało ulicę. Powietrze było nieruchome. Budynek przy przystanku autobusowym dawał wąski pasek cienia, w którym ludzie ustawili się obok siebie. Całkowicie obcy ludzie. Połączeni tylko swoją anonimowością, stali równo w szeregu.
Z wygody idą pod mur, pomyślał. Odrzucają ruch na rzecz wygody. Godzą się na wszystko, a ułatwia im to wrodzony konformizm. Żadnych konstruktywnych działań, żadnego oporu. Po co się męczyć, skoro wszędzie wiszą dojrzałe owoce gotowych rozwiązań. Taki owoc jest gorzki w środku, spleśniały, przyprawi o chorobę, albo okaże się tym zakazanym, a wtedy pożałujecie raju, jako utraconego lekkomyślnie. Już wiedział.
* * *
Od razu po zapadnięciu zmroku zrobiło się zimno. Oddech zmieniał się w białe obłoczki, doskonale widoczne życie na tle nocy. Nawet coś nieistotnego, eterycznego, małego zwraca w ciemnościach uwagę na siebie. W ciemności jasne jest wszystko, co nią nie jest.
Pierwsze, co zrobił po wejściu do domu to poszedł zobaczyć obraz ojca.
- To świt, nie zachód, prawda? - uśmiechnął się, wydawało mu się, że po raz pierwszy dzisiejszego dnia - Więcej różu, niż czerwieni...
- Oszczędź mi - odezwał się ojciec, przechodząc przez kuchenne drzwi.
- Nadzieja...
- Dobrze. Już się bałem, że cię podrzucili w szpitalu.
Skorzystaj z tego, że masz możliwość wpłynięcia na świat, bez niszczenia go. Wszyscy mamy szansę na indywidualny wkład w niezmienność, która wynika ze zmienności i przypadkowości. Tylko ruch się nie zmienia, wszystko inne tworzy się wciąż na nowo, nawet świat. Jego ruchomość jest cykliczna, ten ruch to jedyna stała.
Stali obok siebie, patrząc na płótno ze wschodem słońca. Delikatna łuna rozświetlała pokój. Wydawał się taki łatwy. Jutrzejszy świt, już namalowany.
* * *
Nad łąką unosiły się strzępki mgły. Niebo na wschodzie powoli różowiało, tworząc jedyne w swoim rodzaju mieszaniny ciemnych barw nocy z barwami zapowiedzi słońca. Nadchodzili ze wszystkich stron. Mglista wilgoć, z kurzem i krwią z rozcięć od suchych, jesiennych traw, tworzyła na ich ciałach spiralne wzory. Zbliżali się do siebie, schodzili do jednego miejsca. Nie patrzyli na siebie i wiedzieli, że będzie ich coraz mniej, póki nie zacznie przybywać światła.
Jeden z nich szedł teraz ulicą. Stawiał stopy pewnie, mimo ciemności. Zbliżał się do tych drzwi.
Z łąki, po której szli, widać było kolumnę. Jasny pas godzący w niebo, na tle mroku nocy. Nie zbliżysz się do osi świata, póki będziesz uparcie parł w jej stronę. Ona jest tylko przypomnieniem. Zbliżyli się i usiedli na ziemi plecami do siebie i w tym momencie na horyzoncie pokazał się wierzchołek życiodajnego słońca
Które wąskim strumieniem światła, jakby z trudem przebijało się przez miejskie ulice, padło na otwarte drzwi i rozjaśniło mu to, co tam zobaczył. Czy pomieszczenie? Nie było ścian, nie było ich widać, przez ciemność okrywającą wszystko gęstą materią. Odrobina światła stworzyła niewielki krąg, w którym, przy samym wejściu, zobaczył skuloną sylwetkę. Obejmowała kolana ramionami, głowę trzymała wtuloną w nogi, tak jakby kryła się przed tym co może tutaj zobaczyć. Nie ważne było jak ogromne jest to miejsce. Ubrania na niej wypłowiały, jak gdyby miały zacząć gnić od wilgoci. Podszedł do niej, swojej Kory. Jej włosy wydawały się już cienkie i zszarzałe. Przyklęknął, a ona podniosła na niego swoje teraz-wyblakłe oczy i go poznała - To ty, słońce?
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt