Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Nasze biuro przechodziło ciągłą reorganizację związaną z nieustannym wzrostem zatrudnienia. Przybywali nowi ludzie, nowi kierownicy. Sporadycznie zdarzało się, że ktoś odchodził.
Do tych wyjątków należała pracownia fotograficzna, której szef, ceniony przez dyrektora architekt (niemałą w tym rolę odegrała jego atrakcyjna żona), wyjechał gdzieś za granicę na czas nieokreślony. W związku z powyższym wykonywanie zdjęć zaczęto zlecać na zewnątrz.
Brak kontaktu z ludźmi i terenem stawał się w mojej biurowej karierze narastającym problemem. Poza tym praca nad projektowaniem mało urozmaiconych konstrukcji była monotonna. Nierealizowanie projektów, choć zdarzało się to sporadycznie, w pewnym stopniu wpływało na brak zaangażowania. W takich wypadkach odczuwałem zniechęcenie sztuką dla sztuki. Godzenie się z kolei z uprzywilejowaną pozycją architektów (konstruktorów traktowano jak wyrobników) wywoływało pewien rodzaj frustracji.
Marzyłem o idealnym modelu, w którym zarobkowanie daje nie tylko pieniądze, lecz również zadowolenie, a taka szansa właśnie się wyłaniała. Zdawałem sobie jednak sprawę, że moja dotychczasowa pozycja projektanta zostanie zachwiana, w razie niepowodzenia przy próbie zmiany zawodu.
Zwyciężyła pokusa robienia tego, co lubiłem.
Nie miałem łatwej sytuacji. Laboratorium fotograficzne otoczone zostało pewną tajemnicą i renomą jego dotychczasowego szefa, należącego zresztą do ZPF.
Dyrektora zainteresowała moja propozycja przejęcia nieobsadzonego stanowiska. W czasie rozmowy zaskoczył mnie znowu bezpośredniością. Gdy zacząłem mówić: "Nie chciałbym się chwalić, ale na festiwalu...", przerwał: "Nie, nie...! Niech się pan właśnie chwali!"
W rezultacie, po przeglądnięciu powiększeń i przezroczy, jakie przyniosłem, uzyskałem akceptację. Kwestią wynagrodzenia zajął się dyrektor ekonomiczny, któremu bezpośrednio zacząłem podlegać. Stworzony specjalny dla mnie etat: fotografa - projektanta, gwarantował dotychczasowe zarobki.
Moją pierś rozpierała radość - nie wspomnę już o dumie. Pełne szczęście zakłócał drobny, niemniej istotny problem; pracownię fotograficzną należało dopiero stworzyć. Dotychczasowe jej pomieszczenie zagospodarowało do swoich potrzeb archiwum, a cały sprzęt wywieziony został do magazynu.
Nowa pracownia powstać miała w Chorzowie-Batorym. W sumie cieszyłem się z tego faktu; na olbrzymim metrażu mogłem urządzić wszystko według własnego "widzimisię".
W pierwszej kolejności dopilnować musiałem remontu pomieszczeń. Nie przerażał mnie ciężar przedsięwzięcia; oprócz teoretycznej wiedzy dysponowałem doświadczeniem zdobytym w klubie filmowym, a jako budowlaniec też miałem coś do powiedzenia.
Biuro znajdowało się w doskonałej kondycji finansowej. Praktycznie nie miałem żadnych ograniczeń i wszystko, co znajdowało się na krajowym rynku, mogłem zamówić. Prawdę powiedziawszy nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy i ze zdziwieniem stwierdzałem, że wszystkie preliminowane sumy na inwestycje, zostawały bez skreśleń podpisywane.
Wiedziałem z opowiadań kolegów prowadzących działalność w klubach lub innych instytutach, że na sprzęt czekało się długo, nieraz bardzo długo. Moje zaangażowanie urządzaniem pracowni doprowadziło nawet do tego, że z własnej kieszeni robiłem prezenty paniom w centralach handlowych.
W sumie nie mogłem narzekać na to, co załatwiłem, choć marzyły mi się aparaty marki Canon i Nikon. Na ten cel jednak dyrektor nie mógł przeznaczyć dewiz. Niemniej enerdowskie pentaconsixy i praktici, z pełnym dodatkowym wyposażeniem, robiły wspaniałe zdjęcia, tak samo zresztą jak doskonały "rosyjski hasselblad“, czyli "Kiev 88".
Oprócz działalności fotograficznej przekonałem dyrektora do filmu. Zakupiłem niezły sprzęt na taśmę 16 milimetrów. Gdybym nie miał skrupułów mógłbym nawet wyposażyć pracownię w profesjonalny stół montażowy, który TV Katowice odstąpić chciała za skromne 100 tysięcy złotych.
Jeżeli chodzi o skrupuły, to nie miałem ich zupełnie przy wykorzystywaniu chemikaliów i materiałów fotograficznych do prywatnych celów.
Równolegle z przejściem do pracowni w Chorzowie zacząłem uczęszczać na kurs z dziedziny fotografii i filmu zorganizowany przez Ministerstwo Kultury i Sztuki - Centralny Ośrodek Metodyki Upowszechniania Kultury.
W zasadzie zależało mi głównie na "papierku". Kierownik pracowni fotograficznej bez jakiegokolwiek świadectwa, mówiącego o zawodowym wyszkoleniu, mógłby komuś podpaść.
Przekonałem się jednak, po paru seminariach, że zajęcia prowadzono w sposób interesujący.
Wiele godzin spędziłem na seansach filmowych i prelekcjach. Znani reżyserzy i teoretycy filmu dbali o ich profesjonalny charakter, a atmosfera i poziom spotkań całkowicie odbiegała od ideologiczno - propagandowych naleciałości.
Fotografia z kolei potraktowana została bardziej warsztatowo. Musieliśmy zaliczać prace na określone tematy, uwzględniając, żądane przez prowadzącego, metody obróbki negatywowo - pozytywowej. Najbardziej namęczyłem się przy szkle. Z pozoru łatwy temat wymagał specjalnej umiejętności ustawiania światła.
Na seminarium w Raciborzu nie musiałem poświęcić urlopu - udało mi się załatwić delegację z biura.
Spotkanie o wyraźnie roboczym charakterze zakończyć miała plenerowa wystawa naszych prac w centrum miasta.
Spacerowałem czystymi ulicami objuczony nowiutkim sprzętem fotograficznym w poszukiwaniu atrakcyjnego tematu. Ludzie zajęci codziennymi problemami, a szczególnie troską o to gdzie i co można kupić, nie zwracali na mnie uwagi.
Przystanąłem na skwerku starannie obsadzonym różami. Zaciekawił mnie fresk ściany szczytowej starego budynku. Całą powierzchnię pokrywała stylizowana w nowoczesny sposób panorama miasta, a pod spodem reklamowy napis WSS Społem życzący dobrych zakupów. Na tym tle mało atrakcyjnie wyglądała sylwetka prymitywnego kiosku. Długi sznur ludzi oczekiwał na chleb przywożony tam z prywatnej piekarni. Wydało mi się interesujące zestawienie kolorowego napisu z szaro wyglądającą kolejką. Cyknąłem parę zdjęć.
Jakaś kobieta, objuczona siatkami, obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem.
Zrobiło mi się trochę głupio. Faktycznie, musiałem wyglądać bardzo beztrosko, wśród rzesz ludzkich, zmagających się z niedostatkiem codziennego życia.
O parę metrów dalej napotkałem podobną sytuację: przed sklepem Goplany tłum kobiet i rencistów ustawiony w zdyscyplinowanym szyku czekał na czekoladę. Nadeszła niespodziewana dostawa i każdy miał nadzieję na otrzymanie choć jednej płytki. Wykonałem znowu serię zdjęć.
Nagle pojawiła się kobieta z siatkami. Zaczęła wygrażać w moją stronę zaciśniętą pięścią i krzyczeć: "To jest prowokator! Co on tu robi?"
Ludzie zaczęli na mnie zwracać uwagę. Nie miałem zamiaru wdawać się w pyskówkę. Przeszła mi równocześnie ochota na podpatrywanie scenek ulicznych.
Niedaleko dworca znalazłem spokojny placyk. Poranne słońce rozgrzewało rząd białych ławek ustawionych wzdłuż szerokiej promenady. Zainteresowała mnie sylwetka starego człowieka siedzącego w bezruchu naprzeciwko fontanny. Nie chciałem go wytrącić z zadumy, nie mogłem jednak zrezygnować z okazji zrobienia niecodziennego portretu.
Ostrożnie zacząłem rozmowę. Wiekowy staruszek wyraził zgodę - czuł się nawet zażenowany, że ktoś chce go fotografować.
Ustawiłem aparat na statywie i nacisnąłem wyzwalacz. Dźwięk migawki zakłócił pisk opon. Z milicyjnego samochodu wysiadło w pośpiechu dwóch funkcjonariuszy. Nie dali mi nawet czasu na pożegnanie się z dziadkiem. Zapakowali mnie, wraz ze sprzętem do auta. Siedząca w nim, na tylnim siedzeniu, kobieta z siatkami prężyła pierś w zwycięskiej pozie.
- Zawieźcie teraz tego prowokatora do urzędu.
- Panowie, to jest jakieś nieporozumienie. Jestem na warsztatach fotograficznych zorganizowanych przez wasz Dom Kultury.
- Zakłócaliście porządek publiczny.
- To nieprawda. Robiłem tylko zdjęcia.
- Nie martwcie się. Wszystko zostanie wyjaśnione na miejscu.
Przystojny szatyn w cywilnym ubraniu, po krótkiej wymianie zdań ze swoim informatorem, serdecznie uśmiechnął się w moją stronę.
- Dla kogo pan pracuje?
- Żądam natychmiastowego oddania bezprawnie zabranego sprzętu fotograficznego.
- Niech się pan nie denerwuje. Musimy wyjaśnić parę spraw.
- O co jestem oskarżony?
- O nic. Proszę powiedzieć, w jakim celu robił pan zdjęcia?
- Niech pan zadzwoni do prezesa Raciborskiego Towarzystwa Fotograficznego.
Dwie godziny trwało sprawdzanie moich danych personalnych.
Gdy wreszcie zostało wyjaśnione kim jestem i co robię, uprzejmy urzędnik, nieznanego stopnia, zaskoczył mnie poświęcając pół godziny na ideologiczne szkolenie. Wściekły i zdenerwowany czekałem na koniec opisu wyznaczającego moje miejsce w trudnym okresie socjalistycznej rzeczywistości.
W naszej bazie, czyli w Centrum Doskonalenia Nauczycieli, wszyscy już wiedzieli o zatrzymaniu mnie przez UB. Organizator seminarium dał mi do zrozumienia, że nie potrafił przekonać funkcjonariusza i że chyba dopiero telefon do mojego zakładu pracy zadecydował o pozytywnym rozwiązaniu. Poradził, abym w ciągu następnych dni, zajął się zdjęciami przyrody.
W nawale zajęć dnia codziennego zapomniałem o niemiłym incydencie.
Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, że właśnie w Raciborzu, dzięki ubeckiej donosicielce zakiełkowała nachodząca mnie refleksja: "Wiadomo przeciw czemu, tylko w jakim celu!?".
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 25.07.2009 09:50 · Czytań: 870 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: