Zawsze za krótka chwila - Marek Zadra
Proza » Obyczajowe » Zawsze za krótka chwila
A A A
MAREK ZADRA



ZAWSZE ZA KRÓTKA CHWILA



Dobre wieści w moim życiu to już dość odległa przeszłość. Dziś każda nowa wiadomość budzi przedwczesny lęk. Kiedy jednak tamtego jesiennego przedpołudnia, które wyłaniało się powoli z pochmurnego i dżdżystego poranka i w którym zaczęła się ta historia, wyjąłem ze skrzynki pocztowej list i obejrzałem go pobieżnie, to zanim otworzyłem kopertę byłem przekonany, że nie kryje niczego złego. Rzut oka na stempel pocztowy pozwalał się zorientować, że to list miejscowy i wysłany został 25 października. Przyszedł następnego dnia. Widomym znakiem pomyślnych wieści były widniejące na odwrocie koperty (pod nazwiskiem nadawcy) trzy znamienne słowa: UWAGA: wyniki konkursu. Można jeszcze do tego dodać priorytetowy charakter przesyłki. Nadawcą była znana mi Aneta D., w szpitalu prowadząca biblioterapię. Gałąź ta jest jednym z szerokiego wachlarza środków wspomagających, stosowanych przy leczeniu psychoz o łagodniejszym charakterze. Prócz niej można wymienić muzykoterapię, choreoterapię, jak też na ogół lubiane przez pacjentów zajęcia plastyczne.

Aneta D. przed sześcioma laty przybyła do metropolii na studia z tzw. terapii zajęciowej i już tu została. W swoim domu na prowincji cieszy się statusem jedynaczki. Jej rodzice należą do kręgu ludzi dość zamożnych, żyją i pracują w jednym z miasteczek ściany wschodniej. Aneta jest panną do wzięcia i w wielkim mieście mieszka w wynajętym pokoju sublokatorskim. W szpitalu sprawdza się jako siła fachowa najwyższej klasy. Jeśli wolno się tak wyrazić, przeszedłem przez ręce niejednej terapeutki i wiem, co mówię. Przy czym nie mam na myśli czegoś nieprzyzwoitego. Dziedzinę, którą uprawia i która póki co zapewnia jej środki do życia, Aneta nie wybrała z przypadku. Jej zainteresowania literackie przyoblekają się w materię wymiernych rezultatów, sama też trochę pisze, a nawet jest laureatką jednego z konkursów poetyckich o stosunkowo dużej randze. Zachęcona sukcesem czyni starania, by wydać swój pierwszy tomik poezji.

Anetę, z którą łączyły mnie czy też łączą stosunki na wpół towarzyskie, znam ze swoich pobytów w szpitalu jako pacjent, ostatnim razem przed niespełna rokiem. W czasie remisji nie zerwałem więzi z placówką i nadal uczęszczałem na prowadzone przez panią Anetę zajęcia z biblioterapii. Przychodziłem bardziej w charakterze gościa niż byłego pacjenta. Aneta, gdy mnie ujrzała, witała zawsze z radością... No a potem tamten list, z którego dopisku na kopercie wiedziałem od razu, o jaki konkurs może chodzić. I to, co już wzmiankowałem, że wieści są z gatunku optymistycznych. Gdyby wiadomość nie była pomyślna, pani terapeutka ze zrozumiałych względów ani by nie wysyłała listu priorytetowego, ani też nie skreśliłaby na odwrocie koperty swojej uwagi, że list informuje o wynikach konkursu.

Właściwie do chwili otrzymania owego listu zupełnie nie myślałem o konkursie. I można powiedzieć, że całkiem zapomniałem o nim. Pani Aneta przed trzema czy czterema miesiącami, bez uprzedniej mojej zgody i poza moją wiedzą pozwoliła sobie wysłać na konkurs literacki jedno z moich krótkich opowiadań. Jakie miałem wyjście? Kiedy mnie już poinformowała o swojej samowolnej decyzji, podjętej zresztą w dobrej wierze, chcąc nie chcąc udzieliłem błogosławieństwa jej poczynaniom. Jednak nie byłem do końca zadowolony z takiego obrotu sprawy. Do konkursu wybrała jedno czy dwustronicowe opowiadanie, z którym miałem jednak pewne kłopoty i nie przezwyciężywszy ich w pełni nie paliłem się do tego, by ten akurat tekst jako pierwszy opuścił moją szufladę i wyszedł na nieco szersze wody.

Moja proza z założenia jest statyczna i pozbawiona akcji. W tym kontekście moi liczni wrogowie utrzymują, że piszę rozwlekle i bez polotu. Prędzej słońce zagaśnie, z prochu powstaną mury Jerycha i przejrzą jego ślepcy, babilońska ladacznica stanie się dziewicą, niż ja napiszę krótkie opowiadanie. Tak zgodnie twierdzą moi zapiekli wrogowie. Stało się jednak inaczej. A może wręcz najlepiej jak to tylko możliwe. Spod mojego pióra wyszła krótka forma, najzwyklejsza miniatura, bo cóż to jest ta jedna czy dwie raptem stroniczki? Następnie poza moimi plecami rzecz została przejęta i rozdysponowana przez życzliwą mi osobę, powiedzielibyśmy opiekuńczego ducha, no i proszę, mamy rezultaty!
Gdy po stosownym namyśle otworzyłem tamten niespodziewany list, nie pomyliłem się co do swoich przewidywań, wysnutych w oparciu o wyżej wzmiankowane widome znaki pomyślnych wieści. Mało tego. To, o czym donosiły owe wiadomości, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Krótki list pani terapeutki brzmiał:

Witam!

Chciałam poinformować, że zajął Pan I miejsce w konkursie Meandry Rzeczywistości, w dziedzinie prozy. Odbiór nagrody (uroczysty!) 28 X o godz. 10-tej w szpitalu w sali biblioterapii. Fajny prezent, no i za rok drukowanie w tomiku. Gratuluję!

Aneta D.


Konkurs, o którym tutaj mowa, odbywał się w L. już od kilku lat i był ogólnopolskim konkursem literackim. Jednak adresowany był do pewnego, nazwijmy to, specyficznego kręgu osób. Organizowała go istniejąca przy tamtejszym szpitalu i rekrutująca się z lekarzy oraz psychologów Koalicja na Rzecz Zdrowia Psychicznego. W bieżącym roku to była już VIII edycja konkursowa.

Kiedy 28 października przybyłem do szpitala na uroczyste rozdanie nagród, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wcześniej jedna z pielęgniarek oddziałowych została wydelegowana przez szpital i wysłana do L. po odbiór nagród. Jak się bowiem okazało, nasz ośrodek popisał się w tym względzie i prócz nagrody głównej, którą przyznano w konkursie piszącemu te słowa, zaszczytnymi wyróżnieniami uhonorowano paru jeszcze innych uczestników. Już tu na miejscu, w czasie uroczystości rozdania, dyplomy i nagrody rzeczowe wręczała pani Aneta D. Całej uroczystości szpital nadał odpowiednią rangę. Pani Anecie towarzyszył dyrektor szpitala oraz psycholog kliniczny, pani mgr Anna J.-H. Zaproszone czy nie, wstawiły się jak jeden mąż wszędobylskie media.

Ale nie widziałem tego na własne oczy. Wiem to wszystko z późniejszej relacji zaprzyjaźnionej terapeutki. Albowiem mimo że przybyłem na uroczyste rozdanie nagród, zdjął mnie paniczny strach i po chwili, zanim spektakl rozpoczął się na dobre, zwyczajnie nawiałem. Nie wytrzymałem ogromu napięcia wiążącego się z całą sytuacją, ciężaru ceremoniału, który zniewalająco poczynał zapuszczać swoje śliskie macki w zwykle niedostępne i wolne zakamarki mojego umysłu. Nie zważając na nic, czym prędzej dałem drapaka.
W tej sytuacji dopiero za jakiś czas, przy okazji kolejnego spotkania się w placówce z Anetą D., otrzymałem z jej rąk ładny w swej szacie graficznej dyplom, który zwieńczał mój skromny sukces literacki. Do tego dołączony był barwny tomik poezji i prozy, w którym wydrukowano teksty laureatów konkursu poprzedniej edycji. Tomik wydała oficyna księgarska pod nazwą Polihymnia. Zarówno ciekawa ilustracja na okładce, jak i grafiki pomieszczone w środku były w wykonaniu profesjonalnych artystów. Na tym nie koniec upominków. Jako drugą nagrodę rzeczową (obok tomiku) otrzymałem odtwarzacz kompaktowy z kompletem płyt do nauki języka angielskiego. Tym niemniej mam w dalszym ciągu mieszane uczucia, jak idzie o mój udział w konkursie i wiążące się z tym konsekwencje. Z jednej strony moja chwilowa radość z wyników konkursu i należny szacunek dla organizatorów i sponsorów całego przedsięwzięcia, z drugiej zaś pełna udręki świadomość znikomości owego spektaklu i marności w nim mnie jako zbiegłego aktora.


A zatem po tamtej niefortunnej dla mnie uroczystości, niefortunnej bez wątpienia z mojego powodu, wychodząc naprzeciw skrywanym oczekiwaniom, zaprzyjaźniona terapeutka postanowiła przeznaczone dla delikwenta nagrody rzeczowe wręczyć mu całkiem kameralnie, w atmosferze pełnej intymności. Nie trzaskały tym razem aparaty fotograficzne i nie rozszalały się kamery w świetle jupiterów. Nie przepychali się żurnaliści ze swoimi obleśnymi mikrofonami, gotowi zniekształcić, sprofanować i wykoślawić każdą prawdę. Było zatem jak należy, bez zbędnego hałasu, choć zarazem uroczyście. Już na drugi czy trzeci dzień od owego kameralnego wręczenia mi nagród rzeczowych przez Anetę D., miałem przeczytany w całości tamten dołączony do upominków tomik poezji i prozy. Urzekła mnie szczególnie poezja zawarta w tomiku. A osobliwie wiersze zamieszczonych tam poetek. To taka moja słabość. W obrazie świata dostrzeganie przede wszystkim kobiet. Co najmniej kilka z nich zasługiwałoby na to, by je tu wymienić. Muszę się jednak streszczać, moi zaprzysięgli wrogowie już zacierają ręce, abym tylko popadł w grzech nieumiarkowania i rozsadził założoną formę do granic nieprzyzwoitości. A poza tym mój cel jest zgoła inny. Czyniąc zadość zamysłowi pragnę opowiedzieć o młodej kobiecie, która w konkursie wyróżniona została nagrodą specjalną. Tę nagrodę jury przyznało w kategorii prozy i otrzymała ją debiutantka, która ukryła się pod pseudonimem literackim: Isia. O ile wszystkie nagrody ufundowano z myślą o osobach z doświadczeniem choroby psychicznej, o tyle wyróżnienie specjalne pomyślane zostało dla członków rodzin osób dotkniętych chorobą psychiczną. Tak to właśnie sformułowano w odpowiednich zapisach regulaminu konkursowego, przyjętego przez Koalicję.

Przywołana tu laureatka, w ramach konkursu posługująca się nickiem Isia, była autorką tekstu, który, ujmując to najkrócej, opisuje prawdziwą historię choroby i miłości. Dzięki niewątpliwemu talentowi autorki, jej historia, zatytułowana Bezkrólewie pustych nocy, jest bardzo prawdziwa w swym realizmie i poruszająca. Zresztą nie jest żadnym zmyśleniem udającym prawdę, jest rzetelnym zapisem sprawdzalnych faktów, jednocześnie bardzo powściągliwym i oszczędnym w środkach. Ten autobiograficzny zapis to historia miłości i szczęścia rodzinnego, które nagle zły los zaczyna podkopywać.
Już w pierwszych słowach tej historii dowiadujemy się, z jakimi bohaterami przyjdzie nam obcować. Że kobieta, główna protagonistka ma 29 lat, jej mąż 31, i mają dwóch synów. Młodszy jest w trzeciej, a starszy w piątej klasie. Z kolejnej porcji informacji wynika, że niedługo po tym, jak mąż kobiety stracił pracę, zaczął chorować na schizofrenię paranoidalną. Przytoczone w tekście daty wskazują na to, że jego choroba trwa już prawie sześć lat. Owe podstawowe fakty jawią nam się na początku, już w pierwszym, krótkim akapicie opowiadanej historii.
W dalszym ciągu swej historii narratorka przywołuje tamtą noc, kiedy to wszystko się zaczęło. Mąż opowiadał mi różne "dziwne" rzeczy, a ja patrzyłam na niego i myślałam, że jest pod wpływem środków odurzających, narkotyków. I dalej następuje drobiazgowy opis wydarzeń, które potem miały miejsce, zarówno w tę noc, jak i następnego dnia. A jeszcze dalej narratorka-Isia szczegółowo relacjonuje dramatyczne wydarzenia kolejnych dni, które miały przecież nadejść: Na stanowcze polecenie męża budzenie dzieci w środku nocy i ucieczka z domu, w którym są jakoby podłożone bomby. Następnie podróż do L., a potem do szpitala do Abramowic. Jej pierwsza wizyta w szpitalu u chorego męża, potem na wizycie już razem z dziećmi; powrót do domu i łzy, bo nie mogłam uwierzyć w to, że mój mąż jest w szpitalu i to w dodatku w "takim szpitalu".

Ale któregoś dnia ma miejsce powrót chorego męża z zakładu do domu. Oczywiście jest wtedy podleczony. Jednak stan remisji nie trwa długo, było to około pół roku i znowu dręczony urojeniami, zamknięty w świecie omamów i głosów, trafił do szpitala.

W jednym z kolejnych akapitów znajdujemy opis wszystkich tych trudnych dni, kiedy następuje nawrót choroby. Pełne niepokoju dni poprzedzają każdorazowy powrót młodego człowieka do zakładu. Ten powrót jest którymś już z kolei. Jego żona tak o tym pisze: Najgorszy w tej całej chorobie jest nie sam pobyt w szpitalu, lecz wszystko, co dzieje się wcześniej. Ja już nawet nie pamiętam, jak można żyć "normalnie" i spokojnie. Ten strach i niepokój, który towarzyszy mi od początku choroby, tkwi we mnie tak głęboko, że nawet w stanie remisji, gdy zobaczę u męża "dziwne" zachowanie, to drżę na samą myśl, iż może to być nawrót choroby. A gdy zaczyna się nawrót to jest prawdziwy horror. Mąż wtedy zachowuje się niepoczytalnie. Na chybił trafił wyrzuca z domu co popadnie, mówi od rzeczy i opowiada jakieś niestworzone historie. Ja mam świadomość, że to są urojenia, ale nie mogę mu tego przetłumaczyć, jak jest w takim stanie, gdyż święcie w nie wierzy. I dalej: Najgorszy jest ten strach, strach przed tym, co może się wydarzyć, zważywszy na fakt, że niekiedy mąż zachowuje się agresywnie. Noce są upiorne, nie śpię, obserwuję, co on robi, gdzie wychodzi, z czym wraca, przytłacza mnie lęk, boję się zasnąć, boję się odezwać, bo nie wiem, jaka będzie jego reakcja. Jak podejrzewam jakieś zagrożenie, biorę dzieci i niezależnie, czy jest to dzień czy noc, uciekam do mamy. Nasze dzieci jeszcze nie rozumieją, jaka to choroba, ale jej piętno już się odcisnęło na ich młodym życiu i z tym będą już dorastać. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego tato robi takie dziwne rzeczy, których nie pojmują. Niemniej zdają sobie sprawę, że w domu źle się dzieje, ten wiszący w powietrzu strach czyni z nich ofiary... I kontynuując: Mąż, gdy wychodzi ze szpitala i jest w stanie remisji, stara się być pomocny w domu, opiekuje się dziećmi, jest dla nich dobry, ale one czasami dają mu odczuć, że nie rozumieją jego wcześniejszego zachowania i biorą mu za złe, że się go bały... Dla mnie bolesne jest to, że w gruncie rzeczy, chociaż mam rodzinę, przyjaciół, znajomych, zostaję tak naprawdę sama z tym problemem.
W innym miejscu czytamy: Każda choroba zwykle jest straszna, ale chorując na inną chorobę niż psychiczna, człowiek jest tego świadom, chce się leczyć, a schizofrenia jest nieprzewidywalna, nie wiadomo, co może się stać za pięć minut. Jak już pisałam, najgorsze są te nieprzespane noce, kiedy ja nie śpię, bo się panicznie boję zasnąć, a mąż nie śpi, bo w stanie chorobowym nie może spać. Jak trafia do szpitala to ja zawsze potem odchorowuję, po prostu jestem tak psychicznie zmęczona, udręczona wcześniejszą sytuacją, że przez jakiś czas nie mogę nic robić, nie chce mi się jeść, jestem okropnie rozbita, nie potrafię sobie znaleźć miejsca, pozbierać się, ani dojść do siebie. Początkowo jestem zła na męża, że nie brał leków i tak to się skończyło, że musiał pójść do zakładu, potem sama sobie tłumaczę, że to przecież choroba i on wtedy nie myślał logicznie. Gdzieś po tygodniu jego pobytu w szpitalu zaczynam za nim tęsknić, ale za nim takim "normalnym". Czasami idąc chodnikiem i patrząc na małżeństwa z dziećmi chce mi się płakać, że u mnie w rodzinie jest inaczej, czuję pustkę wokół siebie, jakbym w gruncie rzeczy była sama.

Ustawiczne zmaganie się z nieszczęściem, które spadło na tę rodzinę, w ustach młodej kobiety, żony i matki, znajduje też taki wyraz: Choroba mojego męża zmieniła bardzo wiele w naszej codziennej egzystencji, mówiąc wprost, wywróciła całe dotychczasowe życie do góry nogami. Moje marzenia o szczęśliwej rodzinie legły w gruzach. Została po nich gorycz, został strach, złość i niepewność. Myślałam o studiach psychologicznych, co w obecnych realiach nie może się spełnić. Na razie żyjemy w zawieszeniu, bez widocznej perspektywy i każdy kolejny dzień remisji jest sukcesem. Nawet nie będę próbowała liczyć tych przepłakanych nocy, kiedy nie śpiąc zastanawiam się nad przyszłością moich dzieci i swoją własną, strach mnie ogarnia na samą myśl, jak duże piętno odciśnie ta choroba w ich późniejszym życiu, a niemożliwością jest, żeby wszystko, co przeżywały w dzieciństwie, obeszło się bez echa. To jest egzystencja pełna lęku, trwanie w nieustannym stresie, ciągła obawa, co się jeszcze może wydarzyć. Nawet gdy biorę dzieci z domu i uciekam z nimi do mamy, to tam też nie jestem spokojna, gdyż cały czas myślę jak to będzie, gdy już wrócę. I co mąż podczas mojej nieobecności wyprawia w domu. A gdy potem wracam, to paraliżuje mnie jeszcze większy strach, serce podchodzi mi do gardła na samą myśl, co tam zastanę, czy wszystko będzie w porządku i czy mąż sobie czegoś złego nie zrobił.

Serce się kraje, gdy tak krok po kroku czytamy te przejmujące wyznania. Jednocześnie napawa nas bólem świadomość własnej bezradności. Niestety nie widać też, by ktoś potrafił tu coś zaradzić, zdołał naprawdę pomóc, ulżył jakoś tej nieszczęsnej, skrzywdzonej przez los istocie. Nawet znowelizowana Ustawa o Ochronie Zdrowia Psychicznego, jak na ironię, zdaje się nie tylko nie dopomagać w temu podobnych trudnych przypadkach, lecz wręcz przeszkadza. Najlepiej o tym świadczy taki fragment tekstu tej młodej kobiety, która jest w tym przypadku stroną słabszą, ofiarą splotu niepomyślnych okoliczności: Przerażająca jest ta bezradność, jak mąż nie chce brać leków i gdy będąc w złym stanie nie chce jechać do szpitala, gdzie bez jego zgody nie mogą go przyjąć. Ta niemoc jest okrutna, wiem, że powinien trafić do zakładu, swoim zachowaniem terroryzuje całą rodzinę, a nic nie mogę zrobić, aby znalazł się na oddziale. Z doświadczenia wiem, że nie mogę wtedy liczyć ani na pomoc pogotowia, ani policji, wszyscy zasłaniają się przepisami mówiąc, iż bez sądowego nakazu nie mogą zabrać pacjenta, który nie wyraża zgody na leczenie. Rozumiem, iż chora osoba powinna mieć prawo do decydowania o swoim życiu, ale do dziś nie mogę pojąć, jak człowiek w tak okropnym stanie psychicznym, w jakim często znajduje się mój mąż, ma sam decydować o tym, czy jest mu potrzebne leczenie szpitalne, czy nie. I to jest takie błędne koło, z jednej strony potrzebuje leczenia, ale nie wyraża zgody, więc nie może być przyjęty do zakładu, jego stan się pogarsza, a wszystko inne stoi w martwym punkcie. Czasami tygodniami, co kosztuje mnie bardzo wiele wysiłku i zdrowia, przekonuję męża, iż musi być hospitalizowany, bo inaczej może się to skończyć tragicznie, tym bardziej, że często miewa myśli samobójcze. On wścieka się, nie chce słyszeć o szpitalu, dopiero jak jego stan jest beznadziejny i już nie może sobie poradzić sam ze sobą, decyduje się tam pojechać.

W tej opłakanej, trudnej sytuacji można zadać pełne niepokoju pytanie, jak właściwie długo da się żyć w ten sposób, skąd ta w istocie słaba kobieta ma czerpać siły do życia, zyskiwać wiarę i niezbędną energię na to, by wychować swoje dzieci? Aby po udręce nieprzespanej nocy, spędzonej na czuwaniu w lęku i strachu, rano, jak gdyby nigdy nic, wyprawić dzieci do szkoły, a samej pójść do pracy? W swojej historii, opowiedzianej tak przejmująco, klarownie i dogłębnie, niejednokrotnie dowodzi nam, że jest nie tylko młodą kobietą wrażliwą i inteligentną, ale także obdarzoną życiową mądrością. I właśnie częściową odpowiedź na dręczące nas pytanie znajdujemy w jej pełnej mądrego spojrzenia, skrupulatnej relacji: Oczywiście w moim życiu są też powody do radości. Chociażby to, że mam zdrowe, mądre dzieci. Mam mamę, do której mogę zwrócić się o pomoc, przyjaciół, znajomych oraz bliskich sąsiadów, którzy rozumieją moją sytuację i zawsze chętnie mi pomagają; sama świadomość, że za ścianą jest ktoś, kto może i chce mi pomóc w tych kryzysowych chwilach, jest czymś bezcennym. Jednak nie możemy czuć się całkiem uspokojeni. Nasza troska, niepokój po chwili odżywają. Bowiem zaraz potem narratorka-Isia dodaje: Ale tak jak napisałam wcześniej, w gruncie rzeczy i tak zostaję sama z tym strasznym problemem. No właśnie, chciałoby się powiedzieć z najgłębszym współczuciem: No, właśnie...

Nam pozostaje wierzyć, że los jeszcze uśmiechnie się do niej, Opatrzność o niej całkiem nie zapomni, odwróci nieszczęście, albo przynajmniej doda sił, by młoda kobieta mogła znosić przeciwności losu. Można mieć taką nadzieję tym bardziej, że jej duża wyobraźnia i inteligencja nie chcą pozostawać bierne i formułują i kierują pewien niezwykle ciekawy, jak się zdaje, i godny uwagi apel czy pomysł w stronę środowisk związanych ze szpitalem. Mianowicie pisze ona tak: Myślę, że powinno działać coś takiego, taki program terapii dla rodzin, które mają pośród swych członków osoby chore psychiczne, że byłoby to bardzo pomocne, taka wymiana doświadczeń z kimś, kto też przechodzi coś podobnego.


Od tamtej chwili, kiedy otrzymałem w nagrodę tomik Meandry Rzeczywistości, wielokrotnie przeczytałem, zawarte w nim, piękne i poruszające opowiadanie Isi. I wciąż przykuwa moją uwagę i pozostaje dla mnie skarbnicą nader ważkich treści. Zrobiło na mnie wrażenie od samego początku, jako że opisana w nim historia jest autentyczna, bez domieszki fikcji literackiej, i opowiedziana prosto i bez retuszów. Ale żeby w ten sposób opowiadać, trzeba poczuć w sobie iskrę bożą. Autorka-Isia najwyraźniej ją poczuła i szczęśliwie dla nas sięgnęła po pióro.

To są więc z grubsza prawdziwe czynniki, dla których jej tekst ma taką siłę rażenia. Jednak dopiero ostatnio uświadomiłem sobie z całą mocą, że jest jeszcze coś poza tym, co mnie tak przykuło do niego. Odkryłem mianowicie niewątpliwe podobieństwo jej losu z losem mojej matki, kiedy też była młoda i miała jej lata. Przedwieczny Stwórca, który dopuszcza na świecie cierpienie i wszystko stwarza tak, by w pełni było niepowtarzalne, jednocześnie nie rezygnuje z podobieństw. Podobieństwami zdaje się szafować szczególnie łatwo i hojnie. Zarówno jak chodzi o rzeczy materialne, jak i też struktury, formy i konstrukcje z dziedziny abstrakcji i ducha. A w tym szerokim spektrum zawierają się przecież także losy ludzkie.

Pierwszym podobieństwem, jak idzie o losy obu kobiet, mojej matki oraz samej Isi, to są wspomniane już wczesne lata małżeństwa każdej z nich. Również moja matka miała dwadzieścia kilka lat, jak zachorował psychicznie jej mąż a mój ojciec. Ale oczywiście, gdyby podobieństwo kończyło się na tym, to nie byłoby w ogóle sensu dzielić włos na czworo. Uderzających podobieństw jest znacznie więcej. Drugim może być zdecydowanie męska linia potomstwa obu kobiet. Isia ma dwóch chłopców, podobnie moja matka rodziła samych synów. A że to był wczesny czas powojenny, wszystkie kobiety wydawały na świat potomstwo chętniej i częściej, stąd nas braci było pięciu. Dziś mógłby ktoś powiedzieć, że aż pięciu. Dlatego to drugie podobieństwo między obu kobietami jest być może trochę naciągane. Ale nie martwmy się, są jeszcze dalsze analogie. Oczywiście nigdy nie widziałem Isi i nie mogę nic powiedzieć na temat ewentualnych podobieństw fizycznych tych dwu pań. Zapoznawszy się natomiast z jej autobiograficznym tekstem, mam pewne wyobrażenia co do jej charakteru i przymiotów ducha. I tak w niektórych aspektach nasuwa mi się tu podobieństwo z moją matką, ale że są to wszystko cechy dość trudne do nazwania i niejednoznaczne, więc raczej nie będę wyraźnie na nie wskazywał. Zwrócę uwagę na coś innego, co wydaje się bardziej oczywiste. Moja matka, kiedy zachorował jej mąż a nasz ojciec, miała wyłącznie oparcie w swojej matce, naszej babci. Mówi się tu oczywiście o takim oparciu, na jakie można liczyć zawsze, każdego dnia i w każdej godzinie. Zresztą mieszkaliśmy wtedy na wsi i nasza babcia razem z nami we wspólnym gospodarstwie. Mając dwadzieścia trzy lata owdowiała i już nigdy potem nie wyszła za mąż i nie związała się z żadnym mężczyzną. Nie bagatelizując i nie umniejszając roli naszej matki, prawdziwie się więc poświęciła naszemu wychowaniu babcia, kiedy byliśmy dziećmi. Z relacji Isi dowiadujemy się, że ona też ma prawdziwe oparcie w swojej matce. Na matkę może zawsze liczyć i o tym wyraźnie pisze. Natomiast ani słowem nie wspomina o swoim ojcu. Czyżby jej ojciec nie żył, a może tylko jej rodzice są rozwiedzeni? W każdym razie i tu i tam matka albo odgrywała, albo nadal odgrywa szlachetną rolę, której nie sposób przecenić.

Kolejna sprawa: rodzice męża. I tu znowu są uderzające podobieństwa. Mniejsza o to, czy słusznie lub też, w jakim ewentualnie stopniu słusznie, w każdym razie nasza matka przez szereg lat była obwiniana przez rodzinę swojego męża za jego chorobę. Oczywiście skutkowało to nieprzyjaźnią obu rodzin, w konsekwencji brakiem pomocy ze strony rodziny naszego ojca. Podobnie zdaje się być w przypadku rodziny męża Isi. Zresztą niech przemówi sama: Myślę, iż bardzo duże znaczenie ma pomoc rodziny, szczególnie w sensie wsparcia psychicznego. U nas to wygląda trochę inaczej, rodzice mojego męża obarczają mnie winą za jego chorobę i nie pomagają nam w tych najgorszych chwilach. Nie było tak zawsze, gdyż kiedyś na samym początku jego choroby byli bardzo pomocni, a to znaczyło dla mnie wiele i z mniejszym strachem wszystko przeżywałam. Ale tak jak napisałam wcześniej, teraz to się zmieniło, podejrzewam, że przerosła ich cała sytuacja i wolą być "z daleka". Nie byli nawet na komunii naszych dzieci, co myślę, że też mogło mieć wielki wpływ na stan psychiczny mojego męża. Niewątpliwie przykre to. Ale zarazem jakże bardzo prawdziwe!

I na koniec, co się tyczy tropionych przez nas podobieństw. Jakaś wprawdzie tylko częściowa, ale jednak zbieżność nazw miejscowości, gdzie się leczyli, z jednej strony mąż mojej matki, mój ojciec, z drugiej zaś, mąż Isi - czyż jest przypadkowa? Te odległe od siebie miejscowości, w których znajdują się szpitale psychiatryczne, to Branice oraz Abramowice.

Reasumując, podobieństw jest sporo. Z jednej strony wczesne lata małżeństwa mojej matki, z drugiej zaś bieżące małżeńskie życie nieznanej mi bliżej Isi. Ale to właśnie ona, Isia, z niedocieczonych wyroków nieba sprawiła, że to, czego nie umiałem zrozumieć w swoich wcześniejszych, młodych latach, tamten brak miłości, serca i współczucia dla cierpiącej matki - wszystko to miało się teraz odmienić, oblec w swoje własne przeciwieństwo i niejako zastępczo zwrócić w pełni w stronę i ku osobie całkiem nieznajomej, młodej kobiecie, której nie widziałem na oczy. I gdy nie wiedzieć po raz który biorę do ręki wyznania tej młodej kobiety i przebiegam wzrokiem po linijkach tekstu, gdzie jest napisane: Nawet nie będę próbowała liczyć tych przepłakanych nocy, kiedy nie śpiąc zastanawiam się nad przyszłością moich dzieci i swoją własną, strach mnie ogarnia na samą myśl, jakie piętno odciśnie ta choroba w ich późniejszym życiu, a niemożliwością jest, żeby wszystko, co przeżywały w dzieciństwie, obeszło się bez echa, to jakbym widział i słyszał moją matkę sprzed lat, która musiała przeżywać to samo i tak samo cierpieć, lecz jej ból i zmartwienia były wówczas dla mnie niedostępne.


Wkrótce potem, jak z rąk terapeutki Anety D. odebrałem w miejscowym szpitalu swoją nagrodę i od deski do deski przeczytałem tomik Meandrów Rzeczywistości, wysłałem do L. list z podziękowaniem za zaszczyt, jaki mi przypadł w udziale, gdy niespodzianie dla mnie przyznano mi I nagrodę w dziedzinie prozy. List wysłałem dokładnie 3 listopada. Napisałem też, jak wiele radości dostarczyła mi lektura tomiku, a w szczególności zawarta w nim poezja. Jednak to, co zrobiło na mnie największe wrażenie to tzw. wyróżnienie specjalne (dla członków rodzin) za pracę pod pseudonimem Isia. Tekst ten, zatytułowany Bezkrólewie pustych nocy, bardzo mnie poruszył. Z wielu różnych względów jest materiałem nad wyraz wartościowym. Ma tak wiele zalet, iż trudno byłoby go przecenić. Nie omieszkałem gorąco pogratulować Koalicji pomysłu, by w swoich tomikach pokazywać również tę niejako drugą stronę medalu... I już na sam koniec wyraziłem prośbę: Byłbym wdzięczny gdybyście Państwo umożliwili mi kontakt listowny z Isią. Chciałbym napisać do niej parę słów.
Jednak nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na swój list.


Pod koniec stycznia następnego roku, w czasie jakiejś luźnej rozmowy z Anetą D., wspomniałem o Isi i tamtym jej opowiadaniu. Pani Aneta zainteresowała się bliżej sprawą i z własnej inicjatywy telefonicznie skontaktowała z L. i tamtejszym zespołem koalicjantów. Przez telefon rozmawiała z zastępcą przewodniczącego Zespołu. Uzyskała od niego nazwisko pani psycholog Barbary G.-D., do której powinienem się tymczasem zwrócić ze swoją prośbą odnośnie nawiązania z Isią kontaktu listownego. Pani psycholog miałaby być ewentualnie pośredniczką. Oczywiście dalej wszystko zależałoby już tylko od Isi, czy zechciałaby odpowiedzieć na mój list. Jednocześnie pan doktor, z którym rozmawiała Aneta, wyraził żal i polecił mnie przeprosić za brak odpowiedzi na mój wcześniejszy list, co tłumaczył natłokiem wielu różnych spraw, które się tak niekorzystnie spiętrzyły w ostatnim czasie.

Naturalnie zastosowałem się do proponowanej mi procedury czy też drogi. Niebawem wysłałem do pani psycholog w jednej dużej kopercie dwa listy. List przewodni skierowany był do niej, natomiast drugi list w środku (w zaklejonej i nie zaadresowanej kopercie, miałaby to ewentualnie zrobić pani psycholog, nakleiłem jedynie znaczki kwalifikujące list jako polecony) przeznaczony był dla Isi. W liście dla pani psycholog krótko przedstawiłem motywy swojej chęci nawiązania kontaktu z Isią. Napisałem, że przede wszystkim chciałbym jej podziękować za historię tchnącą prawdą i autentyzmem, którą dzięki talentowi umiała opowiedzieć w sposób wzruszający, językiem prostym i jednocześnie pięknym. I dodałem: Mam podziw dla jej zmysłu obserwacyjnego oraz nie tak znów częstej u ludzi umiejętności jasnego formułowania myśli. Od jakiegoś czasu próbuję swoich sił w twórczości literackiej i wydaje mi się, że mógłbym na tej płaszczyźnie znaleźć z nią wspólny język. I już na koniec ponowiłem swoją prośbę o umożliwienie mi kontaktu listownego z Isią. Natomiast w liście do Isi opisałem krótko jak natrafiłem na jej Bezkrólewie pustych nocy, jak ten tekst poruszył mnie do głębi, gdy go tylko wziąłem do ręki, jak zapragnąłem jej o tym powiedzieć i nade wszystko podziękować za prawdziwą historię opowiedzianą prosto i bez upiększeń. I dodałem: Ale żeby tak właśnie opowiadać, potrzebna jest do tego spora doza talentu. Pani go posiada i sądzę, że nie przypadkiem sięgnęła Pani po pióro. Serdecznie gratuluję i życzę na tym polu wielu dalszych sukcesów.
Może jednak przede wszystkim życzę Pani oraz Pani mężowi, by jego choroba, która tak niespodzianie zaczęła od jakiegoś czasu burzyć spokój i podkopywać Wasze szczęście małżeńskie i rodzinne, wycofała się i ustąpiła na dobre. Jesteście bliskimi sobie młodymi ludźmi, potrzebujecie się nawzajem, macie wspólne dzieci. I tym bardziej życzę Wam tego z całego serca!


W odpowiedzi na mój list skierowany do pani psycholog otrzymałem sms, w którym mi donosiła, że ma wiele adresów, ale Isi akurat nie. Że będzie się musiała skontaktować z doktorem M. (patronem i kierownikiem konkursów literackich), który prawdopodobnie dysponuje adresem interesującej mnie osoby. By wyrazić wdzięczność i podziękować za sms, zatelefonowałem do pani psycholog. Rozmowa telefoniczna upewniła mnie o jej życzliwości oraz przychylnym nastawieniu do całej sprawy. Odniosłem wrażenie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by uczynić zadość mojej prośbie. Ale musimy poczekać, kolega teraz akurat się przeprowadzał, mieszka trochę na walizkach, musi się pan uzbroić w cierpliwość.

Potem jeszcze parokrotnie kontaktowałem się przez telefon z panią psycholog. Naturalnie zawsze w jej wolnym czasie. A nie miała go nigdy pod dostatkiem. Rozmowy nasze były krótkie i często urywane. Próbowałem w nich poruszyć interesujące mnie tematy. Dotyczyły różnych kwestii.
Ale przede wszystkim w żywo interesującej mnie sprawie Isi dowiadywałem się zawsze czegoś nowego. Żebym był dobrze zrozumiany! Naturalnie ani ja ze swej strony nie wypytywałem o nic, co z oczywistych powodów musiało pozostać dla mnie zakryte, ani też pani psycholog nie zamierzała wyjawiać czegoś, co przynależało do tajemnicy lekarskiej, co mogło sprzeciwić się dobremu obyczajowi, jak też sprzeniewierzyć ochronie danych osobowych.
Niemniej jednak, pamiętając o wszystkich tych ograniczeniach, któregoś dnia pani psycholog nie pytana, z własnej inicjatywy wyjawiła, że Isia mieszka w Z. A więc jednak miasto! - pomyślałem wówczas. - Tak jak moja intuicja podszeptywała mi to od samego początku. Niemniej wiadomość ta była dla mnie ogromną radością. I byłem oczywiście bardzo wdzięczny za jej udostępnienie. Rzecz miała miejsce w jakieś dwa tygodnie po tym, jak pani psycholog poinformowała mnie, że ma już adres Isi. Ta pierwsza wiadomość o posiadaniu adresu była dla mnie oczywiście znacznie ważniejsza i radośniejsza, choć zarazem pełna niepokoju. Naturalnie dokładny adres miał cały czas pozostawać w rękach pani psycholog. Dalsza strategia przyjęta przez nią, jakkolwiek w porozumieniu ze mną, polegała na tym, żeby teraz dysponując adresem uzyskać numer telefonu Isi, oczywiście o ile go posiada. Tą właśnie drogą pani psycholog chciała się najpierw rozeznać w sytuacji domowej i rodzinnej Isi, co zresztą było ze wszech miar słuszne. Po wielu zabiegach w tym względzie okazało się jednak, że Isia nie posiada żadnego telefonu. Pojawiły się więc dodatkowe trudności i kłopoty. W końcu stanęło na tym, że pani psycholog będzie musiała, cały czas mając na uwadze wstępne rozeznanie się w sytuacji, wysłać do Isi swój list, w następstwie którego najpierw sama spróbuje wyrobić sobie zdanie i uzyska pogląd w interesującej nas sprawie. A dopiero w dalszej kolejności poszedłby ewentualnie mój list, który tymczasem cierpliwie czekał u niej w L. na swoją dalszą podróż do Z.

Tak to mniej więcej wyglądało, było więc nad czym głowić się i pracować.
Ze spraw łatwiejszych pozostawała kwestia prawdziwego imienia Isi. Od początku było wiadomo, że Isia to pseudonim. Równocześnie przewidywałem, że Isia może być zdrobnieniem od innego, dobrze znanego imienia. W postscriptum listu do niej, który przesłałem w kopercie z listem dla pani psycholog, napisałem: Isia to oczywiście pseudonim. Ciekaw jestem jak faktycznie ma Pani na imię? Czyżby Isia było zdrobnieniem od któregoś już zdrobniałego imienia, np.: Agnisia, Monisia Zdzisia, itd., itp.?

Czas pokazał, że byłem na dobrym tropie. Któregoś dnia, znowu bez jakichkolwiek moich starań w tym kierunku, a jedynie dzięki swojej wspaniałomyślności, pani psycholog była uprzejma zdradzić mi, że ona ma na imię Monika. Byłem podwójnie szczęśliwy. Że już w końcu wiem, jak ma naprawdę na imię, i że, nie wiedząc o tym, właściwie niemal odgadłem prawdziwe imię interesującej mnie młodej kobiety.
I na dziś to szczęście musi mi wystarczyć. Już na sam koniec w swojej pięknej i poruszającej historii Mon-Isia napisała: Moje teraźniejsze życie to jak siedzenie na bombie, która nie wiadomo, w której chwili może wybuchnąć. Mogę je też porównać do huśtawki, "czasami" łapię równowagę, ale jest to tylko jedna "piękna", ale zawsze za krótka chwila.

Od tamtego dnia, kiedy w trakcie jednej z rozmów telefonicznych pani psycholog przekazała mi dobrą wiadomość, że już wysłała do Isi swój list, upłynęły prawie dwa miesiące. Jest koniec maja. Pora roku szczególnie piękna. Dni wymarzone, słoneczne, rześkie, w sam raz ciepłe. W pobliskim parku, gdzie przychodzę, siadam na ławce i w liniowanym brulionie spisuję tę historię, wokół roztacza się biel i młoda zieleń. Czuję aromatyczną woń kwitnących akacji. Historia moja dobiega końca. Przez te niespełna dwa miesiące, kiedy pani psycholog wysłała do Isi swój wstępny list, nie otrzymała od niej żadnej odpowiedzi, choć w swoim liście na swój sposób starała się okazać zrozumienie dla jej problemów, jak się zdaje z wielką troską wyszła naprzeciw wcześniejszym jej oczekiwaniom wyrażonym w Bezkrólewiu pustych nocy, i zaproponowała odpowiednie stowarzyszenia działające tak w L., jak i na miejscu w Z., gdzie Isia mogłaby w jakimś stopniu odreagować dokuczliwe stresy wiążące się z jej sytuacją domową. W zaistniałych okolicznościach, których to deprymujący brak odpowiedzi popsuł nieco szyki, mój list nie dostał zielonego światła i z konieczności utkwił w L. W rezultacie nie wiadomo, co się dzieje z trochę tajemniczą Isią, w jej rodzinie i życiu. Jednak całość nie wygląda optymistycznie. Oby moje złe przeczucia nie okazały się prawdą.


I to już wszystko. Moi zaciekli wrogowie niechaj świętują noc Walpurgii z okazji, że znowu wysmażyłem beznadziejnie długie, nudne i pozbawione akcji opowiadanie. Że sztuczna i wydumana historia została opowiedziana językiem ciężkim i niestrawnym, za pomocą zdań ponad miarę rozwlekłych i mało ekonomicznych. Udławcie się kością niezgody, pozbawieni wyobraźni, złośliwi i podli nikczemnicy!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Marek Zadra · dnia 16.07.2009 08:17 · Czytań: 1383 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 10
Komentarze
Ela Samek dnia 16.07.2009 17:39 Ocena: Dobre
Tytuł..."Zawsze za krótka chwila" tytuł mnie zaintrygował dlatego otwarłam i przeczytałam. Zwyczajny, a przecież jest w nim zaduma...
... przeczytała, wróciłam. Podoba mi Twój tekst, przeczytam jeszcze i moze napisze. Nie obojętny. Marku Twój tekst dotyka a to Ważne.
Serdecznie Pozdrawiam
Ela
waikhru dnia 16.07.2009 19:04 Ocena: Przeciętne
We mnie tekst nie wzbudził żadnych emocji. Z trudem dotrwałam do końca (ostatnie akapity przelatywałam wzrokiem). Wg mnie za dużo słów, zbyt dużo tych urywków, które były fragmentami opowiadania, listów itp. W pewnym momencie zadałam sobie pytanie: a co mnie, kurczę, to obchodzi? Być może nie zrozumiałam powagi tematyki, tekstu itp. Szukam prac, które wzbudzają emocje, zostaną ze mną na jakiś czas - ta się do takich nie zalicza.


W moim odczuciu: przeciętne z plusem.
Marek Zadra dnia 17.07.2009 08:35
Elu, dziękuję za miłe słowa...
I pozdrawiam serdecznie.
Usunięty dnia 20.07.2009 15:59 Ocena: Bardzo dobre
Warsztat pisarski autora jest dużej klasy.Prowadzi on narrację w sposób zadziwiająco sprawny, dbając o detal opisu z finezją i wyczuciem.
Autor-narrator nijako z przekory, twierdzi, że jego twórczość/proza/ ma być rzekomo rozwlekła i statyczna, bez polotu, uprzedzając, nie bez racji, ewentualne zarzuty. I istotnie miał rację. Znaleźli się bowiem czytelnicy dla których tekst ten jest nudny jak przysłowiowe "flaki z olejem" Ale wcale nie musi to przemawiać na niekorzyść tekstu, przemawia raczej na niekorzyść czytelnika. Bo istotnie, proponowany tekst nie należy do najłatwiejszych, a jego percepcja wymaga pewnego wysiłku intelektualnego i głębi uczuciowej, No cóż, to prawda, że wielu może śmiertelnie nudzić/i nudzi/ proza np, Prousta i jest to zrozumiałe ale czy należy się tym zaraz chwalić? I w ogóle do opinii czytelników na portalach należy podchodzić z pewnym dystansem, W przeważającej części są to twórcy, którzy w innych piszących widzą konkurenta, którego należałby "przygasić"/no chyba, że jest z grona "zaprzyjaźnionych/ Może też zachodzić przypadek,iż krytyka totalna/"równanie z trawą"/ to swego rodzaju remedium na własne niepowodzenia twórcze.
Oczywiście nie chcę tu przesadzać, ale uważam, że ignorowanie siły rażenia przejmujących wyznań Isi, jest podyktowane kompletną uczuciową znieczulicą lub wręcz zła wolą, Pozdrawiam ciepło
Marek Zadra dnia 21.07.2009 09:12
Kaziku, bardzo dziękuję za słowa życzliwości pod moim adresem. Są dużą niespodzianką i wynagrodziły mi w pełni trud pisania. Cóż jeszcze dodać? Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.
stary krab dnia 26.07.2009 09:10 Ocena: Świetne!
Stop. Przerwa. To ponad moje siły.
Co, że pękam? Tylko poniekąd. Wrócę, pozostałe 60% tekstu przeczytam innym razem. Ale przeczytam, bo to jest proza wspaniała, tylko moja kondycja psychofizyczna szwankuje.:|

Ponadto żona dba, żeby nie siedzieć zbyt długo przy komputerze, o potrzebie ogolenia się w dzięń świąteczny przypomina...
Tymczasem.
Marek Zadra dnia 26.07.2009 12:47
Bardzo dziękuję, Stary Krabie, za ciepłe słowa. Życzę dobrej niedzieli i na przyszłość dużo, dużo zdrowia.
stary krab dnia 27.07.2009 21:50 Ocena: Świetne!
Zajrzałem ale nie poczytam już dzisiaj. Lektura jest wymagająca.:|

Dzięki za dobre słowa.
mimikra dnia 27.01.2010 11:56 Ocena: Świetne!
Przeczytałam wiedząc, że Twojej prozy nie da się czytać słuchając jednocześnie radia na przykład. W Twoją prozę trzeba wejść i wyłączyć się na ten czas z otoczenia. Znalazłam taką chwilę i znalazłam się tam - przy biurku wrażliwego człowieka, który empatycznie " czuje " czyjeś problemy - a to dzisiaj niestety rzadkość. Prowadzona narracja zaciekawia i zapowiada happy end, którego jednak nie było dane Autorowi doświadczyć ( mam na myśli niedoszły kontakt z Asią). Całość stawia wiele pytań, niezgodę na panujący administracyjny ład i porządek, który bezdusznie zostawia osoby naprawdę wymagające opieki na pastwę losu. Współuzależnienie - to też ciężka choroba przecież.
Jestem pod wrażeniem. Pozdrawiam cieplutko :)
Ela Samek dnia 02.10.2010 11:15 Ocena: Dobre
za oknami Jesień... czas odchodzenia
wróciłam dziś do twojego tekstu Marku, gdy zycie stawia pytania wracam i czytam... potrafisz swoimi tekstami sprawić ze codzienność znika za kurtyna ciszy.
Serdecznie jesiennie pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty