ŚWIEKRA
Joanna ciągle powtarza, że do matki byłego męża w żadnym wypadku iść nie powinna, ale autobus do tej podmiejskiej miejscowości sam się jej napatoczył.
Wsiadła bezwolnie i jedzie. Nogi same prowadzą ją pod biały dom z ogródkiem. Popatrzy choć z daleka na miejsca, gdzie była szczęśliwa póki nie przyszła pora gulgotania indyków. Pamięta, wszystko wówczas zszarzało. Ziemia wyschła. Sterczały z niej tylko ostre badyle. Nikt nie miał głowy ich uprzątnąć. Mgły przesłaniały dal. I wtedy - pamięta to dobrze - zapadłą nagle ciszę przecinały raz po raz przeraźliwym gulgotaniem indory.Teraz ich nie słychać.
- Czemu nie przywiozłaś dzieci? - pyta zaskoczona teściowa.
"Świekra" nazywa ją w myślach Joanna, bo ta staroświecka nazwa ma w sobie coś ze "świętej" i zarazem z "ostrej siekiery". Ale głośno nigdy tego nie ujawniła.Ta kobiecina nie była przecież zła. Hołubiła ją nawet na swój sposób niczym matka.
- Mam... - zaczyna i urywa. Zawsze mówiła do niej : mamo. Teraz nie wie, jak ją nazywać. Kończy więc bezosobowo: - Nie planowałam wcale tego przyjazdu. Tylko czasem coś mnie tak nachodzi, że muszę iść gdzieś do ludzi. Gonię ulicami...Sama nie wiem dokąd.
- Ach te długie ulice miasta - wzdycha starsza kobieta.
Nie opowie tej obcej już synowej, jak to ona kiedyś błądziła tam ulicami. Dopiero, kiedy usadowi ją przy stole i wyjdzie zrobić herbaty, zanim nakroi chleba i kiełbasy, żeby coś podać do przegryzienia, może wrócić wspomnieniami, jak to wtedy było.
To wydarzyło się niedługo po tym jak Maryś wyprowadził się stąd do nowej żony. Sama, jak to matka, błagała go, zaklinała, by dzieci nie porzucał. Ale gdzie tam, nic nie pomogło. Wyglądał, jakby jakiś ogień go trawił. Jakby wariował. Wyprowadził się i już.
Stęskniona, któregoś dnia pojechała do miasta go zobaczyć. Pragnęła się z nim pogodzić. Przez synową miałaby stracić syna? Wybrała się więc do przychodni, gdzie pracował. Jako lekarz! Dawno marzyła, by kiedy zobaczyć, jak pracuje. Nigdy z tym zamiarem się nie zdradzała, tylko wypytywała, którędy się tam idzie, bo rzadko już jeździła do miasta.
Tysiące razy wyobrażała sobie, jak to będzie. Powie czyją jest matką a wszyscy się zdziwią i poprowadzą z całym szacunkiem do jego gabinetu. Maryś zaraz każe podać jej herbatę. Przyuważyła kiedyś, jak lekarz z ich Ośrodka przyjmował znajomą. Częstował ją kawą, czekoladkami. Na ogół wyniosły, tym razem przesadnie uprzejmy, poprosił pacjentów o chwilę przerwy. Jej Maryś pewnikiem też tak zrobi. Będzie wreszcie mogła sobie obejrzeć dokładnie wszystkie narzędzia w szklanych szafkach, a on wytłumaczy jej, co do czego służy. Ale będzie tam ważna! Dotąd tak do końca sławą syna się nie nasyciła. Czy przeszło jej kiedy przez myśl, że będzie miała syna lekarza? Drugi jest wprawdzie inżynierem, a córka profesorką w liceum, ale to już nie to co lekarz. Mąż, świętej pamięci, bardzo się tym radował. Całe szczęście, że biedak nie doczekał jego rozwodu. Nie przeżyłby takiej hańby. W ich rodzinie nikt się dotąd nie rozwodził. Nie było zdrad, nieślubnych ani przedwczesnych dzieci. Żyło się po Bożemu. Ale lekarzowi wolno chyba więcej? On sam wie najlepiej.
Wtedy do jego przychodni szła - pamięta - od dworca autobusowego cały czas prosto. Jedna latarnia na rogu była pochylona. Oglądała na wystawach manekiny. U jubilera stał zegar z dziewczynką na huśtawce, podskakującą miarowo w rytm tykania. Cierpliwie wyczekiwała na przejściach, bo samochody pędziły stadami i co zrobiła krok na jezdnię, znów się jakiś pojawiał. Inni przebiegali pomiędzy nimi. To ją przerażało. Niby Maryś mówił zawsze, że to nie tak duże miasto, nawet mała mieścina, ale dwa razy pytała o drogę, tak dla wszelkiej pewności. Minęła plac z pomnikiem. Wreszcie na rogu odczytała nazwę ulicy, której szukała. Odetchnęła, gdyż z wrażenia zaczynało brakować jej sił. Tylko gdzie ta jego przychodnia?
Na miejscu, nim zdecydowała się podejść do okienka rejestracji i wypowiedzieć to, co sobie dawno ułożyła, że jest matką doktora Pludy - przysiadła na ławce dla nabrania tchu. Straciła nagle pewność, czy dobrze to wszystko obmyśliła. Rozejrzała się ukradkiem, może Maryś gdzie się pokaże. Wyjdzie ubrany na biało. Ucieszy się z niespodzianki i poprowadzi ją do siebie, a wszyscy będą patrzeć na nią z podziwem...
Czasem ktoś w bieli pojawiał się w poczekalni, ale nie on. Czuła już ściskanie w żołądku. Chyba z głodu? Wyjechała przecież z domu z samego rana. Nieco chwiejnie podeszła wreszcie do panienki z rejestracji. W ostatniej chwili nie starczyło jej odwagi i zamiast wypowiedzieć to, co sobie cały czas w myślach przepowiadała, spytała cichutko czy jest doktor Pluda. Jakby chodziło o obcego. Wymalowana panna ledwo na nią spojrzała wykrzykując, że doktor będzie po południu. Tak o drugiej, w pół do trzeciej...
Siadła z powrotem i nie wiedziała co robić? Czekać jeszcze aż tyle nie miała siły. Straciła całą swą odwagę. Coś się w niej wyczerpało. Z drugiej strony, bała się czy słaba z głodu i zmęczenia, da radę wrócić do domu. Znowu będzie musiała przeczekiwać wściekle pędzące samochody, mijać ten dziwny pomnik, krzywą latarnię. Patrzeć na zegar z dziewczynką na huśtawce i roześmiane bezdusznie manekiny. I wrócić tak bez niczego?? Ale szukać go gdzieś u kochanki nie miała odwagi. Oczy ją zapiekły. Przelękła się, że zapłacze i wzbudzi litość właśnie tutaj, gdzie przyszła po coś przeciwnego.
- Niech pani nie idzie do tego Pludy - pochyliła się ku niej siedząca obok pani. On taki nieprzyjemny. Krzyczy na kobiety, że tylko udają chore i zabierają mu czas głupstwami... Tak, jakby wszystkich nienawidził. Ponoć przystępniejszy jak sobie wypije...
Słuchając tego, starała się ze wszystkich sił powstrzymać napierające pod powiekami łzy, ale one nieposłuszne pociekły po twarzy gorącymi koralami. Ocierała je bezradnie. Podeszła pielęgniarka. Zaczęła wypytywać. Potem zadzwoniła po Mariana. Wszystko wypadło inaczej niż sobie planowała. Przyszedł jakiś nieswój. Zawstydzona, tym co narobiła, przycupnęła pokornie w jego gabinecie. Wypiła podane krople na uspokojenie. Nawet się tam nie rozejrzała.
- Co ja teraz z mamą zrobię? Mam niedługo pacjentów.
- Synu, Joanna już u nas nie mieszka... Możesz przyjechać. A może wstydzisz się żem wiejska baba?
- Co też mama! - żachnął się. -Mam tyle innych zmartwień na głowie... Mama nie jest ani baba, ani wiejska. Tylko z przedmieścia. Zresztą to, gdzie się mieszka jeszcze nic nie znaczy, tylko kim się jest. Pamiętasz, tak mi tłumaczyłaś, kiedy mi w szkole dokuczali, kiedy dojeżdżałem na rowerze. Ale przestali, odkąd zostałem przewodniczącym samorządu. I...-dodał ciszej - wszystkie dziewczyny były za mną...
- Ale teraz ty jesteś kimś lepszym od wszystkich. Wiadomo, pan doktor...
Uśmiechnął się i już nie ciągnął tematu, tylko zawiózł matkę do swego domu. Ta jego nowa żona bardzo się starała jej przypodobać. Zaraz zakrzątnęła się i zrobiła coś do jedzenia. Potem odwiozła ją tutaj do domu, bo Piotruś miał dyżur. Wyglądało, że dobrze żyją. Mimo wszystko.
- Ale ty synu nie pijesz? - zapytała go z niepokojem zanim się pożegnali.
- Co też mamie przyszło do głowy!?
- Ludzie różnie gadają...
- Nie słuchaj...
Tego, że źli ludzie złe rzeczy gadają, nie można Joasi opowiadać - myśli, nalewając w szklanki herbatę. Czego właściwie ona tu chce? Będzie się żalić? Marian z tamtą szczęśliwy. A Joanna zbrzydła, postarzała się. Może się jej za dobrze nie powodzi? Z taką łapczywością rzuciła się na kanapki. Widać była głodna. A przecież on strasznie dużo na dzieci płaci. Za cicha była dla niego. Zbyt uległa. A tamta jak lwica uczepiła się go i zabrała.
Pamięta, kiedy zbyt częste dyżury nocne Mariana stały się podejrzane, a później o czymś świadczące, Joanna zamiast walczyć, zamarła w pół ruchu, zawstydziła się siebie. I ani razu nie krzyknęła na niego, kiedy prawda wypłynęła na wierzch. Chyłkiem przemykała do swego pokoju i nie zapalając światła siedziała tam z dzieckiem godzinami. Nie wiadomo, co tam robiła?Nie śmiała już do niej zaglądać. Narzekała tylko, że jej indyki przeszkadzają. Ale jak było ich gulgotanie uciszyć? Biedna Joasia urodziła później jeszcze syna. Dziecko smutnego pożegnania.
- Przywieź tu kiedy dzieci...
- Słucham? - Joanna budzi się z zamyślenia, bo każda myśli o swoim. - Wódki bym się napiła.
- Coś ty?! Co by Marian na to powiedział?!
- On?! Nienawidzę go! Modlę się o jego śmierć! Wtedy i przyszłość i przeszłość bym odzyskała.
- Uważaj! Do mnie tego nie mów! Jak można żyć z taką nienawiścią w sercu?! Ciężko widać zawiniłaś skoro taki twój los. To już dam ci tej wódki. Poczekaj.
Stara kobieta wyszła z zaciśniętymi złością ustami do kuchni a Joanna spuściła głowę zawstydzona.
(Dokończenie niebawem)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 09.06.2009 08:33 · Czytań: 697 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: