Wrzask indyków. cz. II
GONIĄC ULICAMI
Zapadł już wieczór. Mdłe światło latarń lękliwie przedziera się poprzez mrok. Joannie jest wszystko jedno. Idzie ze spuszczoną głową, ledwo widzi pod sobą mozaikę plam świateł i cieni. Prawie nie dostrzega jak jej własny cień, malutki i ciemny pod samą latarnią, wydłuża się i blednie w miarę oddalania. Nagle ten cień rozdwaja się pośrodku, w świetle dwu latarń. Przeskakuje do tyłu, długi i ledwo widoczny, zmniejsza się, zmniejsza, zaczyna ciemnieć i znów pod latarnią to samo. Ona to widzi i nie widzi zamyślona o czymś innym. Ostatnio tak z nią jest, że nie widzi, nie słyszy, nie czuje. Tylko ciągnie ją gdzieś ciągle nie wiadomo po co.
Od odejścia męża i rozwodu miała już okres odrętwienia. Godzinami siedziała bez ruchu, nie zapalając światła. W przeraźliwej ciszy podmiejskiego domu słyszała tylko nieznośny wrzask indorów.
Potem nastał czas dumy i samodzielności. Wyprowadziła się od teściowej, gdzie po wyprowadzeniu się Mariana do kochanki, jeszcze jakiś czas została. Zabrała dzieci, próbowała być przykładną matką. Jak nie miała dyżuru w aptece, czytywała im wieczorami bajki, budowała z nimi domy z klocków, usypiała lalki. Zmysły jej wyczuliły się na najsubtelniejsze głosy świata. Odkryła poezję. Usłyszała muzykę. Jak nigdy dotąd.
I to przeminęło, gdy zaczęło brakować na wszystko czasu, dzieci dostawały gorączki, bólu gardła i co jedno wyzdrowiało to drugie leżało w łóżeczku rozpalone, smutne. Wracały do przedszkola i znowu do przychodni zatłoczonej kaszlącymi dziećmi. A w pracy narzekano, że przez te zwolnienia lekarskie na dzieci niewiele z niej pożytku. Nie miała na to rady. Nie chciała zwrócić się o pomoc do rodziny i znosić ich zmartwione miny. Wysłuchiwać pouczeń, że powinnaś była to, albo tamto, gdy już za późno na takie rady. Wolała przyjąć mieszkanie, jakie jej Marian kupił i zachować na dnie serca odrobinę nadziei, że on tam wróci.
Wieczorami, kiedy dzieci spały, mogła już nie pilnować swej twarzy, by nie zdradzała co ona czuje. Tylko nie mogła znaleźć pocieszenia. I bała się ciemności. W końcu sięgnęła raz po kieliszek...
Nigdy nie próbowała tego w samotności. Nie wiadomo nawet po co kupiła ten likier. Nie mogła sama przed sobą udawać, że chciała nim poczęstować Piotra, kiedy odwiedzi dzieci. Potem zawstydziła się, co powie na tak lichy trunek on, przyzwyczajony do dobrych koniaków. Poniechała stwarzania nastroju, gdy podniecony odrobiną alkoholu mógłby spojrzeć na nią dawnymi, zakochanymi oczami. Otworzyła więc któregoś ponurego wieczoru butelkę i wypiła jeden kieliszek. Od razu wszystko nabrało innych barw, stało się łatwiejsze. Następnego wieczoru bała się już takiego sposobu pocieszania. Sił chciała szukać w sobie samej. Była przecież młoda, wykształcona. Miała cieszący się poważaniem zawód, mieszkanie no i dzieci. Ale za kilka dni znów otworzyła barek.
Upłynęło wiele tygodni, miesięcy. Dzieci chodzą już do szkoły a ona wciąż walczy z łatwym pocieszeniem. Tylko ostatnio coś ją pcha, by iść i iść gdzieś ulicami... Dziś zapragnęła odwiedzić matkę dawnej koleżanki z klasy - Heli Muszerówny. Tak mówiły w szkole staroświeckie nauczycielki, określając płeć i stan cywilny osoby o tym nazwisku: Muszerówna, Lipcówna.
Z trudem znajduje dziś dom rodzinny Heli, gdzie teraz mieszkają tylko jej rodzice. Ojciec podobno gdzieś za granicą. Nigdy tu nie przychodziła. Helena ją zawsze onieśmielała. Ale teraz musi przyjść i tutaj, choć wie, że ona od czasu studiów mieszka gdzieś daleko, jak większość wyjeżdżających stąd na studia. Tylko ona z Marianem tu wróciła. Lekarze na prowincji nie giną w tłumie ważnych osobistości, artystów, uczonych czy dziennikarzy, bo takich tu brak, więc cieszą się największym poważaniem. Kuszeni są służbowymi mieszkaniami i większymi pieniędzmi. Jednak teraz Joanna obawia się, że nie zasługuje na ludzki szacunek. Ma wrażenie, że jest wytykana palcami: patrzcie to ta, co to mąż ją porzucił. I z rozpaczy zaczęła pić!
Długo dzwoni do drzwi. Wreszcie słychać kroki i chrzęst wizjera. Uśmiecha się do śledzącego ją oka. Poprawia potargane od wiatru włosy. Drzwi uchylają się i zza łańcucha zerka matka Heli. Starsza pani jest niby taka jak z czasów, kiedy przychodziła na uroczystości szkolne, ale zmieniona. Wyraz twarzy zaostrzył się jej jakąś surowością a zarazem zmiął zmarszczkami, niczym wyprostowywana po zmięciu kartka, na której trudniej już odczytać, co napisane. Za chwilę piją obie gorącą herbatę, jedzą jakieś herbatniki. Starsza pani głaszcze Joannę po włosach i powtarza:
- Musisz, moje dziecko, pokonać to nieszczęście...
- To za wiele do pokonania... Jak walczyć z wodospadem, kiedy łzę powstrzymać trudno? - wzdycha Joanna.
- Poddajesz się, bo on okazał się łajdakiem. Masz przecież dzieci. To ważniejsze.
- Lecz ta pustka...
Pani Muszerowa zamyśla się. Pustka i jej doskwiera. Źle jej odkąd dzieci poszły na swoje a mąż w ciągłych rozjazdach, to w delegacji, to pracuje za granicą. Mówi więc cicho matowym z emocji głosem:
-Ja też nie wiem, czym się jeszcze będę mogła cieszyć? Czego mam wyczekiwać? Czy już tylko najgorszego? Latami, dzień za dniem, człowiek wstaje jak najwcześniej, śpieszy się, zabiega o tyle spraw, martwi głupstwami i prawdziwymi problemami. I na cóż to wszystko?! W końcu zostaje się samemu i czeka się tylko na jedno... Na śmierć.
Dawniej na podobne refleksje Muszerowa nie miała czasu. Niby nie pracowała, ale zawsze była zajęta. Wychowywała dzieci, prowadziła dom. Zawsze było coś niecierpiącego zwłoki do zrobienia. Jak nie miała już nic do prania czy cerowania, bo tylko co poprała wszystko, wyprasowała, poprzyszywała urwane guziki, poukładała w szafach, to zabierała się do froterowania podłóg. Aby lśniły jeszcze bardziej. Zdarzało się, posiedziała trochę zmęczona przy herbacie i naraz zrywała się z niepokojem, że marnuje czas, bo na pewno jest coś do zrobienia, zaraz sobie przypomni co.
Na każdą niedzielę piekła ciasto. Dzieci nigdy nie mogły doczekać się, kiedy wystygnie i ukradkiem napoczynały jeszcze gorące. Obskubywały kruszonkę. Usiłowała je powstrzymywać, ale kiedy z czasem poniechały tego - żal jej było że wyrosły i zobojętniały na te sprawy.
A zakaszlał kto w domu, zaraz wydrążała wielką cebulę, nasypywała w nią cukru, przykrywała odciętym kołpaczkiem i taką jeszcze w łuskach, podobną do cerkiewnej kopułki, podgrzewała na piecu aż wytworzył się w środku syrop. Smaczny i zbawczy na kaszel.
Mąż lubił zapraszać do domu kolegów z pracy. Ona nie. Obcy w jej własnym gnieździe czynili je obcym. Obcymi nie były tylko jej znajome. Ci z męża biura zawsze ją onieśmielali. Czekając na nich, nerwowo przestawiała półmiski i modliła się, żeby choć raz zawiedli. Ale dzwonek do drzwi rozlegał się nieubłaganie i wdzierali się w jej dom obcy. Uśmiechnięci, zadbani panowie, eleganckie panie. Wszyscy z biura projektów, gdzie mąż pracował. Raz jedna z pań poprosiła o przepis na ciasto, które jedli. Ona aż się zarumieniła z radości, że ją zauważono. Zazwyczaj to nie miała z nimi o czym rozmawiać. Nie znała się przecież na obiektach jakie projektowali, nie chwytała żartów o osobach z biura. Więc zapytana, zaczęła z przejęciem tłumaczyć, jak to ważne, by wygrzać dobrze mąkę na ciasto... Nagle jedna inżynier przerwała jej znudzona: "Gdybyście wiedzieli jakie przysmaki przyrządza moja gosposia". Ona jeszcze stała nad nimi jak głupia z tacą opartą o biodro, gotowa dalej tłumaczyć jak piec ten placek, lecz oni zaczęli już o czymś innym. A ta impertynencka inżynier Piwońska obojętnie dmuchała w swoją puchatą czapę, wydymając pogardliwie usta. Uciekła więc szybko do kuchni. Teraz to przebrzydłe babsko, ta cała Piwońska, jest na tej samej placówce zagranicznej co mąż. Oni dwoje z biura. Niby nic. A jednak...
Joanna już chyba trzeci raz wychodzi do łazienki. "Biedactwo, pewnie przemarzła." - myśli z rozczuleniem starsza pani. - "Taka zafrasowana tu dziś wpadła. Całkiem nieoczekiwanie. Ale dobrze."
Dawno w tym domu ucichły głosy gości, dzieci, Czasem na krótko dom rozśpiewa się głosami wnucząt i szybko pustoszeje, dzwoniąc tylko echem. Coraz trudniej wypełnić czymś długie dni, zająć czymś myśli.
Pani Muszerowa otrząsa się ze swych rozmyślań, kiedy Joanna podrywa się do odejścia.
-Zrobię jeszcze herbaty. Może przygrzać coś z obiadu? Coś gorącego?
Mówiąc to, wystraszyła się, żeby Joasia nie wyczuła w tym zachęty do czegoś mocniejszego. Już i tak ludzie różnie o niej mówią. Niektórzy wszędzie węszą sensacji.
Ale Joanna nie daje się zatrzymać. Jeszcze do kogoś zamierza wpaść.
Muszerowa zakłada za nią łańcuch przy drzwiach. Potem z niedowierzaniem ogląda flakon wody kolońskiej w łazience. Wydaje się jej, że napełniony był co najmniej do połowy. Przecież nie tak dawno mąż go tu zostawił. Teraz pusty! A pachnie wkoło aż w nosie kręci! Widać to prawda, co ludzie mówią. Ona pije!? Ktoś ją podobno widział, jak pijana spała gdzieś w rowie. Czego to jednak ludzie nie wymyślą.
Ona sama też uległa tej sugestii. Nigdy przecież nie sprawdzała kosmetyków męża. A zapach? Może się jej zdawało.
CDN
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 07.06.2009 10:44 · Czytań: 958 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: