- Pora na truskawki - powiedziała Mama i wniosła do kajuty wielką michę wypełnioną pachnącymi owocami.
- Ze śmietaną, ten tego, oczywiście! - krzyknął Tata i wbiegł zaraz za Mamą.
Wreszcie byliśmy wszyscy. Uwielbiałem te chwile, kiedy byliśmy wszyscy przy stole i jedliśmy truskawki. Jagódka też, choć nie chciała tego przy mnie mówić.
Kiedy wyruszaliśmy w naszą Wielką Podróż, każde z nas mogło zażyczyć sobie tego, czego zechce, ale miała być to tylko jedna rzecz. Tata zażyczył, byśmy lecieli po niebie wielkim i pięknym okrętem. Dopiero, gdy wchodziliśmy na pokład, okazało się, że to przeogromny, srebrny pancernik z czterema wielkimi kominami. Mama trochę kręciła nosem licząc zapewne na romantyczną "Królową Marię", lub na "Titanica", ale było to przecież życzenie Taty.
- A tarasy? - spytała zawiedziona, kiedy wchodziliśmy po stalowym trapie. - Miały być tarasy, żebyśmy mogli się położyć na leżakach i korzystać z południowego słońca.
- Są i tarasy, ten tego - Tata kiwnął głową podniecony swoim pancernikiem. - Możemy w razie czego położyć się pod tamtymi trzystapięćdziesiątkami. Jest tam dużo miejsca. Tak jak na tym twoim tarasie, kochanie.
- A będziemy szczelać do Niemców, Tato? - spytała Jagódka i kopnęła mnie w kostkę.
Tata zaśmiał się i wcale nie zwrócił uwagi na to, że syknąłem z bólu.
- Mówi się "strzelać", nie "szczelać" - poprawiła z troską Mama i podrapała się po głowie. - Co to są "trzystapięćdziesiątki"?
- Powiedziałem "au", ale chyba nikt nie słyszał... - chciałem zwrócić na siebie uwagę.
Tata wesoło poczochrał moje włosy. Pewnie znów zapomniał, że strasznie tego nie znosiłem.
- Do nikogo nie będziemy strzelać, Jagódko. To piękny pancernik, prawda, dzieciaki?
- No ja to nie wiem... - wzruszyła ramionami moja siostra i wsadziła mi palec w żebra.
- Au! - krzyknąłem.
- Co to są "trzystapięćdziesiątki"? - spytała Mama.
Jagódka, choć powiedziała to po cichu, ale i tak słyszałem, zażyczyła sobie, żeby być zawsze lepszą i pierwszą niż ja. Pewnie dlatego, że była o trzy lata ode mnie młodsza.
- Masz gorszy aparat na zębach, Olik - uśmiechnęła się najszerzej, jak umiała, kiedy rozpakowywaliśmy walizki. - I mniejszy. Będziesz miał gorsze i krzywsze zęby.
Po czym znikła w toalecie trzaskając drzwiami.
- Będę gotowa za godzinę - krzyknęła z łazienki, a mnie się wydawało, że chciała naśladować Mamę.
Wyszedłem na pokład, żeby trochę połazić. Dziwne to było, że za burtą nie było wody, a słoneczne niebo z białymi obłokami.
- Jeśli zechcecie, to możemy zwiększyć prędkość, ale tak jest ładnie, prawda, Olik?
Tata stał przy relingu i patrzył w przestrzeń. Podszedłem do niego i wziąłem pod rękę. Przez chwilę tak staliśmy w ciszy i patrzyliśmy na chmury.
- Ta wygląda jak pan George Washington, kiedy dostał tytuł doktora prawa na Uniwersytecie Yale w 1781, ten tego.
- Mnie bardziej przypomina makowca, Tato.
- Hm... - uśmiechnął się i przyjrzał dokładniej. - Masz rację, ale tylko wtedy, kiedy do tego makowca dodalibyśmy rodzynki. A ta chmura?
Wskazał palcem daleki obłok.
- Tamta jest jak... - zastanowiłem się.
- Jak Bracia Rojek! - krzyknęliśmy razem i zaczęliśmy się śmiać, kiedy po chwili nasze łysawe kundle wyskoczyły z luku jakiejś ładowni, zamerdały złamanymi ogonami, po czym znikły pod pokładem.
- Ciekawe, czy też sobie czegoś zażyczyli?
- Oczywiście, Olik - powiedział Tata. - Przecież Bracia Rojek to też kawałek naszej rodziny.
- Kawałek makowca, Tato.
- Z rodzynkami, ten tego!
I przez chwilę znów w ciszy patrzyliśmy na obłoki.
A kiedy zaczęło już się robić ciemno, tata podszedł do dzwonu wiszącego przy wejściu do mesy i wezwał wszystkich na kolację.
- Mogę w jednej chwili zniszczyć twoją psychikę oczami i psychiką, Olik - powiedziała groźnie Jagódka i zmrużyła oczy patrząc na czubek mojego nosa.
- Dzieciaki? Umyłyście ręce? - spytała Mama i wyszli z Tatą do kuchni.
- Choćbyś szorował popiołem, Olik, i tak ja będę miała bardziej czystsze od twoich.
Po chwili weszła Mama.
- Pora na truskawki - powiedziała i wniosła do kajuty wielką michę wypełnioną pachnącymi owocami.
- Ze śmietaną, ten tego, oczywiście! - krzyknął Tata wbiegając zaraz za Mamą.
Najważniejszą rzeczą dla Mamy było to, byśmy wszyscy znów razem wyruszyli w podróż. Ja, Jagódka, Bracia Rojek, Tata i Mama, która zawsze powtarzała:
- Najważniejsze, że nawet jeśli osobno, to i tak trzeba być zawsze razem z rodziną.
- Tak, kochana Mamo - mawialiśmy wtedy chórem.
- Dlaczego oni ciągle merdają, jak ciebie widzą, Jagódko? - zapytałem siostry po truskawkowej kolacji.
- Bo oni mnie lepiej lubią, niż ciebie nie lubią - odpowiedziała chłodno i z satysfakcją uniosła brodę. - Mamo?
- Co córeczko?
Mama zaczęła zbierać talerze i zsypywać szypułki do pustej michy po truskawkach.
- Ale niech Olik zatka uszy - Jagódka udawała, że mnie nie widzi.
- Olik, zatkaj uszy.
Kiedy je zatkałem, usłyszałem słowa, mojej dziewięcioletniej siostry:
- Pożycz mi stanik 80B, bo czuję, że jestem gotowa być matką.
A Bracia Rojek jak zwykle zamerdali połamanymi ogonami.
To Tata nazwał je Siostry Wonka. Największe marzenie naszych wyliniałych kundli. Najśmieszniejsze było to, że Bracia postanowili nie pokazywać nam swoich towarzyszek. Przynajmniej do czasu, aż ktoś z nas je zauważy. Tym kimś musiałem być oczywiście ja, bo kto inny wychodził na pokład połazić? Siedziały sobie w czwórkę pod wieżyczką działek przeciwlotniczych i patrzyły na chmury, od czasu do czasu pomerdując i obwąchując miejsca pod przyrządami do merdania. Dwa wyłysiałe kundle z połamanymi ogonami i dwie wyłysiałe kundelki z połamanymi ogonami.
- No to od teraz będzie nas ośmioro kawałków makowca, kochanie - powiedział Tata szukając po szafkach czwartej miseczki na mleko. - Jak w brydżu, kochanie. Zawsze jednego brakuje.
- Samolot! Chodźcie, na pokład! Szybko! - krzyknęła Jagódka. - Chyba pasażerski!
Wybiegliśmy wszyscy za nią i stanęliśmy po chwili na rufie. Było już prawie ciemno, ale zauważyliśmy kontur samolotu. Ogromny, dwusilnikowy odrzutowiec zbliżał się szybko. Był bardzo nisko i nadal zniżał pułap, jakby za chwilę miał uderzyć w nasz pancernik.
- Jest tak blisko - powiedział zafascynowany Tata i wziął Mamę za rękę.
- Powinni nas widzieć, co nie, Oli... - Jagódka chłodno popatrzyła na Tatę. - Co nie, Tato?
Bracia Rojek i Siostry Wonka merdali zapamiętale połamanymi ogonami i szczekali radośnie. Huk narastał taki, że oboje z Jagódką zasłoniliśmy uszy.
- Uderzymy w rufę, prawda, kochanie? - spytała cicho Mama.
- Tylko trochę z lewej rufowej burty - odpowiedział Tata. - Tak. Za kilkanaście sekund.
A wtedy przypomniałem sobie, że przecież nie ma żadnego samolotu. Że takie było moje najważniejsze życzenie. Że jest tylko ten wielki, srebrny pancernik mojego Taty, jest chłodna obojętność mojej dziewięcioletniej siostry i jej zabawna chęć bycia, jak Mama. Że jesteśmy wszyscy razem, a nawet trochę nas więcej. Że są Bracia Rojek i Siostry Wonka. Że są truskawki ze śmietaną i, że jutro, jak będzie słońce, to Mama zabierze nas na siłę na swój taras pod "trzystapięćdziesiątkami" i każe korzystać z południowego słońca.
I że będzie tak już zawsze.
Narastający huk maszyn nagle się urwał i słyszeliśmy tylko szczekanie naszych psów.
- Niespodzianka - powiedział Tata i zasłonił uszy. Mama uśmiechnęła się i zrobiła to samo.
Po chwili ogromy błysk ognia wystrzelił z trzech rufowych dział trzystupięćdziesięciomilimetrowych z taką siłą, że gdyby nie nasze zasłonięte uszy, skończyłoby się to ogromnym bólem głowy.
- To był dobry dzień - powiedziała potem Mama gasząc światło. - Dobranoc, dzieciaki.
- Puszczasz bardziej mocniej śmierdzące bąki, niż bracia Rojek, wiesz, Olik?
- Wiem, Jagódko - odpowiedziałem i przewróciłem się na brzuch.
Tak najbardziej lubiłem zasypiać.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
i was david bowman · dnia 27.06.2009 11:49 · Czytań: 3554 · Średnia ocena: 4,29 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: