Każdego początkującego podróż do Danii z pewnością by przeraziła. Dziesięć godzin w samochodzie, z czego trzy - cztery na naszych wspaniałych, polskich drogach. My jednak - starzy wyjadacze - ruszyliśmy jak zwykle z optymizmem i nadzieją. Pakowaliśmy się długo - biedne autko, ledwo pomieściło stosy moich bluzek, sukienek i butów, a przede wszystkim kilkudziesięciokilogramową torbę z książkami. Wiem, że nie dam rady wszystkich przeczytać w miesiąc. Nawet się nie łudzę. Ale nie mam pojęcia, na którą jutro czy za tydzień będę miała ochotę, więc jechać ze mną muszą wszystkie. Koniec. Kropka.
D. i skoda próbowali protestować - każde na swój sposób - ale pokonałam ich siłą argumentacji. Pomachaliśmy rodzicom modlącym się o bezpieczną podróż, i wypchanym po brzegi samochodem ruszyliśmy w drogę.
Mimo że raz, napędzani siłą ambicji, dotarliśmy do Danii kierując się tylko mapą i znakami, tym razem postanowiliśmy skorzystać z pomocy nawigacji. Ja mogłam podziwiać krajobrazy, zamiast uważnie śledzić czerwone i żółte linie, a D. nie bał się, że wylądujemy Bóg wie gdzie.
Niestety, nawigacja okazała się być urządzeniem niedoskonałym - omijaliśmy remonty dróg kamienistymi, wąskimi dróżkami, po przejechaniu którymi czułam się jak dobrze wstrząśnięte martini. W końcu jednak dotarliśmy do Szczecina. Po szybkim obiadku wjechaliśmy do Niemiec. Pomyślicie sobie - teraz to już tylko spokój i relaks. Noga maksymalnie dociska prawy pedał, rozluźnione ręce delikatnie obracają kierownicą co najwyżej o dwanaście i pół stopnia w obie strony, pasażer drzemie uśpiony monotonną jazdą. Otóż, moi drodzy, nic z tego! W Niemczech też remontują autostrady - i to te prowadzące do Danii. Żeby było ciekawiej, z nieba lunął deszcz. No dobrze - nie lunął, tylko sobie pokapywał, ale tak czy inaczej było ślisko, mokro i nieprzyjemnie.
Jestem dobrym pasażerem - dużo mówię, patrzę, co się dzieje dookoła, staram się podpowiadać, jak lepiej pojechać. Tym razem, niestety, dałam plamę. Prawy pas został całkowicie zamknięty, jechaliśmy więc grzecznie, jak wszyscy, lewym. Problem zaistniał, kiedy okazało się, że trzeba skręcić w prawo. Na szczęście dwa samochody przed nami włączyły kierunkowskazy, więc, niewiele myśląc, podążyliśmy za nimi. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że pierwszy to straż graniczna, a drugi został zatrzymany do kontroli. Hmm... Myślę, że napis na przedniej szybie skontrolujcie nas! dałby ten sam efekt. Na szczęście zerknęli tylko w dowody osobiste i prawo jazdy D., nie kazali nam wszystkiego pokazywać. Cóż - trwałoby to z pewnością niekrótko... Panowie byli na tyle mili, że pokazali nam, jak poruszać się dalej. Zjechaliśmy z autostrady na Berlin, wjechaliśmy na E251. I wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy po kilkunastu kilometrach, przy prędkości około stu sześćdziesięciu na godzinę, nie złapali gumy... Udało mi się wprowadzić trochę dramatyzmu? To dobrze.
Na szczęście nie huknęło, tylko powoli zeszło powietrze. Wysiedliśmy, ocenili straty, po czym zabraliśmy się do roboty. Awaryjne i trójkąt ostrzegawczy, a potem wypakowanie wszystkiego z bagażnika. Nie wiem, kto wymyślił, żeby koło zapasowe znajdowało się na samym dnie... D. wyciągnął największe bagaże, ja dzielnie wynosiłam torby z jedzeniem i innymi drobiazgami. I kiedy już chciałam postawić pierwszą w rowie - co by ktoś jej nie porwał, przejeżdżając zbyt blisko - zobaczyłam trupa. Rozjechanego, dwuwymiarowego, zajęczego, ale jednak trupa. Nie dość, że zaczęło siąpić, byliśmy dokładnie w połowie drogi, to jeszcze postój wypadł nam obok nie pierwszej świeżości zwłok. Jednak Pan Bóg ma specyficzne poczucie humoru...
Nie zrażeni, wymieniliśmy oponę (właściwie D. wymienił, a ja dzielnie podawałam śrubki ryzykując upapranie błotem czy jakimś innym smarem), po czym zawróciliśmy do Polski. Trzeba było kupić nowe koło, poza tym baliśmy się, że jeszcze kilkanaście kilometrów, i stanie się coś naprawdę strasznego. Nie jesteśmy przesądni, ale strzeżonego...
Dwa dni później ruszyliśmy ponownie. Wszystkie koła na swoich miejscach, brak dziur został jednogłośnie stwierdzony przez ekipę mechaników. Nieco nieufni wobec nawigacji, zaopatrzyliśmy się w mapy Polski i Niemiec. Jak się okazało już po godzinie jazdy - słusznie. Tym razem wylądowaliśmy na polnej drodze w miejscowości, której na ma mapie nie znalazłam. Chwilę mi zajęło odnalezienie się w sytuacji, z pomocą przyszła starsza pani, która wskazała miejsce, gdzie jesteśmy. Trzymając się głównych dróg dotarliśmy szczęśliwie do Szczecina - po drodze zastanawiając się, czy słuchając wskazań nawigacji, wylądowalibyśmy w jeziorze, czy może niekoniecznie...?
W Niemczech tym razem we znaki dały nam się dopiero remonty tuż przed wjazdem do Danii - z pomocą mapy i znaków przejechaliśmy obrzeżami Lubeki, po czym już bez przeszkód dotarliśmy do celu. Znów znajome, kręte, duńskie drogi. Wyasfaltowane nawet wśród pól. Znów widok z okna na morze zieleni. Powrót do codzienności... Ale za to w wielkim stylu!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ginger · dnia 15.06.2009 10:50 · Czytań: 1070 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: