O, a co to? Aha, jestem w karetce. Uff, całe szczęście. Ale, zaraz, czy panowie lekarze zamierzają mnie zabrać na jakieś elektrowstrząsy? Albo do kostnicy jakiej? Tego mogę się tylko domyślać.
- E, chłopaki, to ściema, on żyje! - a coś ty myślał? Nie uczyli cię sprawdzania tętna, czy już zapomniałeś?, staram się powiedzieć, ale zaskoczenie w sojuszu ze strachem odbierają mi głos. Zresztą słowa okazują się zbędne, gdyż wrota R-ki się otwierają, a ja zostaję wypchnięty na oblodzony chodnik wraz z moim skromnym zakupem. Udaje mi się nie skręcić karku. W ten sposób lekarze puścili mnie z torbami, zostawiwszy na lodzie.
Spróbuję ocenić czas. Pół doby chyba nie minęło, bo nad miastem zapadł już mrok. Ale mogła przecież minąć cała doba, albo i więcej. Przynajmniej miejsca mogę być pewien: skrzyżowanie przy dworcu kolejowym. Panowie, dzięki za podwiezienie dalej od domu! Aby się tam dostać i lec na swoich śmieciach najszybciej jak mogę, muszę najpierw przejść przez ten cholerny PKP. Wydaje mi się bardzo wielki. Przed wejściem jest ślisko. Upadam po raz drugi, znów wzbudzając zainteresowanie gapiów. Ale tym razem nie mdleję.
Wchodzę do środka. Przede mną trzy marmurowe schodki, a po nich kolejne trzy. Bez wyraźnej przyczyny, trzeci stopień w każdej serii jest ruchomy. Nigdy nie ufałem ruchomym schodom. Ostrożnie mijam pierwszą serię. Kiedy jednak próbuję przejść drugą, ostatni ruchomy schodek niby magnes chwyta moją stopę i sunie nią do przodu. Lekko wytrąca mnie to z równowagi, ale jak długi runę dopiero za sprawą potknięcia o mały próg ustawionego tuż za tą marmurową pułapką. Ląduję u stóp jakiegoś komisarzyka, który z całą powagą grozi palcem, po czym znika mi z oczu.
Wstaję, otrzepuję się z błota i idę dalej. Mijam kolejnych policjantów. Jest ich tu chyba jeszcze więcej, a na pewno są bardziej podejrzliwi. A zarazem poważniejsi, nie jak tamte ćwoki z targu. Właśnie robią jakąś kontrolę bagażu. Dochodzę do jednego z nich, który sprawdza czystość okazałego strumienia całkiem niewinnie wyglądających ludzi. Młody, na pewno nie ma trzydziestki. Legitymuje też raczej moje pokolenie: ciemną blondynkę o łagodnym spojrzeniu, potem jakiegoś wysokiego bruneta w beżowym sweterku i tak dalej. Głównie turyści, studenci i inni pospolici bandyci, te sprawy. Znów ogarnia mnie ta wściekłość, działająca niczym mocna kawa czy podobne cholerstwo. W mig strząsam z siebie resztki snu, ponownie jednak blokuje mnie wstyd, który w tej sytuacji byłby sam w sobie dostateczną karą. Chciałbym wam pomóc, ale proszę, nie patrzcie i nie słuchajcie. Na domiar złego kapuś, jeszcze bardziej niż tamten dziad, wygląda na takiego, co go nic nie zaskoczy, nawet jak mu wyłożysz swój dowód przed oczy.
Ale nie wytrzymuję. Wyciągam z kieszeni dowód, wygłaszając dość spokojnym tonem mowę, jakiej chyba nie powstydziłby się sam Thoreau. I co widzę? Gość nawet nie mruga powieką, tylko patrzy mi głęboko w oczy (jakby mówił: "Wiedziałem, że tu przyjdziesz") i z uśmiechem politowania na twarzy pokazuje mi własny dokument tożsamości. Ach tak, zemsta za tamto lustro! Jeśli tak, to na pewno skuteczna, już się czuję pokonany. Muszę teraz wyglądać jak tamten karzeł. A w najgorszym razie jak dziad. Z tą różnicą, że kark mi sztywnieje i prawie nie mogę nim ruszyć. Spokojnie, nie zamykają mi się usta, jak w "Matrixie", jeśli o tym myślicie. Wychodzę z budynku, bełkocząc pod nosem jakieś pseudoargumenty.
Na zewnątrz jest szaro, bo świecące latarnie kiepsko rozmieszczone, w niezbyt strategicznych punktach miasta. I pełno chlapy wszędzie. Ukośne przejście podziemne, z którego chcę skorzystać, by dostać się na przystanek, dosłownie zatopione tą lodową polewą. Z troski o obywatela ogrodzono je nawet czerwono-białą taśmą i na wszelki wypadek ustawiono tabliczkę z napisem: "Przejście wzbronione!". Czekam więc na zmianę świateł. Muszę przejść przez dwa rzędy pasów, ułożonych prostopadle względem siebie. Z daleka widzę już, jak mój autobus wjeżdża w plątaninę świateł, wypluwa jakiegoś Jonasza i już się gotuje do odjazdu. Następny za pół godziny. Nie to żebym się gdzieś przesadnie spieszył, ale przecież solidnie przebodli dziś moje kości i miałżeby mi teraz jeszcze dokładać Dziadek Mróz? Zielone, szybciej!
Jak na komendę, pojawia się zielone. Ale dotyczy butów. Podejrzewam, że nie wiecie, o co chodzi, więc szybko wyjaśniam. Jakiś czas temu, dokładnie w Dzień Siedmiomilowego Buta, ale nie pamiętam, w którym roku, ktoś tam na górze wpadł na genialny pomysł uatrakcyjnienia niektórych przejść dla pieszych. Wprowadzono dodatkowe światła, oczywiście dla butów. Nie muszę już chyba dodawać, że te nowe miały kształt trzewika i oznaczały ni mniej, ni więcej, że zainteresowane mają prawo same przejść, kiedy zapali się dla nich zielone. Do tej pory jednak niewiele z nich z tego skorzystało. Pojawił się natomiast nowy problem: wiele osób zaczęło wtedy rzucać własnymi butami na drugą stronę. Z różnych powodów. Dla zabawy, dla treningu, z frustracji, z nudów. Często jednak rzucone obuwie sprawiało kłopot władzy. Lądowało na maskach samochodów, innych przechodniach, czy samych funkcjonariuszach policji, którzy początkowo byli wobec sprawców bardzo wyrozumiali. W końcu jednak położono kres tym wywrotowym obyczajom, gdy jedną z kamer (ustawionych w strategicznych punktach miasta) uszkodził obcas pewnej damy, która działała akurat w opozycji. Jako argument przeciw niej podano wyjątkowo niehumanitarne łamanie praw obcasów...
Widzicie, jak długi jest ten cykl, zdążyłem wam opowiedzieć prawie całą tę historię, a jeszcze mam czerwone. Ktoś właśnie rzuca swoim butem, który, odbiwszy się od słupa ze światłami, ginie gdzieś pod zderzakiem tira. Mnie tymczasem zajmuje co innego. Jakaś niekumata pani, ni mogąc już dłużej czekać, przechodzi pod taśmami i wchodzi do kałuży, ostrożnie badając grunt pod nogami.
- Co pani robi? Utopi się pani!
- Tu jest przejście! Niech pan też spróbuje.
- Ale tu jest wszystko pod zimną wodą!
- Niech pan idzie za mną, to się rozstąpi! - Zbliża się do prawej krawędzi, po czym znika mi z oczu, nim zdążę ją zatrzymać. Ponieważ jednak czerwony cykl zdaje się nie mieć końca, a zaraz autobus mi ucieknie, postanawiam zaryzykować. Wchodzę i widzę jakby pod wodą były jakieś światła. Zanurzam się do połowy i ogarnia mnie strach. Ale już jakieś ręce pod spodem ciągną mnie za nogę. Mam wrażenie, że w miarę mojego wchodzenia na powierzchni wody z pękniętego kawałka kry wydostaje się coraz większa fontanna koloru krwi. I nagle woda gdzieś wsiąka. Wygląda to tak, jakby ktoś spuścił powietrze z balonu.
Pod ziemią widzę coraz więcej ludzi, w większości niemłodych, zmierzających w różnych kierunkach, jak na dworcu. I kolejna niespodzianka: dojście na mój przystanek jest zakratowane! Pytam stojącego obok pana w brązowym płaszczu i kapeluszu, co to znaczy. Kładzie mi rękę na ramieniu, mówiąc:
- Nie, szanowny pan się zgubił, proszę tędy.
- Dziękuję bardzo.
Idę we wskazanym kierunku i wchodzę do czegoś w rodzaju statku kosmicznego. Wszystko, od sufitu po podłogę, jest seledynowe i poprzetykane tandetnymi małymi żaróweczkami. Ale chyba ten gość źle mnie pokierował: to musi być nowoczesny, choć tajny posterunek policji. Psem jest tu przynajmniej co drugi z napotkanych. Nie, teraz już co czwarty nim nie jest. Tylko co trzeci nie patrzy na mnie podejrzliwie.
Idąc, mimowolnie słyszę, co jeden z nich mówi do drugiego takim pewnym siebie, a jednak trochę zbyt donośnym głosem:
- Ale wiesz, taki naprawdę może komuś krzywdę zrobić i to najgorsze, że sam nie będzie wiedział, kiedy. On może na przykład jechać autobusem i niby że rozmawia przez telefon, ale jednocześnie nagle nie wiadomo dlaczego startuje z pięściami do innych... - nie dziwi mnie, że spogląda teraz na mnie. Cóż, wygląda na to, że waszym zdaniem mam ADHD. Albo jeszcze gorzej, jestem jakimś psychopatą!
Mimo wszystko idę dalej. Hall jest tak schludnie utrzymany i ciepły, że jeśli nawet dalej jest więzienie i wygląda podobnie, chętnie się w nim znajdę.
A owszem, chcą mnie w końcu zamknąć, nie przypadkiem chyba coraz większe ich zgraje idą za mną. Ale już nie trzeba. Znajduję na końcu ciasną kabinę, w której sam się zamykam. Przypomina windę czy raczej solarium. Na ścianie jakieś fosforyzujące światło, które można wyłączyć przyciskiem w ścianie lub leżącym na podłodze pilotem. Jest to ciepło i przytulnie. Miejsce to przypomina mi trochę tamtą przymierzalnię, ale nie jest całkiem odcięte od świata. Trochę słychać kręcące się za drzwiami psy.
Pogrążam się we śnie, słysząc, jak jeden z psów za ścianą niemiłosiernie szeleści jakąś torbą. Resztkami świadomości zgaduję, że to muszą być te moje zasrane jabłka, gdzieś tam zgubione w akcji. Kulturka, co? Nie trzeba było, ale dzięki. I ten szelest wnika do mojego snu.
Śni mi się prawie to samo, co w karetce: leżę w jakimś mało ciekawym pokoju i widzę pierwsze promyki słońca. Tym razem słyszę, jak mój brat za drzwiami niemiłosiernie szeleści jakąś torbą. Pewnie wrzucił tam pokarm dla psa, z którym wychodzi na dłuższy spacer...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
MarioPierro · dnia 15.06.2009 08:52 · Czytań: 1443 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: