Powieść bez tytułu - rozdział II i III - Kasiulek
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Powieść bez tytułu - rozdział II i III
A A A
ROZDZIAŁ II - DAWSONOWIE

Ktoś mi kiedyś powiedział, że należy zapamiętać swój pierwszy sen w nowym domu. Mi się to nie udało. Szczerze mówiąc, miałam dosyć mieszane uczucia. Z jednej strony, chciałabym znów zobaczyć te wielkie, orzechowe, szklane oczy, a z drugiej... ten zamęt w głowie, te zawirowania... Gorzej, niż jazda kolejką górską. Może więc to i lepiej, że nie zapamiętałam swojego pierwszego snu? Tak chyba było najbezpieczniej.
Podparłam się na łokciach i spojrzałam w okno. Niebo było bez żadnej chmurki, co chyba nie zdarzało się zbyt często w tym miejscu. Wzięłam to za dobrą oznakę. Światło słoneczne rozjaśniło mój pokoik i wreszcie mogłam się lepiej wszystkiemu poprzyglądać. Solidne, mahoniowe meble, biurko niedaleko okna, mięciutki dywan na środku... Taylorowie naprawdę sie postarali.
Przeciągnęłam się nieco, by pobudzić swoje mięśnie do działania. Byłam pewna, że czeka mnie dzisiaj sporo przeżyć. Która godzina? Odszukałam wzrokiem zegar wiszący nad biurkiem, ale jego wskazówki za wiele mi nie mówiły. Zamrugałam kilkakrotnie i ponowiłam próbę. Tym razem dojrzałam wszystko wyraźnie: za pięć jedenasta. Za pięć jedenasta! "O rany...!" - pomyślałam i zerwałam się gwałtownie z łóżka. W pośpiechu zaczęłam się ubierać. W łazience spędziłam chyba rekordową liczbę minut. Na koniec zaścieliłam łóżko i ostrożnie otworzyłam drzwi pokoju. Prawdopodobnie, Taylorowie byli na nogach od ładnych paru godzin. Być może mieli ochotę mnie obudzić, lecz nie wiedzieli, jak zareaguję.
Schodząc po schodach, usłyszałam gwar rozmowy przy rodzinnym stole.
- Ehm... dzień dobry - przywitałam się nieśmiało.
- Nareszcie, śpiochu! - krzyknęła mała Mary. Zrobiło mi się głupio.
- Przepraszam, trzeba było mnie obudzić... Mam nadzieję, że nie czekaliście na mnie ze śniadaniem - dodałam.
- Mieliśmy taki zamiar, ale długo spałaś, więc zaczęliśmy bez ciebie. Chyba nie masz nam tego za złe? - spytała dobrotliwie Elizabeth. Wygląd stołu świadczył o tym, że właśnie kończyli konsumpcję. Garry nalewał sobie kawę do filiżanki z malowanymi kwatami. Myślałam, że takiej zastawy stołowej używała jedynie ciotka Ani z Zielonego Wzgórza. Jak widać, myliłam się.
- Następnym razem ustawię sobie budzik - zapewniłam i usiadłam przy stole. Na szczęście, nie zobaczyłam na nim tostów z serem. Zamiast nich ujrzałam pieczywo, marmoladę, owoce, mleko..., a więc to wszystko, czym się zajadałam w Warszawie. Niezły początek dnia. Jedynym mankamentem był ten wszechobecny hałas: upuszczane sztucce, śmiech małej Mary, brzdęk filiżanek z kawą... Jednym z wielu przyzwyczajeń, które przywiozłam ze sobą z Polski, była konsumpcja w ciszy. Uwielbiałam te poranki, gdy siadałam przy stole z rodziną, ojciec przeglądał dopiero co kupioną gazetę, mama układała kwiaty w wazonie... Cisza i spokój. Jednym słowem: rodzinna sielanka. Cóż... tutaj, w Charlottetown, raczej nie będzie mi dane spożywać śniadania w ten sposób. Zawsze jest jakiś haczyk...
Zaproponowałam Elizabeth, że pozmywam po śniadaniu, ale ta oczywiście się na to nie zgodziła. Nie było sensu jej przekonywać, że wykonywanie różnych domowych obowiązków szybciej mnie przyzwyczai do tego miejsca. Nie chciałam być wiecznie traktowana jak VIP.
- Więc, jak ci się podoba Charlottetown? - spytała, wkładając naczynia pod strumień ciepłej wody. No tak, tutaj nikt zapewne nawet nie słyszał o elektrycznych zmywarkach.
Jak mi się podoba w Charlottetown? Czy wszyscy mnie muszą pytać o to samo?
- Jest fajnie - odparłam mechanicznie. - Ale niewiele mi się udało zobaczyć o tak późnej porze.
- Masz rację. Wiesz, co? Może pójdziesz do Sylvii? Jestem pewna, że czeka z niecierpliwością na twoją wizytę.
Nie wątpię... Zapewne nie tylko ona.
- Nie wiem, czy wypada się tak wprosić bez zapowiedzi - zawahałam się. - W dodatku tak wcześnie rano.
- Jest już wpół do dwunastej - uśmiechnęła się Elizabeth. - Idź, idź. Niech cię oprowadzi po okolicy. Tutaj i tak nie ma nic do roboty. Garry zabrał małą na karuzelę do New Hampshire, a ja mam kilka rzeczy do zrobienia w domu. Bedziesz się tylko nudzić.
Westchnęłam, zrezygnowana. Pięć minut później spacerowałam już z moją rozgadaną koleżanką po Zakolu.

- Musisz koniecznie poznać moich znajomych - szczebiotała przez całą drogę - Mówiłam ci już o Misty, prawda? Jest w naszym wieku, choć wygląda na młodszą.
Nie było sensu pytać, skąd wie, ile mam lat.
- Jej chłopak, Scott, jest wysoki i dobrze zbudowany. Mówię ci, wyglądają obok siebie jak słoń i mrówka - zachichotała - Misty jest bardzo drobna. Poważnie - czasem się zastanawiam, czy on przez zwykły uścisk nie zrobi jej krzywdy... Jest jeszcze Jose. Ma 20 lat i mieszka tam, bardziej w lesie - machnęła ręką w powietrzu. - Ma takie dziwne imię, bo pochodzi z rodziny hiszpańskich emigrantów. Należy do lokalnej drużyny piłkarskiej i strzela gole częściej niż Cameron rzuca kąśliwe uwagi.
- Jaka Cameron?
- Chodzi ze mną do klasy. Wyniosła panienka z bogatego domu - skrzywiła się. - Jej ojciec jest właścicielem fabryki na obrzeżach Charlottetown, tam, gdzie pracuje twój wuj Garry. Cameron z tego powodu uważa się za lepszą od innych. No i co roku wygrywa tytuł Miss Okolicy. Chya o wszystkich już wspomniałam... Ah, tak - i Justin! Justin jest rok od nas starszy, tak samo jak Scott. Przyjaźnią się, choć różnią ich nie tylko kilogramy - zachichotała.
Starałam się słuchać uważnie mojej towarzyszki, lecz nieustające wścibskie spojrzenia przechodniów wytrącały mnie z uwagi. Ciekawskie pomruki za moimi plecami bardzo mnie onieśmielały. W dodatku odniosłam wrażenie, że w każdym oknie, które mijałyśmy, czaiła się jakaś kumoszka, żądna wiadomości o nowoprzybyłej - czyli mnie. To wszystko sprawiało, że ciężko mi się było skupić na opowiadaniach Sylvii. Co jakiś czas wtrącałam słowo do jej monologu, by nie pomyślała, że jestem niekulturalna.
Wreszcie doszłyśmy do pamiętnego zakrętu, niedaleko którego stała willa Dawsonów. Owe dziwne posążki, które wcześniej zapadły mi w pamięć, ponownie przykuły moją uwagę. Ale nie tylko to. Zauważyłam, że był to jedyny budynek w okolicy, otynkowany na ciemnobordowo. Czarny dach dodawał tylko tajemniczości, a także sprawiał, że mimowolnie dostałam gęsiej skórki, spoglądając w tę stronę.
Sylvia zauważyła moją reakcję, bo po chwili usłyszałam jej cichy śmiech. Dziwne, ale odniosłam wrażenie, że nawet ptaki umilkły, gdy podleciały blisko tego budynku. To wszystko było bardzo dziwne i odrobinę mroczne. Znów odczułam skutek nadmiernego oglądania thrillerów.
- Tak, wiem - odezwała się Sylvia. - Robi wrażenie, co nie? Ale, jak już mówiłam, nie radzę ci ich odwiedzać.
Zmarszczyłam brwi.
- Dlaczego z powodu swojej choroby muszą być tak odizolowani od świata? Odnoszę wrażenie, że wcale im nie ułatwiacie sprawy.
Sylvia uniosła brwi, a nastepnie dobrotliwie się uśmiechnęła.
- Julio, tu nie chodzi tylko o ten cały światłowstręt. Choć, nie przeczę, są przez to lekko zdziwaczali. Ale... tu chodzi o coś więcej - urwała, jakby bała się, że powie mi za dużo.
- Co masz na myśli?
Ociągała się z odpowiedzią, co mnie tylko jeszcze bardziej zainteresowało.
- Oni są... bardzo... dziwni. Całkowicie odmienni - skrzywiła się.
- To już słyszałam. Ale na jakiej podstawie tak ich nazywasz?
Zawahała się.
- Ok, powiem ci, ale się przed nikim nie wygadaj, a już na pewno nie wspominaj nic Taylorom!
Kiwnęłam głową. Ciekawość zwyciężyła. Poza tym - chyba minie jeszcze sporo czasu, nim zacznę się mojej nowej rodzince z czegoś zwierzać. Jeśli w ogóle to kiedykolwiek nastąpi...
Wzięła mnie pod ramię i skręciłyśmy w główną aleję. Tam panował większy gwar. Sylvia rozejrzała się na boki.
- Od czasu, kiedy Dawsonowie się tu pojawili, Charlottetown stało się najczęściej wymienianą nazwą przez policjantów.
- Czemu? - spytałam, zdziwiona.
- Nie wiem - przyznała Sylvia, po czym zniżyła głos. - Ale wiem, że przez ostatnie dwa lata procent umieralności bardzo się tu podwyżył.
- Jak to? Jakoś nie słyszałam, żeby Taylorowie mnie ostrzegali przed jakimś seryjnym mordercą - zażartowałam. Na twarzy mojej towarzyszki pojawił się dziwny grymas. Od kiedy to jest taka poważna?
- Nie chodzi tu tylko o morderstwa, choć te też się zdarzały - spojrzała na mnie uważnie. - Bardziej mam na myśli te dziwne, niewyjaśnione sprawy, w ktorych ktoś zaginął albo... umarł w jakiś dziwny sposób. Podwyższył się też wskaźnik zawałów serca i...
- Zaraz, zaraz - przerwałam jej. - Co mają ci Dawsonowie do zawałów serca?
Miałam wrażenie, że to jakiś dziwaczny żart w wykonaniu Sylvii. Na jej twarzy jednak wciąż malowała się powaga. Uciszyła mnie gestem reki, gdy mijała nas grupka rozchichotanych dziewczynek, w wieku mniej więcej 15-stu lat.
- Nie wiem, co oni mają do tego, ale faktem jest - zrobiła pauzę - że od kiedy się tu sprowadzili, coś dziwnego się dzieje. Jesteś tu nowa, więc wzięłam na siebie obowiązek uświadomienia cię z tematem. Tylko proszę - ostrzegła - ani słowa Taylorom. Mogą sobie o mnie różne rzeczy pomyśleć...
Chyba nie tylko oni - dodałam w duchu.
- Wciąż jednak nie rozumiem. Możesz wyrażać się jaśniej? - spytałam grzecznie.
- Większość osób, którym udało się zobaczyć Dawsonów z bliska, zgodnie twierdzą, że są to najdziwaczniejsze postacie, jakie kiedykolwiek żyły w Charlottetown.
Widząc, jak Sylvia się ekscytuje swoim opowiadaniem, mogłam to samo powiedzieć o niej.
- Co w nich takiego dziwnego?
- Wszystko. Począwszy od wyglądu, a skończywszy na zachowaniu.
Sylvia sie wzdrygnęła na samo wspomnienie. Zdziwiło mnie to.
- Wiesz... nie powinno się oceniać ludzi na podstawie wyglądu, bo...
- Chyba, że twoi rozmówcy mają spojrzenie bazyliszka! - przerwała mi gwałtownie.
Prychnęłam, mając ochotę się roześmiać.
- Spojrzenie bazyliszka? - spojrzałam na nią z politowaniem - Wiesz... ja też czasem odczuwam skutki oglądania jakichś mrocznych filmów, ale...
- To nie to - zaprzeczyła szybko.
- Naoglądałaś się horrorów - zaśmiałam się - a teraz puszczasz w obieg jakiś dziwaczne plotki.
Ścisnęła mnie mocniej za ramię.
- Mówię serio. Nie widziałaś ich. A ja tak - spojrzała z lekką obawą w oczach - Te ich oczy... Są takie przenikliwe, takie świdrujące, straszne...
Spojrzałam na nią z dystansu. Nie przypominała tej rozgadanej, wesołej dziewczyny, którą poznałam na lotnisku. Postanowiłam z niej nie kpić, bo może to tylko pogorszyć sprawę. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal uważałam to za jakieś bzdury.
- Może to przez tę chorobę?
- Tak... tak się wydaje - przyznała - skoro słońce im szkodzi. Bo wiesz... wyglądają, jakby mieli wieczne mega-zapalenie spojówek. Takie czerwone obwódki wokół oczu. Mój Boże, wyglądają jak jakieś wampiry.
Zaśmiałam się. No tak, czego się spodziewałam? Małomiasteczkowe zabobony.
- Wampiry? Wiesz, jak to brzmi?
- Wiem - westchnęła - Może to faktycznie głupie... Nigdy nie widziałam, żeby mieli kły albo coś w tym stylu.
Uśmiechnęłam się dobrotliwie.
- Ale te oczy... Nigdy takich nie widziałam.
- Miałam kiedyś zapalenie spojówek. Zbyt długie siedzenie przed telewizorem, to wszystko. Uwierz mi, nie miałam wtedy ochoty pić czyjejś krwi - zaśmiałam się. Cała ta historia nie wywoływała we mnie nic, prócz śmiechu.
- Nie, to nie to. Dzięki Bogu, nie widziałam ich z bliska. Pewnie wyglądają jeszcze bardziej strasznie. Zresztą, mówiłam ci, że nie chodzi jedynie o wygląd. Nawet po ich zachowaniu można stwierdzić, że coś jest z nimi nie tak.
- Niby co? - zbliżałyśmy się do ratusza, przed którym stała spora grupa osób. Nie interesowało mnie jednak, co sie tam działo. Dziwne, ale wzmianka o rodzinie Dawsonów sprawiła, że przestałam zwracać uwagę na twarze przechodniów, skierowane w moją stronę. Była niedziela, więc więcej osób wybrało się na południowy spacer, niż sądziłam.
- Pomijając to, że spędzają cały dzień w tym swoim zamczysku...
- To willa. Dom, nie zamczysko - postanowiłam być obiektywna, by nie dać się wkręcić w jakąś kolejną opowieść Sylvii.
- Tak czy siak. Nie wychodzą na zewnątrz w środku dnia, chyba, że naprawdę muszą. Można ich wtedy zobaczyć w New Hampshire. Właśnie tym sposobem tak dużo o nich wiem. To znaczy, więcej niż inni mieszkańcy Charlottetown. Głównie jest to związane z tym, że pracuję w szkolnej gazetce. Tam przydaje się spostrzegawczość i odrobina upierdliwości.
- A co do Dawsonów...? - wtrąciłam, gdy zauważyłam, że dziewczyna odbiega od tematu.
- No więc, bardzo rzadko przebywają poza domem. Głównie pod wieczór ktoś z nich jedzie na zakupy do sklepu Felicity Cliff, w New Hampshire. Wtedy można się na nich natknąć. Ale szczerze mówiąc - nikomu zbytnio nie zależy, by ich spotkać. Myślę, że to ze strachu. Jak można się nie interesować taką historią? - spytała z niedowierzaniem.
Może nikt nie ma takiego hopla na ich punkcie, jak ty - odpowiedziałam jej w duchu. To śmieszne. Nie można takich bajek opowiadać o ludziach, którzy niemal całe swoje życie spędzają w ciemności. Im też należy się godne życie - oczywiście nie powiedziałam tego na głos. Czułam, że i tak by mnie nie zrozumiała, a mogła się tylko rozgniewać.
- Ale to nie wszystko - kontynuowała - Czasem, w nocy, kiedy Księżyc wyjdzie na polanę, oni wychodzą tam na spacer. Nie wiem, co tam robią, bo nigdy nie zapuszczam się ze swoim aparatem dalej niż do rzeki. I tobie też nie radzę tam iść.
- Dlaczego?
- Na pewno Taylorowie cię już ostrzegali. Wiem, że to może głupio zabrzmieć, ale... każdy, kto tam poszedł... już nie wrócił. I nie jest to tylko moja wyobraźnia. Takie są fakty. Możesz sprawdzić na komisariacie - dodała, bo właśnie mijałyśmy tą instytucję.
Czy Taylorowie mnie przed tym ostrzegali? Nie jestem pewna. Nie do końca wszystko do mnie docierało podczas śniadania. Byłam jeszcze dosyć zaspana i nie kontaktowałam zbytnio z otoczeniem. Poza tym, dosyć często się "wyłączam", a wtedy wszystkie posty kierowane w moją stronę są, jak przysłowiowe "grochem o ścianę". Mało co wtedy do mnie dociera.
- Wiesz... skoro nie mogą spacerować w dzień, robią to w nocy. To chyba logiczne.
- Teoretycznie tak, ale... coś jest w nich dziwnego.
- Nie zadręczaj się tak nimi. To, że prowadzą trochę inny tryb życia, nie oznacza, że są bazyliszkami - zaśmiałam się.
- Nie widziałaś ich... - powtórzyła.
- Racja. I zapewne nie zobaczę. Sama mówiłaś, że niełatwo ich spotkać.
- To nie do końca prawda.
- No, tak. Tyle, że Taylorowie raczej robią zakupy rano.
- Nie chodzi mi tylko o sklep. Wiesz... Niedaleko Zakola jest polana, na której w każdy piątek wyświetlane są stare filmy.
Świetnie... No, ale czego ja się spodziewałam w takiej mieścinie? Multikina?
- I co w związku z tym?
- Dawsonowie nigdy jeszcze nie opuścili żadnego seansu. To znaczy, jeśli są w mieście. A często wyjeżdżają. Teraz też ich nie ma w Charlottetown. Cała piątka wyjechała, ale nie pytaj mnie, dokąd, bo nie mam pojęcia. Faktem jest, że powinni wrócić za kilka dni. Myślę, że w piątek już będą z powrotem, żeby nie przegapić seansu. Zawsze siedzą na ostatniej ławce, by ludzie się nie mogli na nich oglądać, a po skończonym filmie natychmiastowo znikają. Potrafią się bardzo szybko i bezszelestnie poruszać.
- Może to potomkowie Supermana? - zaśmiałam się.
- Nie żartuj sobie, Julia. Oni naprawdę sa dziwni.
- Ok, ok - przytaknęłam - Ale poza tym, wyglądają jak normalni ludzie, no nie?
Na twarzy mojej towarzyszki znów zakwitł leniwy uśmiech.
- Tak, gdyby nie te oczy... Chociaż muszę przyznać, że David Dawson i z nimi wygląda świetnie.
- Coś takiego... - podpuszczałam ją.
Sylvia się zaśmiała, nareszcie tak normalnie, serdecznie, po ludzku.
- Żałuj, że go nie widziałaś!
- Mam żałować? Chyba nie chcesz mnie narazić na działanie smoczych oczów? - udałam przerażenie.
Wywróciła oczami.
- Myśl sobie, co chcesz. Dawsonowie nie są tacy, jak wszyscy.
- To dobrze - odparłam, a Sylvia spojrzała na mnie ze zdziwieniem - Lubię rzeczy inne, niż wszystkie - puściłam do niej oko - A co do piątku, chętnie pójdę. Te pokazy starych filmów to chyba jedyna rozrywka w Charlottetown, prawda?
- Jeśli jesteś spragniona wrażeń... - uśmiechnęła się - możesz pójść ze mną na polanę już dzisiaj. O 14:00 organizowany jest mecz piłki nożnej. Jeśli nie będziesz kibicować Złotym Orłom, osobiście wypomnę ci to na łamach szkolnej gazetki.
Zaśmiałyśmy się obie. Może jednak Sylvia nie jest taka zła? Fakt, ma swój świat i swoje kredki, i prawdopodobnie uważa jednych z mieszkańców za bazyliszki, ale to jedyna osoba w tym miejscu, z którą udaje mi się w miarę swobodnie i szczerze rozmawiać.
W drodze powrotnej jeszcze raz spojrzałam w stronę bordowej willi, zastanawiając się nad słowami Sylvii.
Trupie oczy bazyliszka, też coś! A jednak... Czy postać z mojego sennego majaku nie miała czasem czerwonych obwódek wokół oczu?
Nie... - pokręciłam głową - To nie może mieć ze sobą nic wspólnego.
Sylvia, nie znając moich myśli, zinterpretowała moją reakcję nieco inaczej.
- Jak to? Nie chcesz, bym po ciebie wstąpiła? Sama nie trafisz na polanę...
- Nie, nie. To nie... - zapauzowałam, bo co miałam jej niby powiedzieć? Sprawę snu postanowiłam nie wyciągać na światło dzienne. Tak, jak ci Dawsonowie nie wychodzą poza obszar cienia, tak mój sen nie wydostanie się poza obręb moich myśli. Przynajmniej na razie - Tak, masz rację. Przyjdź po mnie wpół do 14:00.


ROZDZIAŁ III - MECZ

Spędziłam w Charlottetown dopiero kilkanaście godzin, a już wiedziałam, że punktualność nie jest domeną Sylvii. Czekałam na nią w saloniku, siedząc na brzegu sofy i nerwowo skubiąc paznokcie.
- Jeszcze jej nie ma? - spytała Elizabeth, chyba tylko z grzeczności, bo przecież gdyby tu była, to by ją ktoś zauważył.
- Nie lubię spóźnialskich... - mruknęłam, na co ciotka odpowiedziała uśmiechem:
- Tak... twoja matka też się denerwowała, gdy ktoś nie przyjeżdżał na czas. Jakie nieszczęście, że nie ma jej już z nami...
Wzmianka o mojej mamie sprawiła, że serce mi się ścisnęło. Rany boskie! Czy muszą mnie zadręczać już od pierwszego dnia pobytu? To co będzie później? Strasznie nie lubiłam, gdy ktoś poruszał ten temat.

- Ehm... Mam pytanie - zaczęłam - W końcu kiedyś będzie trzeba to zrobić - uśmiechnęłam się blado. Widząc jej zdziwioną minę, wyjaśniłam:
- Nie wiem, jak mam się do ciebie zwracać.
- Ah, o to ci chodzi - zaśmiała się - Najlepiej mów mi po imieniu.
- Może wolałabyś "ciociu"?
- Mi by to nie przeszkadzało, ale sądzę, że ty byś się z tym źle czuła.
Jak ona świetnie potrafi zrozumieć człowieka! Wie, co mnie gnębi po nocach.
- Ale czy zwracanie się po imieniu nie będzie oznaką jakby... braku szacunku?
- Myślę, że nie - odparła z uśmiechem - "Ciocia" by mi tylko niepotrzebnie dodawała lat.
Zaśmiałam się i ja.
- W porządku.
Nerwowo zaczęłam stukać palcami o drewniane oparcie bujanego fotela, który stał blisko sofy. Jak ja nie cierpię spóźnialskich! Nagle do salonu wszedł Garry, a z nim mała Mary, trzymająca w ręku ulubioną lalkę.
Już z daleka było widać, że coś się stało. Zaniepokojona Elizabeth spojrzała na męża z niemym pytaniem w ustach. Mała Mary wesoło potrząsała lalką.
- Mamo, zgadnij kogo spotkaliśmy na spacerze! Pana Foxa! Był w mundurze. Pozwolił mi wsiąść do radiowozu. Było super!
Dziewczynka wskoczyła na bujany fotel, ktory był tak duży, że mogła usiąść na nim po turecku.
Elizabeth spojrzała z niepokojem na Garry'ego, a ja poszłam za jej przykładem.
- Skarbie, możesz iść do swojego pokoju i nakarmić Kajtka?
Mary pobiegła w podskokach na górę. Postanowiłam nie psuć powagi sytuacji i nie wypytywać, czym jest Kajtek. Zamiast tego zwróciłam się do Garry'ego:
- Coś sie stało?
- Kolejne morderstwo... To już drugie w tym miesiącu! To straszne.
Usiadł na fotel z ciężkim westchnięciem.
- Jak to kolejne? Co się stało? Kto... - nie mogłam wydusić tego słowa - Kto zginął?
- Na szczęście nikt z Charlottetown. Jakiś przejezdny.
Szczerze zatroskana żona podeszła i przykucnęła koło fotela.
- Powiedz, co sie wydarzyło.
Nadstawiłam ucha. Teraz byłam zadowolona, że Sylvia się spóźnia.
- Byliśmy z małą na karuzeli. Siedziałem na ławce, przeglądałem gazetę, aż nagle... - wziął głęboki oddech - usłyszałem strzały.
- Strzały? - przestraszyłam się.
- Tak... - Garry spojrzał na żonę - Ta banda huliganów ostatnio wyrządza sporo szkód w okolicy. Nie sądziłem, że będą zdolni do rabunku, a tym bardziej do zabójstwa. Widziałem, jak uciekali z poczty, mieli zakryte twarze. Był straszny hałas, sporo ludzi się zebrało. Aż przyjechała policja. Robert Fox, gdy nas zobaczył, kazał małej wejść do radiowozu, tak dla bezpieczeństwa. Oczywiście, nic już nikomu nie groziło, bo ci badyci uciekli - dodał, widząc przestraszoną twarz Elizabeth.
Z tego, co zrozumiałam, Robert Fox był policjantem w tymże miasteczku. Był też niewątpliwie ojcem mojej nowej koleżanki. To dlatego Sylvia tyle wiedziała o tych wszystkich sprawach!
- W każdym bądź razie, już po wszystkim. Nie ma się czym przejmować - powiedział Garry uspokajającym tonem.
- A... ten człowiek...? - odezwałam się.
- Pracownik poczty. Nie miał więcej niż 35 lat.
Zapadła okropna cisza. Natomiast we mnie wszystko krzyczało. Jak można pozbawić życia niewinną osobę? Ten mężczyzna nic złego nie uczynił, znalazł się po prostu w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Chcąc przerwać tą martwą ciszę, znów zaczęłam stukać palcami o poręcz. Wtedy ze schodów zbiegła mała Mary.
- Ktoś, kto tak puka palcami, jest bardzo nerwowy. Tata tak mówi.
Uśmiechnęliśmy się wszyscy. Potrzebne nam było wyrwanie się z rozmyślania o tym incydencie na poczcie.
- Nerwowy jest nie ten, kto puka, lecz ten, kogo to drażni - odparłam, na co rezolutna dziewczynka podbiegła i wdrapała sie ojcu na kolana.
Garry miał trochę ponad 35 lat, a w tym bujanym fotelu i z dzieckiem na kolanach, wyglądął, jakby miał 60. Brakowało mu tylko fajki i gazety.
Nagle usłyszałam pukanie do drzwi.
- Nareszcie! - krzyknęłam i wypadłam z salonu jak burza, by otworzyć drzwi wejściowe. Tak jak się spodziewałam, stała za nimi Sylvia, z dosyć niewyraźną miną. Wiedziałam, że będzie miała jakieś unikatowe informacje, dotyczące tego rabunku i morderstwa. Bycie córką gliny zobowiązuje.

W drodze na polanę Sylvia opisała mi mniej więcej, co się stało. Rzeczywiście, w okolicy grasuje grupa bandziorów, która wyłudza pieniądze, ograbia, wszczyna bójki, a także, jak się okazało, morduje.
A ja myślałam, że Charlottetown to spokojne i bezkonfliktowe miejsce...
- Wiesz, mój ojciec bardzo to przeżywa. Za każdym razem udaje im się zbiec. Noszą maski, więc nikt nie wie, jak wyglądają. A skoro nie ma portretu pamięciowego - nie ma podejrzanych. Mordercą może byc każdy - gdy to powiedziała, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz - Nigdy nie wiadomo...
- Naprawdę nikt nie wie, kim są?
- Chyba tylko ich ofiary. A te raczej nam nic nie powiedzą - wyczułam lekki odcień ironii - Mam tylko nadzieję, że szybko ich złapią i posadzą w więzieniu. Na ulicach nie jest bezpiecznie...
Spojrzała mi w oczy i, widząc moją minę, natychmiast zmieniła ton.
- Oczywiście to się tyczy tylko New Hampshire. Tutaj, w Charlottetown, nic nam nie grozi.
- Oby... - powiedziałam cicho, nie wiedząc do końca, czy mnie usłyszała.
Sylvia poprowadziła mnie przez jakieś polne dróżki (mówiła, że to skrót), ale i tak miałyśmy kilkuminutowe opóźnienie, gdyż mecz się już rozpoczął.
Zobaczyłam gromadę młodych chłopaków, którzy uganiali się za jedną, szmacianą piłką. Jezuuuu, jak nisko trzeba upaść. Naprawdę nie ma tu innych rozrywek? Rozejrzałam się po polanie. Nie grzeszyła symetrią, ale przy odrobinie dobrej woli możnaby rzec, że była na planie prostokąta. Po jednej stronie ktoś poustawiał ławeczki, na których mogli usiąść rozemocjonowani kibice.
- Złote Orły! - krzyknął niedaleko nas jakiś wysoki, potężny koleś z czerwono-złotym szalikiem na szyi. Sylvia musiała go znać, bo pomachała mu przyjaźnie ręką, zachęcając, by podszedł.
- Cześc Scott! Jak sie masz?
Chłopak przybił jej piatkę. Miał duże dłonie.
- Nie najgorzej - odparł, przyglądając mi się z ukosa.
- Ehm... To jest Julia. Julia Szymańska.
- Po prostu Julia - uśmiechnęłam się nieśmiało - Jesteś chłopakiem Misty?
Scott spojrzał z wyrzutem na Sylvię, która zrobiła minę niewiniątka.
- Tak jest - przyznał się - Właśnie na nią czekam.
Sylvia zaproponowała, żebyśmy usiedli, więc dalszy ciąg meczu obserwowaliśmy z szerokiej, drewnianej ławki. To znaczy, oni ogladali, a ja udawałam, że patrzę. Bezwiednie wbiłam wzrok w jednego z zawodników, nie zastanawiając się, kim jest i do której drużyny należy. Nagle ów piłkarz odwrócił głowę i napotkał moje spojrzenie. A ja, zamiast się odwrócić, dalej wpatrywałam się w jego ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną karnację. Uśmiechnął się zaczepnie, lecz po chwili przeniósł wzrok na murawę, gdzie toczyła sie brutalna walka o kawałek piłki.
- Złote Orły! - zawył Scott nad moim uchem.
- Ehm... dzięki, Scott, pamiętam nazwę - odsunęłam go łagodnie, gdyż uszy mi już pękały od tego dopingu.
Wkrótce dołączyła do nas dziewczyna osiłka, Misty. W jednym Sylvia miała rację - różnica budowy ciała ich obojgu naprawdę rzucała się w oczy. Misty była drobniutka, niziutka, z iście dziecięcą twarzą. Faktycznie - nie wyglądała na 18-latkę.
Gdy mecz dobiegł końca, do naszej grupki podbiegło kilku zawodników ze Złotych Orłów, spoconych i ciężko dyszących, ale szczęśliwych. Nie musiałam oglądać rozgrywek, żeby odgadnąć, kto zwyciężył. Informowały mnie też o tym zadowolone twarze moich towarzyszy.
Sylvia grzecznie mnie przedstawiła pozostałym członkom drużyny. Wśród nich zauważyłam owego zawodnika, w którym utkwiłam wzrok. Uśmiechał się do mnie tak samo szelmowsko, jak wcześniej. Mimo, że moje imię zostało już wypowiedziane co najmniej dwadzieścia razy, podszedł do mnie na uboczu i zapytał:
- Julia Szymańska? - uśmiech nie znikał z jego ciemnej twarzy, choć poprawne wymówienie mojego nazwiska musiało go kosztować nie lada wysiłku.
- Tak. A ty jesteś...?
- Jose Montero - podał mi rękę, którą z przyjemnością uścisnęłam, mimo, że była nieco spocona od gry w piłkę - Miło cię wreszcie poznać. Mieszkasz na Zakolu, prawda?
Kiwnęłam potakująco głową. Nie wierzyłam, że naprawdę nie wie, gdzie mieszkają Taylorowie. A to, że się do nich przeprowadzilam, prawdopodobnie wiedziało już każde dziecko w Charlottetown od lat pięciu.
- W takim razie nie będziemy mieć do siebie daleko. Ja mieszkam na Zielonej, to ta druga ulica koło Zakola, najbliżej lasu.
Uśmiechnęłam się. Dziwnym trafem, jego obecność i lekka nachalność nie sprawiały mi przykrości.
- Muszę iść - powiedział, wskazując na oddalający się tłum zawodników - ale jeszcze się spotkamy - puścił do mnie oczko. Musiałam się naprawdę powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- I jak było na meczu? - zagadnęła mnie jeszcze tego samego dnia Elizabeth. W przeciwieństwie do Sylvii i pozostałych kibiców nie skakałam z radości, gdy szmaciana piłka trafiła do bramki. Cóż... nikt nie powinien ode mnie tego wymagać.
- Fajnie - odparłam - Poznałam przyjaciół Sylvii, sprawiają wrażenie normalnych. Ah, no i te całe Złote Orły złupiły na miazgę drużynę z New Hampshire.
Ciotka się zaśmiała.
- To dobrze. Wyobrażam sobie, co by mnie czekało, gdyby jednak im się nie powiodło. Garry chodziłby przez cały dzień ze spuszczoną głową. I tak żałuje, że nie poszedł na mecz - westchnęła - Ale ta cała sytuacja z New Hampshire... nie sprzyjała wesołym wypadom na mecze.
- Rozumiem.
- Wiesz... mamy teraz nie lada dylemat. W naszej rozmowie telefonicznej, jeszcze przed twoim przyjazdem, wspominałaś coś o tym, że chciałabyś znaleźć tu jakąś pracę. Rozmawiałam o tym z Garry'm, on popytał swoich znajomych i w końcu się udało.
- Garry znalazł mi pracę? - spytałam z niedowierzaniem.
- Tak. Meg Thomson proponuje ci posadę w swojej kawiarni. Chciałabyś spróbować?
- Pewnie! - klasnęłam dłońmi w zachwycie - Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Nie chciałabym życ tutaj na wasz rachunek, jak jakiś darmozjad - zaśmiałam się - Bardzo wam dziękuję! Od kiedy mogę zacząć?
- Julio, nie jestem pewna, czy powinnaś przyjmować tą pracę...
- Co? Dlaczego? - jej mina zbiła mnie z tropu - Co jest z nią nie tak?
- Nic, nic... Praca jest wyśmienita, akurat dla kogoś tak młodego i początkującego...
- Więc w czym problem?
Nie rozumiałam jej braku entuzjazmu. Trzeba skorzystać z okazji, zanim ktoś mi ją sprzątnie sprzed nosa!
- Julio... Ten sklep jest w New Hampshire.
- Żaden problem. Mogę dojeżdżać autobusem... albo Sylvia mnie podwiezie...
- Nie chodzi o transport - przerwała mi.
Popatrzyła na mnie tak, jakby czekała, aż sama się domyślę. Czułam się głupio, bo wciąż nie znałam powodu, dla którego miałabym zrezygnować z tak kuszącej oferty.
- Ten napad na poczcie... - zaczęła ciotka - W New Hampshire naprawdę nie jest tak bezpiecznie... Nie chciałabym, żeby coś ci się stało - spojrzała na mnie, szczerze zatroskana.
No tak. To o to chodziło. Rzeczywiście, powinnam się domyśleć. Jednak nie zmiejszyło to mojego zapału. Nadal chciałam tam pracować.
- O pieniądze się nie martw. Jakoś sobie z Garry'm poradzimy.
- Nie chę być ciągle na waszym utrzymaniu - zaprotestowałam - Poza tym, ci rabusie prędzej obrabują bank, niż jakąś pierwszą z brzegu kawiarenkę - próbowałam zażartować.
- No nie wiem, Julio... Naprawdę byśmy woleli, żebyś się wstrzymała z tą pracą. Przynajmniej do czasu, aż złapią tą szajkę. No, ale decyzja należy do ciebie.
Westchnęłam cicho. Co robić? Jakoś nie przerażało mnie to, że pracując w kawiarni Meg Thomson, mogłabym stać się celem groźnych bandytów. Wiedziałam, że właśnie dzisiaj zamordowali człowieka i ograbili budynek poczty w New Hampshire. Było mi żal tego zabitego pechowca, ale, szczerze mówiąc, nie na tyle, by zrezygnować z oferty, która może się już nie powtórzyć. Poza tym, nie czułam się zagrożona. Wręcz przeciwnie - miałam wrażenie, że takie historie mnie nie dotyczą. Dlatego spojrzałam ciotce prosto w oczy, a widząc, że oczekuje ode mnie jakiejś odpowiedzi, stwierdziłam spokojnie:
- Przyjmę tę pracę.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Kasiulek · dnia 19.06.2009 09:00 · Czytań: 609 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 1
Komentarze
waikhru dnia 19.06.2009 15:57 Ocena: Bardzo dobre
Muszę przyznać, że to już trzeci Twój tekst, który przeczytałam w całości i nie zmęczyłam się przy tym. Dobrze świadczy to o stylu pisania. Czyta się gładko, lekko, utwór wciąga. Po drodze oczywiście występują małe błędy, ale są one na tyle rzadkie, że nie psują wrażenia. Jedyne co mnie martwi - historia robi się troszkę banalna i boję się, że będziesz powielała utarte schematy, które często występują w książkach.

Mam jednak nadzieję, że mnie pozytywnie zaskoczysz i tak to sprytnie wykombinujesz, że niczego nie będę się spodziewała;) Przeczytam na pewno dalsze rozdziały tej powieści, a także "Pociągu", który mimo wszystko zapowiada się oryginalniej:bigrazz:


BDB

Pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
Gabriel G.
14/04/2024 12:34
Bardzo fajny odcinek jak również cała historia. Klimacik… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty