Zupełnie przypadkiem, i nie z mojej winy, trafiłam na Kazirodztwo Christine Angot. Wydawnictwo WAB proponuje Serię z miotłą - książki dla kobiet, o kobietach, przez kobiety pisane. Bardzo dobrze! W końcu panie lubią nie tylko tradycyjne romansidła.
Kazirodztwo jest pierwszą książką z serii, na którą trafiłam, i wcale nie mam ochoty sięgać po następne. Dlaczego? O tym za chwilkę.
Zacznijmy od kilku słów o autorce. Angot urodziła się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku we Francji, wydała kilka powieści, z czego większość jest autobiograficzna. Miała o czym pisać - ojca poznała w wieku lat czternastu, odbywała z nim kazirodcze stosunki, przed czterdziestką przeżyła homoseksualny romans z lekarką. W to wszystko wplata byłego męża i córeczkę, z którymi jej relacje są nasycone bardzo różnymi emocjami.
Właśnie to są główne wątki L'inceste, czyli Kazirodztwa. Autorka dokładnie opisuje relacje z ojcem i Marie-Christine, swoją kochanką. Trafiamy na pikantne opisy aktów, ale też na wielki ból towarzyszący Angot przez całe życie. Kobieta ta nie potrafi ułożyć sobie życia - uważa się za paranoiczkę; szuka miłości, jednak zazwyczaj sama przyczynia się do jej zniszczenia. Ze względu na swoje emocjonalne rozchwianie nie potrafi stworzyć trwałego, stabilnego związku.
Brzmi ciekawie? Owszem. Historia jest pasjonująca, niecodzienna, a szczerość autorki godna podziwu. Niestety - przeszkodą w zrozumieniu staje się forma. Krótki fragment:
"W pewnym sensie mi to pasuje", utrzymywała, "zawsze się bałam, że innym nie podoba się mój zapach", kiedy nie chciałam jej lizać. Popęd zrodził repulsję. Repulsja oznacza również wstręt. Wstręt oznacza getto. Getto, więzienie. Grupę homoseksualnych kobiet, "środowisko", o którym Claude słusznie myśli, że mi nie odpowiada. Do czego służą klony zwierząt? No właśnie. Nareszcie. Uff. Wszystko się skończyło. Wróciłam z moją niebieską torbą wczoraj. Myślałam o perfumach Con Amore, skojarzyły mi się z komorą, więzieniem. Lubi mnie w spodniach. Ostatecznie w sukience, nie w spódnicy.
I tak przez osiemdziesiąt cztery strony! Interpunkcji nie ma wcale, lub jest całkowicie podporządkowana woli pisarki. Pojedyncze myśli, przeplatane innymi, nie wiążące się ze sobą zupełnie. Z całym szacunkiem - ja odniosłam wrażenie bełkotu. Nie potrafiłam wyłuskać sensu, ułożyć historii w całość. Rozumiem, że książka jest pisana pod wpływem uczuć, Angot chce pokazać swoje wewnętrzne rozdarcie, jednak - moim zdaniem - nie tędy droga. Jeśli czytelnik nie rozumie, co się do niego mówi, nie dotrze też do niego sens i przesłanie, na których pisarce zależy.
Po części pierwszej Angot obiecuje poprawę:
Trzeba się uspokoić, nauczyć się być tym, kim się jest, a zatem nikim takim. Umieścić to wszystko w jakimś porządku, mniej więcej, to już, już byłoby coś. Wszystko będzie na właściwym miejscu od tej pory, w szczęściu być może, pewnego dnia. I ja sama spróbuję być ułożona.
Precyzyjna, logiczna, zrozumiała choć jeden raz. W ten sposób może lepiej pójdzie. Dosięgła mnie jakaś paranoja, tak mi się wydaje, rodzaj obłędu, tak sądzę. Zamówiłam książki, by to zdefiniować, wypożyczono mi je. Ja nie wariuję, ja zwariowałam, już jestem wariatką.
Zgadzam się. Pewne rzeczy należy uporządkować, bo czytelnik wariuje.
Tak więc styl zmienia się. Zdania są bardziej poukładane, zaczęłam wyłapywać sens historii, zaczęła do mnie docierać obsesja autorki, jej szaleństwo, jej ból, niemożność spełnienia.
Niestety, z Angot nie ma lekko - kiedy opowieść zaczyna się wyłaniać z plątaniny słów, trafiłam na takie wyznanie:
Nawet w tej chwili, powtarzam sobie, zachować milczenie. Jeśli zacznę o tym mówić, będzie jeszcze gorzej: mówienie dobrze robi, ktoś może mi powiedzieć. Nie cierpię siebie za to, że muszę o tym pisać. Was też nie cierpię. Nienawidzę was. Chciałabym nie wiedzieć, co myślicie. Wiem, co myślicie. Zawsze to samo, wszyscy to samo. Cielęta, nie cierpię was. To albo klinika. Muszę. Do kliniki albo mówić do was. Do was. Pisanie jest w pewnym sensie obroną przed szaleństwem, mam więc szczęście, że jestem pisarką, mam przynajmniej taką możliwość. To już jest coś. Ta książka zostanie odczytana jak cholerne świadectwo. Ale co ja na to poradzę? Cóż mi pozostaje innego? Pomarańczowe toffi, ale też:
Codec, Touquet, sodomizacja, samochód, ssanie go w samochodzie, zjadanie klementynek z jego twardego fiuta, oglądanie go w ubikacjach, słyszenie, jak prze, faraonowie egipscy, Champollion, dzień, kiedy nie pojechaliśmy do Carcassonne. Spróbuję po kolei. Nancy.
Kazirodztwo to zapis luźnych myśli i wspomnień, gdzie wydarzenia z młodości, szczególnie związane z ojcem, przeplatają się z homoseksualnym romansem, który zakończył się rozstaniem. Angot jest bardzo szczera - używa prawdziwych nazwisk, bez zawstydzenia opisuje najbardziej intymne chwile swojego życia. Przyznaje się do szaleństwa, stara się z nim walczyć za pomocą pisania.
Pisarka niewątpliwie nie miała łatwo. Przeszła wiele traumatycznych chwil, które musiały zostawić ślady na jej psychice. Podziwiam ją za walkę z tym wszystkim
Książki jednak zrozumieć nie potrafię. Druga część jest już nieco łatwiejsza w odbiorze, jednak nie wiem, czy wielu wytrzyma ponad osiemdziesiąt stron luźnych zapisków, które ciężko jest samemu ułożyć w logiczną całość.
Nie wiem, jak bardzo tłumaczka - Ewa Wieleżyńska - wpłynęła na formę. Do mnie ona, niestety, nie przemówiła.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ginger · dnia 20.07.2009 16:24 · Czytań: 2171 · Średnia ocena: 3,2 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: