ROZDZIAŁ VI - PONOWNE SPOTKANIE
- Jesteś pewien, że nic jej nie będzie?
- Słyszałaś lekarzy. Rana na przedramieniu nie była poważna, choć nie obyło się bez szwów. Prawdopodobnie doszło też do lekkiego wstrząsu mózgu...
Moja głowa...
- Tłumaczyliśmy jej, żeby nie brała tej pracy! Boże...
- Proszę się uspokoić, wszystko będzie dobrze. Niedługo powinna odzyskać przytomność.
Co się stało? Gdzie jestem?
- Wiecie już, kto... kto jest sprawcą?
- Niestety nie. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, nie było nikogo prócz dwóch martwych poszukiwanych przestępców, jednego ciała na dnie rzeki, no i Julii, leżącej na asfalcie. Przyznam szczerze, że zdębiałem na ten widok. Muszę cię uprzedzić, że potrzebne nam będą wyjaśnienia. Jak tylko się obudzi, będziemy musieli ją przesłuchać.
Ależ ta głowa pęka. Szum, hałas... Czy oni nie mogą rozmawiać ciszej...?
- Robercie... przecież wiadomo, że to nie ona. Naprawdę sądzisz, że mogłaby to zrobić? To byli dorośli mężczyźni.
- Źle mnie zrozumiałaś, Elizabeth. O nic jej nie oskarżam. Zwłaszcza, że w tej sytuacji jest bardziej ofiarą, niż napastnikiem. Niemniej jednak, ktoś zabił tych ludzi.
Zaraz, zaraz... Elizabeth? Moja ciotka tu jest?
- Nie podejrzewasz nikogo?
- Szczerze mówiąc, nie. Nie mamy żadnych śladów. Domyślamy się jedynie, że bandyci wzięli ją jako zakładniczkę, wspięli się na dach, po czym uciekali mostem. Ale to, co się tam stało... Musiał być w to zamieszany ktoś jeszcze. Dlatego tak ważne jest, żeby Julia odzyskała przytomność...
Rozmawiają o mnie. Może postaram się otworzyć oczy?
- Tak czy inaczej, miała naprawdę dużo szczęścia. Mogła nie wyjść z tego cało.
Skąd ten szloch? Elizabeth, nie rozklejaj się, przecież żyję...
- Po prostu nie mogę sobie wybaczyć, że ją na to naraziliśmy... Powinniśmy zapewnić jej należytą opiekę, a tymczasem... kilka dni pobytu i...
- ... i już wam przysporzyłam kłopotów - odezwałam się ochrypłym głosem.
Otworzyłam oczy, choć i bez tego zorientowałabym się, że kamień spada z serca mojej ciotki.
- Nareszcie się obudziłaś! - ujęła moją twarz w dłonie.
- Gdzie Mary?
- Na dole, w szpitalnej stołówce. Garry z nią poszedł.
- Bałam się, że jechałyście w taką nawałnicę...
- Julio, wszystko jest w porządku. Pomóc ci? - spytała, widząc, jak próbuję się podnieść.
Poprawiła mi poduszkę, bym mogła z nią rozmawiać z pozycji półsiedzącej.
- Miałaś dużo szczęścia, młoda damo - odezwał się mężczyzna po drugiej stronie szpitalnego łóżka.
- Julio, to jest porucznik Fox.
- Pan jest ojcem Sylvii?
Mężczyzna się uśmiechnął.
- Tak, w istocie. Sylvia jest bardzo poruszona. Chciała się jak najszybciej z tobą zobaczyć, ale stanowczo jej zabroniłem.
- Dlaczego? - spytałam, niemal z wyrzutem.
- Nie powinnaś mieć zbyt dużo gości. Musisz odpoczywać.
- Głowa mi pęka.
- Dziękuj Bogu, że tylko tak się skończyło. Inni nie mieli tyle szczęścia, co ty.
Miał zapewne na myśli tego pracownika poczty.
- Byłaś bardzo dzielna - ciotka pocałowała mnie w czoło - Uwolniłaś miasto od grupy bezwzględnych przestępców.
- To nie moja zasługa - powiedziałam - To ten... ten...
Westchnęłam. Jak mam to im powiedzieć?
- O kim mówisz, Julio? - spytał pan Fox, nachylając się nade mną - Kto tam jeszcze był?
- Ehm... Nie wiem. Nie znałam go.
- Czy to on zabił tych facetów?
Kiwnęłam głową. Obraz Lance'a ze sztyletem w piersi cały czas miałam przed oczami. Natomiast w głowie pozostał szum wody, do której nieznajomy wybawca wrzucił na wpół żywego Clay'a...
- Potrafisz powiedzieć, jak wyglądał?
- Wysoki, przeciętnej masy ciała... Ciemnowłosy.
- Coś jeszcze? - Porucznik Fox wyglądał na zniecierpliwionego.
- Nie wiem, było ciemno i... mokro - głos mi się załamał.
- Czy to nie może poczekać? - spytała z wyrzutem Elizabeth.
- Muszę wykonywać swoje obowiązki. Więc? - spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Miał długi płaszcz.
I wielkie, błyszczące oczy - dodałam w duchu.
Spojrzałam na ojca Sylvii i powiedziałam dobitnie:
- Uratował mi życie.
- Rozumiem. Ale zabił też trzy osoby.
- Żeby mnie ratować.
- Dowiemy się tego, gdy go znajdziemy i przesłuchamy.
- Nie wydaje mi się, żebyście go znaleźli. No, chyba, że sam do was przyjdzie, w co szczerze wątpię.
- Na jakiej podstawie tak mówisz?
Na jakiej podstawie? Może na takiej, że potrafił się rozprawić z trzema groźnymi bandytami, przeżył postrzał i upadek z trzeciego piętra, no i potrafił się nagle rozpłynąć w powietrzu?
- Mam takie przeczucie - odparłam.
Wkrótce wieść o mojej przygodzie obiegła okolicę i do szpitala przybyła gromada gości: Sylvia, Misty, Justin, Scott i Jose, wszyscy szczerze poruszeni tym, co się stało.
- Rany boskie! - krzyknęła na mój widok Sylvia - Dzięki Bogu, żyjesz!
- Ciii... Głowa mi pęka.
- Przepraszam. Cholera, wiesz jak się o ciebie martwiliśmy?
Poważnie? Ja chyba nie potrafiłam się tak do kogoś przywiązać w przeciągu kilku dni. Wygląda na to, że tutaj żyje się inaczej.
- Nic mi nie jest, jak widać. Jutro rano mają mnie już wypisać.
- Super - odezwała się Misty swoim nieco dziecinnym głosikiem.
- Tak, będzie miał kto z nami chodzić na mecze - zarechotał Scott.
- Przymknij się, geniuszu, nie widzisz, że Julię boli głowa? - zdenerwował się na niego Jose.
- Chcę ją nieco rozweselić, czy to coś złego? Jakbyś nie zauważył, miała wczoraj do czynienia z paczką największych bandytów w New Hampshire...
- Scott! - Sylvia spojrzała na niego z wyrzutem.
- No co? Nie mam racji?
- Wiesz co, ona chyba wie lepiej, co się wydarzyło - odparł hardo Jose.
- Nie kłóćcie się - przerwałam im stanowczo.
- No, właśnie, Julia - wtrąciła się Sylvia - Możesz nam powiedzieć, jak to było? Umieraliśmy ze strachu o ciebie.
Jasne, podpuszczasz mnie, żeby wydobyć informacje - pomyślałam.
- Ojciec ci nie powiedział?
- Oh, w takich sprawach, jak ta, nie chce pisnąć ani słowa. Własnej córce... - pokręciła głową z wyrzutem.
- Jak ci się udało przeżyć? - zapytał prosto z mostu Scott. Czułam, że to pytanie wisiało w powietrzu od momentu, gdy tylko znaleźli się w szpitalnej sali. Zauważyłam, jak każde z nich nadstawia ucha, żądne wyjaśnień co do mojego cudownego ocalenia.
- Powiedziałam już wszystko policji... Był taki mężczyzna... dosyć młody - spojrzałam na Sylvię, słuchała z zapartym tchem - Nie mam pojęcia, jak mu się to udało, ale jakoś sobie poradził z tymi facetami.
- Bohater... - westchnęła Misty - Powiedz nam, kto to taki!
- Nie mam pojęcia. Nigdy go nie widziałam. A gdy już... było po wszystkim... po prostu odszedł... Nie odezwał się ani słowem... - wróciłam pamięcią do tej chwili na moście - Policja nie potrafi go namierzyć. Nie wiedzą, kto to taki. Nie są nawet pewni, czy to ktoś z New Hampshire, czy przejezdny. Tak czy siak, prawdopodobnie i tak go już nigdy nie spotkam...
Niemal wyczułam swój własny smutek w głosie.
- Wow - odezwała się Sylvia - To mi przypomina całkiem niezły film... On cię uratował, potem zniknął w tajemniczy sposób...
- Tak - zaśmiała się Misty - Po kilku latach go odnajdzie, on ją rozpozna i będą żyli długo i szczęśliwie.
Sylvia zachichotała.
- Zwariowałyście? - wtrącił się Jose - Jak możecie pleść takie głupoty?! Ten koleś zabił trzech ludzi!
- Uratował ją - powiedziała dobitnie Sylvia.
- No, naprawdę, należy mu się za to Pokojowa Nagroda Nobla!
- Coś ty taki wkurzony? - zdziwił się Scott.
- Ten koleś to morderca, nie widzicie tego? To cud, że Julia jeszcze żyje!
Wow... Naprawdę się tym przejął. Widząc, jak się trzęsie z emocji, mogłabym nawet zaryzykować stwierdzenie, że panikuje bardziej niż ja.
- Możecie na chwilę przestać polemizować na temat mojej śmierci? Dziękuję.
- Eh... - westchnęła Sylvia - Więc kiedy cię wypisują?
- Mówiłam, jutro.
- Więc pójdziesz z nami na ten pokaz filmów?
Spojrzałam na naburmuszoną minę Jose, który miał szczerą ochotę zaprotestować.
- Ok, pójdę.
- Zuch dziewczyna! - poklepał mnie Scott - A Sylvia tak się bała, że po tym zdarzeniu zamkniesz się w sobie i przestaniesz wychodzić do ludzi.
- Scott!
- No, co? Nie mówiłaś tak?
- O której jest ten pokaz? - przerwałam im - Mam tylko nadzieję, że Taylorowie mnie puszczą. Nie chce, żeby nagle zaczęli mnie trzymać pod kloszem...
Było to dosyć prawdopodobne, niestety.
Ustaliliśmy godzinę jutrzejszego spotkania na polanie, po czym cała gromada opuściła szpital. Oprócz Jose, który koniecznie chciał mi coś powiedzieć na osobności.
- O co chodzi? - spytałam grzecznie.
- Powiedz mi, jak ty to znosisz? To, co wydarzyło się wczoraj... Normalny człowiek doznałby szoku czy coś w tym stylu...
- Dowód na to, że nie jestem do końca normalna.
- Daj spokój, nie to miałem na myśli - oburzył się - Po prostu... martwię się o ciebie.
Spojrzałam na niego, unosząc sceptycznie jedną brew do góry. Chyba się trochę zmieszał.
- Po prostu obiecaj, że nie wpakujesz się już w żadne kłopoty, ok?
Zaśmiałam się.
- Nie wiem, czy potrafię ci to obiecać. Ale przynajmniej się postaram.
Uśmiechnął się i wyszedł, posyłając mi serdeczne spojrzenie, odrobinę dłuższe niż zwykle.
Opadłam głową na poduszkę i wypuściłam powietrze z płuc. Nie ma co, niezłego mam wielbiciela...
Tak, jak przewidywałam - Taylorowie z dezaprobatą przyjęli wiadomość o moim jutrzejszym spotkaniu na polanie. Bardzo przeżyli tą całą sytuację z napadem i nie wyobrażali sobie, by mogło się to zdarzyć ponownie. Nie chcieli do tego dopuscić. Ok, ale czy to znaczy, że do końca życia mam nie wychodzić z domu?
Nocy w szpitalu nie spędziłam zbyt dobrze. Dręczyły mnie koszmary związane z Clay'em i jego kompanami. I ta tajemnicza postać, która się z nimi rozprawiła, przerażająca i fascynująca zarazem.
Robert Fox nie był zbytnio zadowolony z moich połowicznych zeznań. Opis, który podałam policji mógł pasować do co trzeciego mieszkańca New Hamshire. Ale co ja więcej mogłam powiedzieć? Wszystko działo się tak szybko. Fakt, kwestię ze szklanymi, błyszczącymi oczami zręcznie pominęłam, ale ogólnie rzecz biorąc - przedstawiłam wszystko skrupulatnie. Nie moja wina, że policja w tym mieście tak słabo funkcjonuje.
Mi również zależało na tym, by znaleziono sprawcę-wybawcę, choć z innych powodów niż funkcjonariusze policji. Oni żądali zeznań, a ja... Sama nie wiem, czego oczekiwałam... Chyba po prostu chciałam znów stanąć z nim twarzą w twarz, spojrzeć w te wielkie, cudowne oczy. A potem mnie może nawet zabić - pomyślałam, choć było to najgłupsze spostrzeżenie, jakie tylko można było powiedzieć. Ale to pewnie wina tego wstrząsu mózgu. Tak czy inaczej - gorąco pragnęłam ujrzeć go ponownie, mimo, iż zdawałam sobie sprawę z niemożliwości tego przedsięwzięcia. Prawdopodobnie sprawca był już daleko stąd.
Wiadomość o moim, nazwijmy to "wypadku", dotarła szybko do mojej siostry, Zuzy. Po powrocie ze szpitala czekało mnie odpisywanie na kilkanaście e-maili, wiejących niepokojem i zawierających mnóstwo wykrzykników.
Od kiedy się tak o mnie martwi? - pomyślałam ze sceptycyzmem - Po śmierci rodziców zostawiła mnie, wyjechała z facetem do Niemiec i zostawiła całkiem samą! A teraz - proszę! Jaka przykładna, zaniepokojona siostrzyczka!
Nadszedł wieczór, a więc czas na pokaz starych filmów. Drogę do polany pamiętałam doskonale, a mimo to Sylvia się uparła, byśmy szły razem. Prawdopodobnie nie nasyciła się jeszcze informacjami o wydarzeniach ostatnich dni. Wolałam jednak o tym nie rozmawiać, więc od razu uprzedziłam, żeby znalazła inny temat do konwersacji. Oczywiście, miała kilka w zanadrzu.
- Jak ci się układa z Jose? - wypaliła.
- Co proszę?
- Nie udawaj, widziałam, jak na ciebie patrzy.
Cóż mogłam rzec? Ja też to zauważyłam.
- Wiesz, to chyba nie jest jeszcze odpowiedni moment na... zacieśnianie kontaktów - powiedziałam - Jose jest oczywiście bardzo miły, ale... minęło dopiero kilka dni...
- Myślałam, że się już przyzwyczaiłaś do życia w Charlottetown?
- Owszem. Ale szukanie sobie chłopaka wolę odstawić na później - uśmiechnęłam się blado.
Sylvia odwzajemniła uśmiech, choć jej mina dokładnie zdradzała wszystkie myśli na ten temat.
- Zrobisz, co będziesz chciała. Ale radziłabym dać mu szansę.
Przewróciłam oczami, po czym obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Zbliżałyśmy się już do polany.
- Czy Jose też tu będzie?
- Wiesz, te kilkanaście lat znajomości pozwala mi przewidywać, że już tam jest i czeka na ciebie, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
- Wow... naprawdę go dobrze znasz - zaśmiałam się, widząc wysoką, opaloną postać, czekającą po przeciwnej stronie budki z napojami.
Prowizoryczne boisko, na którym grali miejscowi piłkarze parę dni temu, zostało zastąpione przez rzędy ławeczek. Połowa miejsc już była zajęta. Zdziwiło mnie, ilu ludzi przyszło na seans. No, ale... to była prawdopodobnie jedyna rozrywka w tej małej mieścinie.
Podeszłyśmy do Jose, który się rozpromienił na nasz widok (a raczej na mój), a chwilę później dołączył do nas Justin.
- Cześc Julia - przywitał się, choć zauważyłam, że jako jedyny z całej czwórki traktuje mnie z lekką rezerwą.
- Może zajmiemy sobie miejsca i poczekamy tam na resztę? - zaproponowałam.
- Spokojnie, mamy swoje miejscówki, zarezerwowane, w końcu przychodzimy tu co tydzień - uśmiechnął się Jose.
Postanowiliśmy poczekać jeszcze kilka minut na Scotta i Misty. Sylvia mi zaproponowała, byśmy poszły po coś do picia.
- Ok, zrobimy tak... - zaczęła, gdy stanęłyśmy w kolejce przy budce z napojami - Zamienimy się ławkami, żebyś mogła usiąść z Jose...
- Daj spokój - przerwałam jej - Nie ma mowy.
- Dlaczego? - spytała, naburmuszona.
- Dlatego - zbyłam ją - Proszę cię, nie rób mi tego i usiądź koło mnie.
- Ok, ok - poddała się - Usiądziesz między mną a Jose - puściła do mnie oczko.
Westchnęłam. Sylvia, zadowolona, że dopięła swego, zagadała do sprzedawcy o jakieś napoje, a ja rozejrzałam się bezwiednie po polanie. Seans miał się zaraz zacząć. Mój wzrok błądził obojętnie między ławeczkami i po twarzach ludzi, siedzących na nich, aż wreszcie... To niemożliwe!
Na ostatniej ławeczce w lewym rzędzie, w cieniu jakiegoś zamaszystego drzewa, siedziało troje młodych ludzi. Mężczyzna po lewej stronie ławki ułożył nogi w lekkim rozkroku, a na nich oparł łokciami swoje ręce, podtrzymujące brodę. Patrzył znudzonym wzrokiem w biały jeszcze ekran. Miał krótko przystrzyżone włosy i mocno zarysowane mięśnie żuchwy. Kobieta w środku, stosunkowo młoda (wyglądała na dwudziestolatkę), siedziała niemal nieruchomo, posyłając swoje spojrzenie na granatowe niebo. Lekki wietrzyk unosił jej czarne loki i muskał idealnie wyżłobioną twarz. Natomiast postać z prawej strony... dziwnie znajoma.... oparła się nonaszalancko o ławeczkę i założyła nogę na nogę, w taki sposób, że jedną łydkę miała niemal prostopadłą do drugiej.
Wpatrywałam się z otwartymi ustami w tego mężczyznę. W jego czarne włosy, zmierzwione przez wiatr, w lekki zarost, w ładnie wykrojone usta i w wielkie, błyszczące oczy. Choć dzieliło nas ładnych kilka metrów, zauważyłam, że cała trójka miała lekko zaczerwienione powieki.
- To on! - szepnęłam, nie mogąc oderwać oczu od tych dziwnych postaci, zwłaszcza tej jednej, z czarną czupryną.
- Kto? - spytała Sylvia. Nie widziała mojej reakcji, gdyż zajęła się układaniem sześciu kubeczków z napojem na małej, plastikowej tacce.
Już jej chciałam powtórzyć, lecz w tym momencie twarz jednego z młodych mężczyzn odwróciła się w moją stronę. Dostrzegłam zaskoczenie na jego twarzy. Zmarszczył brwi i przeszył wzrokiem, jak wtedy, na tym pamiętnym moście.
Hipnotyzował mnie z taką siłą, że nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu, podczas gdy Sylvia czekała, aż się odezwę. Widząc, że jestem na skraju ogłupienia, spojrzała w stronę tajemniczej postaci, a nastepnie zbliżyła swoją twarz do mojej.
- To właśnie Dawsonowie - szepnęła na ucho - Mówiłam ci, robią wrażenie, co nie?
- Tak... - wydukałam słabo - Niezaprzeczalnie.
Sylvia jeszcze raz zerknęła ciekawym, ale trochę struchlałym wzrokiem w stronę owego rodzeństwa, po czym wetknęła mi kubek z napojem do ręki, a z resztą udała się do przyjaciół.
Dawson o ciemnych włosach nie spuszczał ze mnie wzroku, czułam, że serce bije mi trzy razy szybciej niż normalnie. Chyba już wiem, kto jest przyczyną wzrostu wskaźnika zawałów serca w Charlottetown. Nie wyobrażałam sobie, by którakolwiek z mieszkanek przeszła obojętnie obok takiego kogoś. Miał w sobie coś niezwykłego, pomijając ten oczywisty fakt jego porażającej urody.
Dziewczyna w środku spostrzegła, w co się wpatruje jej brat. Zmroziła mnie wzrokiem, po czym odwróciła się do drugiego mężczyzny, by szepnąć mu coś na ucho.
Otrzeźwiło mnie to nieco, choć nie na tyle, by odwrócić wzrok. Niezmiernie się zdziwiłam, że ów Dawson patrzy na mnie z widoczną obawą, jakby się bał, że go zaraz wydam policji. Po pierwsze - po tym, co widziałam, szczerze wątpiłam, by dał się złapać, a po drugie - nie byłam typem donosicielki.
Dziewczyno, ocknij się! To zabójca! - próbowałam się przywrócić do porządku - To on zamordował bandę Clay'a, to on wrzucił ciało do rzeki, to on wbił sztylet w serce Lance'a i skręcił kark Keith'owi!
Gdy sobie to uświadomiłam, tętno mi jeszcze bardziej podskoczyło, jeśli to w ogóle możliwe. Poszukiwany przez policję, uznany za zbrodniarza, siedzi teraz spokojnie (no, może nie do końca spokojnie) i czeka na projekcję filmu!
Morderca... - to słowo błąkało się wciąż po mojej głowie, nie dając spokoju. Co powinnam zrobić?
- Hej, Julia! Chodź, siadamy! - zawołał Scott, którego przybycia nie zauważyłam.
Popatrzyłam jeszcze raz na ciemnowłosego Dawsona, który posłał mi wymowne spojrzenie, spojrzenie pełne napięcia, groźby i niepewności.
Powlokłam się za innymi i usiadłam na ławce, między Sylvią a Jose. Nie wiedziałam, co robić. Powiedzieć komuś czy nie?
Przez cały seans nie potrafiłam się skupić na filmie. Nie wiedziałam nawet, kim są postacie na ekranie. Moje myśli krążyły bezwiednie, choć sprowadzały się do jednego: morderca jest wśród nas. Tutaj, w tej chwili. Nie mogłam się obejrzeć do tyłu bez zbędnych pytań, więc nie byłam pewna, czy Dawsonowie wciąż tam są.
Cholera jasna... - powtarzałam gorączkowo - Cholera, cholera, cholera. Co robić? Wydać go czy nie?Zaczęłam nerwowo stukać palcami o drewienko ławki, jednak przestałam, gdy inni zaczęli się na mnie krzywo patrzeć. Byłam pewna, że gdy projekcja się skończy, spadnie na mnie grad pytań, których wolałabym uniknąć. Nie myliłam się.
- Co się z tobą dzieje? - zagadnęła mnie Sylvia, podnosząc się z miejsca. Pozostali rozprawiali o filmie, więc nie zwrócili na to uwagi.
- Niby co?
- Cały czas gapiłaś się w kolana, zamiast w ekran. Jeszcze Jose sobie pomyśli, że to przez niego - syknęła.
- Skąd wiesz, że nie przez niego? - spytałam zaczepnie.
Sylvia przeszyła mnie spojrzeniem, po czym powiedziała cicho:
- To nie Jose. To Dawson, prawda?
Zmroziło mnie. Jak na to wpadła? Aż tak to było widać? Przecież się nie oglądałam!
Trzy sekundy minęły, zanim wydukałam:
- Nie wiem, o czym mówisz. Rozbolała mnie głowa i tyle.
Uniosła sceptycznie jedną brew. Nie dałam się wciągnąć w zwierzenia, szybko ruszyłam za resztą, nie oglądając się za siebie. Nie wiedziałam nawet, czy Dawsonowie wciąż siedzą na swojej ławce, czy nie, ale wolałam tego teraz nie sprawdzać.
- Ten Hrabia Dracula miał marną charakteryzację - usłyszałam głos Misty.
- Ale zęby miał całkiem do rzeczy - zaśmiał się Scott, imitując filmowe obnażanie kłów. Wszyscy zachichotali.
- Nie dam się zbyć - dogoniła mnie Sylvia.
Dobra, powiem jej - postanowiłam, choć zaraz ogarnęły mnie wątpliwości - A jeśli wygada swojemu ojcu? Na pewno mu powie! Przecież jest córką gliny! Pewnie od dziecka wpajali jej poszanowanie dla prawa. - Ten cały Dawson... ten z czarnymi włosami - zaczęłam niepewnie - On...
Nagle go zauważyłam. Stał w pobliżu budki z napojami, choć bardziej z tyłu. Schowany w cieniu, już bez towarzystwa rodzeństwa, zdawał się czekać na kogoś. Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
- Co on? Co z nim? - dopytywała się Sylvia.
- On... on...
Dawson posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, które mówiło: "Bądź cicho, to nie zrobię ci krzywdy", jednocześnie kręcąc nieznacznie głową na boki.
- On... jest... yyy... trochę dziwny.
- Co ty nie powiesz! - zaśmiała się Sylvia.
- Tak, jest dziwny. Sprawia wrażenie takiego... sama nie wiem, jak to nazwać.
- Tak, tak. Wiem, co masz na myśli. Uwierz mi, tak reagowało większość dziewczyn, które po raz pierwszy zobaczyły Davida Dawsona - zachichotała.
- Ej, Sylvia, jak się nazywa ten aktor co grał Van Helsinga? - wtrącił się Scott.
Gdy wśród moich towarzyszy rozgorzała dyskusja na temat filmu, ja obejrzałam się za siebie, by przekonać się, czy tajemniczy Dawson nadal stoi przy budce z napojami. Ku mojemu rozgoryczeniu, nie było po nim już śladu...
Idiotka! - zganiłam się w myślach - Co ty wyprawiasz? Powinnaś udać się na policję i o wszystkim opowiedzieć!
Zdawałam sobie sprawę, że tak powinnam uczynić, że to jest to, co zrobiłby na moim miejscu każdy normalny mieszkaniec Charlottetown. Nie chodziło już nawet o strach. Wprawdzie groźny wzrok Dawsona zrobił na mnie wielkie wrażenie i z miejsca zaczęłam się jąkać, jednak, gdybym się uparła, nie przeszkodziłoby mi to w wydaniu go policji. Nie... Ja po prostu tego nie chciałam. Ten fakt przerażał mnie jeszcze bardziej niż przeszywające spojrzenie tajemniczej postaci.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Kasiulek · dnia 24.06.2009 10:08 · Czytań: 522 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: