Zaczęło się to jakoś z nastaniem lata. Na kolejnym czwartkowym spotkaniu zapalczywych pisarzy z naszego miasteczka, Marianowa (rymarka znaczy pisząca wiersze rymowane) zaprezentowała wielki kapelusz ogrodowy. Zważywszy na powpinane w słomkę kiście zielonych jeszcze winogron, gałązki z poziomkami, pietruszkowe natki i małe słoneczniki, był to kapelusz w pełni zasługujący na miano ogrodowego. Pooglądaliśmy sobie to cudo, krzywiąc się co kilka chwil i bez żadnych podejrzeń rozpoczęliśmy spotkanie. Niestety jeszcze przed zwyczajową herbatką Marianowa wysunęła wniosek, że wszyscy piszący powinni od tego dnia chodzić po mieście w kapeluszach. Że taka inicjatywa scali nasze środowisko, zbliży do siebie wszystkich literatów, wyróżni nas z tłumu. Zatkało co niektórych, zwaliło z siedzeń innych. O dziwo, w głosowaniu, wspieranym przez prezesa - zatwierdziliśmy ten dopust boży jednogłośnie. Nieśmiała propozycja Genia (pierwszego modniarza), że kapelusze mogą być różne: panamy, fedory, kłobuki, bikorny, trikorny, meloniko oraz cylindry, niestety poległa. Podobnie przepadły berety, kaszkiety, daszki i chusty. Ostały się jedynie słomkowe kapelusze ogrodowe.
Do póki Marianowa snuła tylko plany kapeluszowej inwazji nie braliśmy tego poważnie. Chciała się wykazać i rozumieliśmy to. Wszystko zmieniło się w następny czwartek. Marianowa przystąpiła do działania podjeżdżając na spotkanie dużym vanem wypełnionym przeróżnymi ogrodowymi kapeluszami. Widać było, że wszystkie, wielowarzywne i owocowe wyszły spod jednej ręki. Włożyliśmy toto na głowy. Panom trafiły się gustowniejsze, bo z małym rondem. Kobiety niestety tonęły w misach, które wypełniały warzywa z hodowli Marianowej.. Z drobnym zażenowaniem postanowiliśmy jednak na chwilkę w kapeluszach tych udać się na spacer. Dziwne to może, ale do domów poszliśmy również w przybraniu. Z czasem także do sklepu ubieraliśmy gustowne kapelusze, później do pracy, aż w końcu dniami, a nawet nocami chodziliśmy w tych ogrodach. Marianowa była w siódmym niebie. Wciąż zachwalała zalety noszenia takich wykwintnych nakryć głowy. Z czasem jej córka zaczęła się nam szczególnie przyglądać. Okazało się, że pisze pracę doktorską o wpływie kapeluszniczych zachowań ssaków na twórczość literacką. A miała o czym pisać, gdyż żaden już wiersz, żadna linijka prozy, najmniejsza nawet metaforka nie mogły powstać bez kapeluszy. Jeśli nie mieliśmy ich na głowach, pisanie nie szło. Byliśmy pustakami myślowymi i nawet złożenie kilku liter w jeden wyraz sprawiało trudność. Jakby nam się w ogóle pisać nie chciało. Co innego w kapeluszu. Jak z rękawa snuliśmy wspaniałe sonety, oratorskie peany, pointy warte grzechu, cacy vilanelle, sekstyny, rymy godne największych twórców. Samych nas to z początku bawiło, później zaczęło zastanawiać, aż w końcu przeraziło. Jak to? Dlaczego? Dla jakiej przyczyny? W takim zastanowieniu i przerażeniu zarazem przetrwaliśmy całe wakacje. Wielu z nas zdobyło wyróżnienia, wygrało konkursy poetyckie i prozatorskie, jedna osoba nawet otrzymała państwowe stypendium za wspaniałą twórczość. Wiedzieliśmy jednak, że to wszystko zasługa kapeluszy, że oszukujemy świat, że popularność jaką się cieszyliśmy była wynikiem kapeluszowej mistyfikacji. To nas tłamsiło. W końcu w pierwszy czwartek nowego sezonu literackiego wprowadziliśmy zakaz uprawiania kapeluszy ogrodowych, ich noszenia, czy choćby przetrzymywania w domach. Pokusa była ogromna, ale nawet sama Marianowa rozumiała powagę sytuacji, tym bardziej, że sezon na owoce i warzywa dobiegał końca. Nie byliśmy od tego ani bogatsi, ani biedniejsi, ale na pewno byliśmy bardziej sobą. Pisało się znów trudno, znów raczej gorzej niż lepiej, ale swoim mózgiem. A mózg moi drodzy najlepiej pracuje bez kapelusza, chyba że jest słoneczny dzień.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Indianeczka · dnia 24.07.2009 15:04 · Czytań: 855 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: