IV (część druga) - Rodion
Proza » Długie Opowiadania » IV (część druga)
A A A
Nadchodził kolejny, piękny, stepowy poranek. Mgliste opary zalegały nad polami ospale osłabiając przezierające się przezeń promienie wschodzącego słońca. Ptaki budziły się jak co dnia, odśpiewując w polu swoje niezwykłe ballady. Drzewa szumiały poruszane letnimi podmuchami, trawy skrzyły się srebrzystą rosą. Potoki niosły wodę, połyskującą i radośnie podskakującą na otoczakach. A że cała ta urokliwa sceneria miała kiedyś przyjemność spotkać się z Kozackimi Taktycznymi Głowicami Nuklearnymi, to i tak opatrzności boskiej zawdzięczać trzeba było jej obecny (choć nie sposób nie zgodzić się, że niezmiernie kiczowaty) wygląd. Ba, nawet ludzie tu mieszkali. Fakt, specyficzni: głównie Rosjanie i Chińczycy. Ci pierwsi mieli w okolicy spore fabryki, z których czerpali niewyobrażalne wręcz zyski, drudzy natomiast byli tam zatrudnieni. Prościej mówiąc z własnej nieprzymuszonej woli stawali się swoistymi niewolnikami. Bynajmniej, nie miała tu miejsca segregacja rasowa. Powód, dla którego stosowano ten specyficzny układ, był bardziej błahy, przez fabryki przepływały całkiem spore sumy pieniędzy. Były one kierowane zarówno dla kierowników jak i pracowników, co w przedwojennym dzikim kapitalizmie było nie do pomyślenia.

W każdym razie ludzie tam żyjący mieli dwie ręce, dwie nogi, wszystkie organy na odpowiedniej pozycji. Dożywali sędziwego wieku w dobrym zdrowiu zarówno fizycznym jak i psychicznym. Namnażali się bez większych problemów. Zadawało to kłam ekologom, którzy do niedawna uparcie utrzymywali (a niektórzy nadal nie dawali przekonać się oczywistym faktom), że tereny zbombardowane nie nadają się dla ludzi. Od zasiedlenia Bliskiego Wschodu Europejczyków dzielił już tylko jeden, malutki krok. Jednakże odwieczni krzyżowcy zdrowia i czystego środowiska niestrudzenie prowadzili nagonkę na elektrownie rozszczepiające jądra pierwiastków, państwa oficjalnie posiadające głowice, a słowo "radioaktywny" o mało nie przyprawiało ich o zawał.

Sztandarem obrońców atomowej energii był stary Dymitr, który sprowadził się jako pierwszy na owe przeklęte tereny. Mimo że pił na umów a i z wielu potyczek wyszedł nie bez uszczerbku na zdrowiu, w tym roku świętował (może niezbyt okrągłe) sto ósme urodziny. Z tejże okazji, w pełni świadomy i radosny staruszek zorganizował uroczystość, na którą zaprosił swoje pięć córek i osiemnastu synów. Jako że dzieci Dymitra nie poszły do końca śladami ojca, łącznie z wnukami i prawnukami do Domu zajechało raptem dwieście jedenaście osób. Dymitr, jak widać, w roli sztandaru przekonywającego sceptyków do słuszności idei zasiedlania terenów skażonych, sprawdzał się świetnie. Wydawało się, jakby całe jego życie poświęcił jedynie dla jednego celu - prezentowania swej normalności, ku złości zielonych i sprzyjających im polityków. Tak jakby ktoś go opłacał. Nie byłoby w tym zresztą nic niezwykłego, nie takie rzeczy działy się już w tym pięknym kraju.

W świecie istnieje wiele możliwości nieprzyjemnego zbudzenia się ze snu. Można wstawać, niechętnie zwlekając się z łóżka, mając nad sobą gradową chmurę groźby kolejnego nudnego i pracowitego dnia. Można też budzić się w chorobie, tracąc zupełnie poczucie czasu i zwijając się w kłębek bólu oraz nieszczęścia. Istnieje jeszcze wiele innych tortur, które parszywy los przygotował dla ludzi lubujących się w długotrwałym wygniataniu poduszek i kołder. Mikołaj, siedemnastoletni wnuk Dymitra, wprawdzie nie doświadczył żadnej z tych przyjemności, jednak jego poranek zdecydowanie można było zaliczyć do nieudanych.

Obudził go dźwięk kałasznikowów. Gdzieś, jakby na granicy jawy i snu usłyszał ich śpiewny terkot. Chwilę później do solowego występu dołączyły tąpnięcia granatów, szczęk cekaemów i szum dział przeciwlotniczych, ustawiających się na pozycjach. Do chóru doszły po chwili okrzyki najemnych, polskich żołnierzy, którzy to tradycyjną "kurwą-żesz-macią" rozgrzewali się do walki. Całą melodię dopełniały ciche jęki rannych, oraz biadolenia co słabszych psychicznie mieszkańców Domu.

Właściwie trudno było nazwać ten obiekt mieszkalny "domem". Było to raczej samowystarczalne osiedle domków jednorodzinnych, z własną elektrownią słoneczną, oczyszczalnią ścieków oraz powietrza, licznymi schronami, bunkrami, wypełnionymi solidnym zapasem żywności, przystosowanej do wieloletniego składowania. Ponadto całość terenu była zabezpieczona na polską modłę, co nie dziwiło nawet na tak dalekim i dość konserwatywnym wschodzie. Po prostu, biorąc pod uwagę nieprzystępność i liczne zagrożenia wynikające z ulokowania ludzkich siedzib w pobliżu niegdysiejszych Chin, najlepszym rozwiązaniem okazywało się wzniesie czegoś w sposób podpatrzony w Rzeczpospolitej, która to w dziedzinie bezpieczeństwa a zarazem zmilitaryzowania kraju przodowała na terenie Europy. Wprawdzie system obronny nie był tak doskonały jak te, na które mogli pozwolić sobie najbogatsi, jednak ogłuszający płot dźwiękowy, kilka wieżyczek strażniczych, dobrze ufortyfikowane okopy, nieliczne acz skuteczne stanowiska ciężkich karabinów i gniazda moździerzy, wspomagane przez kilka dział przeciwlotniczych musiało wystarczyć. Mimo, że przez wiele lat cały sprzęt był nieużywany, to i tak poddawano go stałym renowacjom, wierząc zasadzie: przezorny zawsze ubezpieczony. Dzięki temu w przeciągu kilkudziesięciu sekund od ogłoszenia alarmu forteca była gotowa do zaciekłej obrony.

Mikołaj nie miał zamiaru się budzić. Nie teraz, kiedy śniła u się Ona. Za nic miał hałasy, świat zewnętrzny dla niego nie istniał. Widział tylko jej uśmiechniętą twarz, piękną cerę o kolorze mleka mieszanego z krwią, pełne i wygięte w pogodny łuk wargi, delikatny rumieniec na policzkach, niesforny kosmyk ciemnobrązowych włosów, wiecznie spadający na twarz niczym kaskada dzikiego, niezależnego i niepodległego żadnym prawidłom strumienia. Wreszcie widział jej oczy, niezwykłe, hipnotyzujące, w których odbijało się jak w zwierciadle piękno otaczającego świata. Emocje mieszały się w nich i wybuchały setkami skrzących gwiazd. Źrenice szerokie i okrągłe, wyglądały jak czarne perły okolone szmaragdami przez wprawną rękę jubilera. Mimo to, oczy nie były ani duże, ani specjalnie wyeksponowane. Gdy patrzyło się z daleka, wyglądały zwyczajnie, niczym nie odróżniały się od setek im podobnych organów. Wystarczyło jednak podejść bliżej, aby przekonać się o swej początkowej omyłce. Niebezpiecznie było patrzeć w takie oczęta, bowiem ich urok wypalał się piętnem w sercu i pozostawał tam na zawsze. Mikołaj wejrzał w nie pierwszy raz dwa lata temu i od tamtej pory nie chciał znać żadnych innych. Ten zielony żywioł budził się pod powiekami, umęczał duszę, nie pozwalał się skupić. Mikołaj tonął więc w tych bezdennych studniach, zapadając się coraz głębiej i głębiej...

Widział wreszcie ją całą, kiedy szła wiosenną łąką, pełną kwiatów. Przedpołudnie skąpało okolicę w pięknych barwach. Nie sposób było oderwać oczu od jej nienagannej figury. Wzrok przesuwał się od góry do dołu dokładnie obejmując wszelkie łuki i krzywizny. Zatrzymywał się na kasztanowej kaskadzie puszystych loków opadających nieco poniżej pasa, wędrował bardzo powoli pochłaniając każdy detal złożonego i nieopisanie pięknego obrazu. Żaden rzeźbiarz nie potrafiłby uchwycić tego momentu, ani jeden malarz nie odlałby tej chwili na płótnie. Nie było poety, który potrafiłby to opisać człowieczymi słowami. Nieziemskie widowisko wzbudzało w Mikołaju najwyższy podziw dla Stwórcy. Chłonął każdy jej gest, obserwował harmonię niesamowicie płynnego ruchu. Podziwiał delikatną pracę mięśni, subtelne drgania, falowania oraz poruszenia wyraźnie odkształcające podatny na tego typu zabiegi, zwiewny, nieco przezroczysty materiał sukienki. Wodził wzrokiem za jej delikatnymi stąpnięciami, nieśpiesznym, tanecznym krokiem, którym to pokonywała trawy i zarośla. Tracił dech, a jego serce zatrzymywało się na moment, kiedy to obracała się w radosnym piruecie, a słońce korzystając z dogodnej pozycji i specyfiki zwiewnego ubioru, prezentowało bez skrępowania zasady działania teatru cieni. Oczy ślizgały się po umykającemu wzrokowi zarysie kształtnych, niewielkich, piersi zwieńczonych drobnymi różowymi sutkami, podskakujących delikatnie w rytm wykonywanych kroków. Potem oczy, łapczywie i niespiesznie, zjeżdżały w dół linii pleców, okalały biodra, zatrzymywały się nieco dłużej na pięknie ukształtowanych pośladkach i udach, jakoby ręką Fidiasza z marmuru do życia powołanych, znikających, to znów pojawiających się wśród wysokich traw. Następnie wzrok rozpoczynał swą wędrówkę na nowo, z taką samą zapalczywością i podziwem. Wreszcie, gdy dotarła w kilku skokach nad pobliski strumień, widowisko sięgnęło punktu kulminacyjnego. Woda była chłodna i orzeźwiająca. Młode, wiosenne słońce ogrzewało leżącą nad brzegiem strumienia sukienkę, oraz jej nagą, mokrą skórę. Wyglądała jak porcelanowa laleczka, misternie stworzona palcami wprawnego rzemieślnika, który wlał w swoje dzieło całą duszę. Gęste krople kapały z włosów, spływały po ciele, wzbudzały malutkie koliste fale, gdy strząsała je delikatnymi ruchami smukłych dłoni. Strumień zdawał się zyskiwać na uroku, tak jakby wdzięk swój czerpał z nieskończonego źródła które się w nim znalazło. Cała przyroda zdawała się kwitnąć, a zarazem blednąć pod wpływem piękna które otaczało dziewczynę, jednocześnie ją tworząc.

Tak jak wznosząca wysoko swe wieże katedra jest wizytówką znakomitego architekta, tak dla Boga-stwórcy-człowieka lepszej reklamy nad Zuzannę próżno było szukać.
Sen minął zdecydowanie zbyt szybko. Zastąpiła go czarna plama, z której wyrwały Mikołaja ręce szarpiące go za ramiona. Po chwili doszedł do nich piskliwy głos młodszego brata. Zapowiadał się kolejny, cudowny dzień...

- Wstawaj, szybko, budź się! Kwon zajechał! Mówią, że okrutna rzeź będzie, wstawaj, uchodzić trzeba! - Piotr był bardzo zdenerwowany. Nie znał jeszcze smaku wojny, przerażała go myśl o przelewie krwi. Mikołaj, mimo że o wiele od niego starszy, również podzielał jego obawy. Różnił się zdecydowanie w tej materii od reszty rodziny. Poza swym ostentacyjnym pacyfizmem, uważał się za prawdziwego romantyka, buntownika i dziecię innej epoki, czemu dawał wyraźny upust w każdym swoim geście. Myślał inaczej, mówił inaczej, ubiór też miał niezwykle dziwaczny. Kochał nawet inaczej. O ile wszyscy potomkowie Dymitra, w linii męskiej zwykli zdobywać kobiety mało wysublimowanymi sposobami oraz nie stronili od pobocznych romansów, o tyle Mikołaj obrał sobie jeden jedyny obiekt westchnień, do którego pałał nieszczęśliwym i niesamowicie żarliwym uczuciem. Na nic propozycje braci, co by Zuzannę siłą z Warszawy porwać, albo przynajmniej odwiedzić i ze swych uczuć zdać solidny raport. Mikołaj słał jedynie anonimowe listy, pisał wiersze które to pseudonimem "Leonard", podpisywał. Większego grafomaństwa Rzeczpospolita nie widziała od wieków, a nieboszczyk pan Krasiński pospołu z Mickiewiczem w grobach się przewracali. Chłopak cierpiał więc, dając upust swemu nieszczęściu w coraz głębszej eksploracji własnej duszy. Żeby chociaż pił na umór... Niestety, abstynent. O tak, cała rodzina miała powody aby go nienawidzić. Jeden tylko Piotrek, nazbyt był młody aby starszych problemy dobrze zrozumieć. On jedyny lubił swojego brata.

- Tak, uciekaj Mikołaju - Rzucił z przekąsem Rafał, wyjątkowo zawzięty na wszelką odmienność. - Nie potrzebujemy tu panienek. Ja nie wiem, kurwa, że cię w tym Wilnie nie oćwiczyli, albo nie powiesili na najbliższej gałęzi. Taka pierdolona ciota...
Jak łatwo było zauważyć, Mikołaj, mimo że solidnego wykształcenia nie odebrał to i tak w kręgach swego rodzeństwa, uważany był za zbyt wyedukowanego odszczepieńca. Dla większości młodych ludzi z okolicy, solidny biceps, mocny żelazny drąg w ręku i dobry samochód więcej wart był niż tytuł doktorski. Zresztą słusznie, w stepie papierek przed szybką śmiercią nie ratował. Co innego tępa odwaga i sterydami napędzana tężyzna fizyczna.

-Co, młody? W szkole mowy nie uczyli? Czy może już tylko w tym ich pierdolonym narzeczu gadać umiesz? How do you, kurwa, do? A?! Rodzinnego języka zapomniał? - Rafał od chwili powrotu Mikołaja ze szkoły, srożył się i dogryzał swemu bratu. Nie zazdrościł mu, za mały miał na to móżdżek. Po prostu nienawidził go, dla zasady. - Tępy chuj... - Rzucił niechętnie. O dziwo nie porwał się do pięści, a jedynie oparł się ze znudzeniem o ścianę i kontynuował czyszczenie swojego MP5.

-Nauczyli mnie więcej, niż się spodziewasz.- Syknął gniewnie- Mówiłem przecież wczoraj: nie atakujcie Kwona, rzućcie w kąt rodowe wróżdy. Nikt nie posłuchał. Schlali się znowu, przypomnieli zwady sprzed kilkudziesięciu lat i najechali go, jak zbóje. Niczym terroryści! Toteż płaćcie teraz krwawy haracz za waszą ignorancję.

-Ta, znalazł się magister zasrany. -Odburknął Rafał. Jemu też nie pasowało aktualne położenie. Nie chciał tej walki, ale głównie z powodu męczącego go kaca, a nie braku fantazji czy odwagi. Na sąsiedzkie zwady zawsze znajdywał pokłady siły. Wiedział, że Kwon nie ma z nimi szans, nie teraz, kiedy w domu podwojono straże, a samych gości można było powołać pod broń. Mimo to najchętniej spałby dalej. - Łap karabin i na plac. Masz minutę! - Rzucił. Po chwili jego ciężkie, wojskowe buty zadudniły na schodach.

Bitwa była skończona, nim na dobre się rozpoczęła. Obie strony doszły do solidnie zakrapianego gorzałką porozumienia, zapewniając się wylewnie o dozgonnej zgodzie między sąsiadami. Padano sobie w ramiona, nazywano braćmi, bawiono się do rana. Mikołaj wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Ledwo co wrócił do domu, a już chciał z niego uciekać. Wiedział, że musi ruszyć, ratować swoją młodą duszę. Jego celem była Warszawa. Warszawa i Zuzanna.

Swój plan zrealizował przy najbliższej nadarzającej się okazji. Wszystko poszło nadspodziewanie dobrze. Wyrwał się z Domu przez nikogo nie zatrzymywany, zabrał ze sobą najpotrzebniejsze przedmioty oraz nieco gotówki. Siedział teraz w pociągu relacji Tokio-Warszawa, rozmyślając, snując dalekosiężne plany i skutecznie odpędzając od siebie sen. Przed oczami pojawiały mu się kolejne obrazy. Dzień w którym pierwszy raz zobaczył Zuzannę, moment w którym wiedział, że ją pokochał. Miesiące próżnych zabiegów, niestrudzonego usiłowania zbliżenia się do niej. Karteczka z danymi osobowymi, którą zdobył cudem, czy raczej przy pomocy życzliwych mu kolegów. Wreszcie powrót do domu, oraz ucieczka. Oczyma wyobraźni rozgrywał różne warianty upragnionego spotkania, zarówno te pomyślne jak i tragiczne. Przed Mikołajem rozpościerały się teraz zupełnie nowe horyzonty.

Tymczasem czekało go jeszcze wiele kilometrów magnetycznych torów, monotonnych obrazów za oknem i towarzystwa współpasażerów. Wreszcie, po długim i pełnym napięcia emocjonalnego oczekiwaniu, brat śmierci upomniał się po Mikołaja. Usnął głębokim, zdrowym snem. Śniła mu się Zuzanna.

Do Warszawy dotarł piątego czerwca. Stolica przywitała go paskudnym upałem i zaduchem wielkomiejskiej dżungli. Lato w mieście ma swoje zalety, jednak niewprawne i nieprzyzwyczajone oko kogoś, kto nie zwykł spędzać najcieplejszej pory roku w towarzystwie betonu i asfaltu, może tego nie dostrzec. Mikołaj starał się jak mógł, aby dostrzec jakieś pozytywne strony sytuacji,, w której się znalazł. Wytężał całą swoją wyobraźnię, oszukiwał zmysły. Niestety, czuł się fatalnie w nowym otoczeniu. Jedyną iskierką nadziei, która trzymała go przy dość dobrym samopoczuciu była wymiętoszona kartka, mocno wygnieciona i poplamiona kartka, Mimo to widoczny wciąż był na niej ciąg znaków, układający się w ukochany napis: Zuzanna Frigg, Polna 44/116, Warszawa.

Taksówkarz dziwnie spojrzał na Mikołaja, gdy ten podał mu ów adres. W jego wzroku było jakby nieme pytanie- "serio?". Z początku Mikołaj zrzucił winę na swój nietypowy akcent. Nie miał zbyt wiele racji. W Stolicy, w której żyły niemal wszystkie znane nacje świata, nikogo nie dziwił nawet koreański usłyszany z ambony podczas mszy, a co dopiero poprawna, literacka polszczyzna Mikołaja, dodatkowo okraszona specyficznymi, wschodnimi naleciałościami. Po prostu dzielnica, do której mieli jechać, była jak swoista biała plama, na różnobarwnej mapie warszawskiego krajobrazu. Nie było to ani bezpieczne, ani często odwiedzane miejsce. Jeżeli ktoś od razu z dworca prosił o podwiezienie w te niesławne rejony, wzbudzał sensację mieszaną z przestrachem. Albo był bardzo odważny, albo bardzo, ale to bardzo głupi. Bo nikt z elity przestępczego półświatka nie jeździł przecież taksówką...

Na miejsce dotarli około godziny siedemnastej. Słońce nie piekło już tak nieznośnie, jednak asfalt nadal demonstrował wszystkim śpiącym na lekcjach fizyki, zasady pochłaniania i oddawania ciepła. Taksówkarz odebrał należną opłatę, łącznie ze wszystkimi podwójnymi i potrójnymi stawkami oraz bonusowym kilometrem, przeznaczonym na "podziwianie walorów krajobrazu". Mikołaj został więc na chodniku, z nieźle ogołoconym portfelem, oraz rachunkiem długim na kilometr. To co widział dookoła przytłaczało go nieznośnie. Wszędobylski upał, ludzie patrzący spode łba, dzieci wynoszące z placów zabaw huśtawki i bramki. Cała okolica szła w ruinę. Równia pochyła losu nachylała się tutaj znacznie, prowadząc do niechybnego i bolesnego upadku na dno. Jednak nie było to miejsce doszczętnie złe i plugawe. Co z tego, że pili, ćpali, mordowali się? Co z tego, że nie odczuwali lęku przed określeniem "brudna robota"? Mieli za to swój kodeks honorowy, z pozoru brutalny i niesamowicie prostacki. Przestrzegali go z dozgonną sumiennością. Był to jedyny skarb upadłej dzielnicy, królestwa mafii.

Blok przed którym stał Mikołaj nie odbiegał zanadto od standardów panujących wszędzie wokoło. Widać taka moda przyszła. Niczym innym jak chwilowym porywem złego gustu tłumaczyć trzeba było sobie opadający tynk, pękające chodniki, okna ziejące czarnymi otworami dziurawych szyb, pozrywane balkony... Wszystko to składało się na spektakularny, acz klimatyczny obraz. O ile komuś odpowiadał klimat wszędobylskiego rozkładu. Jeżeli trzeba by było zobrazować jakimś ładnym landszaftem Piekło, to okolice Polnej nadawały się świetnie do tej roli.

Mikołaj wszedł na klatkę schodową. Nie różniła się ona nawet o cal od tego, czego można było się po niej spodziewać. Była brudna, zniszczona i zdewastowana tak samo jak blok. Dodatkowo wszystko dookoła śmierdziało. Z piwnic unosił się odór moczu, oraz jeszcze gorszych rzeczy. Od mieszkań zalatywało przy sprzyjającym wietrze miłym aromatem alkoholu i tanich papierosów. Była wśród tych zapachów jeszcze jedna nuta, ledwo odczuwalna. Coś jak woń róż na wysypisku pełnym gnijących śmieci. Mikołaj nieświadomie kierował się tym tropem, niczym drapieżnik wychodzący na żer. Z każdym pokonywanym schodkiem rosło w nim podekscytowanie i... głód? Przynajmniej uczucie podobne do niego, wykręcające trzewia, wzbudzające w nim zwierze. Nim się spostrzegł, dotarł pod mieszkanie numer sto szesnaście. Drzwi były odrapane z niegdyś zielonej farby, tabliczka z numerem wisiała krzywo na jednej śrubie. Jeden z zawiasów był praktycznie wyrwany, a futryna mocno skorodowana. W drzwiach nie było wizjera. Wyuczone odruchy kazały mu zapukać. Jednak kierowany jakimś boskim natchnieniem postanowił wparować do środka bez ostrzeżenia. Na próżno podświadomość biła na alarm, a podenerwowane ciało wzmagało produkcję hormonów. Głód i euforia zagłuszały wszystko. Mikołaj nie myślał już racjonalnie; w swym szalonym umyśle widział Zuzannę. Nic innego go nie obchodziło. Wbrew wszelkim prawidłom natury nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły bez najmniejszego skrzypnięcia. Znalazł się w środku.

Sunął długo ciemnym korytarzem pełnym kurzu i pajęczyn. Mieszkanie miało okna na wschodnią stronę, dodatkowo ciężkie zasłony zaciągnięto praktycznie całkowicie. Mijał szeregi podobnych drzwi, pojawiających się na przemian po obu stronach korytarza.. Podłoga skrzypiała cicho resztkami parkietu. Kot przebiegł mu drogę i zniknął w czymś co powinno być kuchnią. Mikołaj szedł niestrudzenie naprzód. Wciąż widział jaśniejszy punkt w tunelu. Ostatni pokój. Stanął w progu. Zachwiał się, złapał za framugę. Zwymiotował.

Cały pokój skąpany był w krwi. Ściekała po ścianach, leżała grubą warstwą na podłodze. Wolał nie myśleć ilu ludzi poświęcono dla tego makabrycznego przedsięwzięcia. Jeden człowiek-pięć litrów; na Boga, piętnastu? Dwudziestu? Mikołaj nie potrafił wyrazić tego co czuje. Był przerażony, to pewne. Czuł się paskudnie. Jednak ten zapach krwi, wszędobylska i namacalna obecność śmierci, działały jak narkotyk. Sprawiały, że czuł dawno utracone pokłady energii, przez chwilę wiedział po co żyje, jaki ma przed sobą cel. Czuł się panem. Człowiekiem.

Ustąpiło to jednak szybko przed kolejną falą torsji. Zniknęło zupełnie przykryte gruba lawiną strachu i paraliżującego przerażenia. Było to tak nierzeczywiste, jak jasełka, jak jakiś pieprzony film gore, coś co zaraz się skończy, wszyscy wyjdziemy zadowoleni z żołądkami wypchanymi popcornem. Przecież takie rzeczy nie istnieją. Tak jak nie ma wampirów, czy czarownic! Do diabła, tego nie ma! Zamkniemy oczy, policzymy do trzech i obudzimy się we własnym łóżku. Nie zadziałało.

Mikołaj pokonał siebie. Zrobił krok naprzód. Świeża krew przylepiała się do jego butów, zostawiał w niej szybko zalewające się i znikające ślady. Potknął się o coś wystającego z podłogi. Upadł. Na jego ubraniu nie było suchego miejsca. Podniósł się, z najwyższym obrzydzeniem i histerycznym śmiechem. Zrobił kolejny krok. Pośliznął się. Wsparł rękę na komodzie. Różowy świat bez zmartwień otwierał się przed nim. Mógł dzwonić na policję. Nie chciał. Wszystko stawało się obce i obojętne. Znajdował się na skraju załamania nerwowego, widział jak rzeczywistość pruje się przed nim, jak oddziela się podszewka a guziki spadają na ziemię jeden po drugim. Ich stukot zwielokrotnił się echem w mózgu, zamienił w nieznośny jazgot. Upadł po raz kolejny. Wstał, spojrzał w lewo.

Na środku stał stół. Czarny. Kamienny. Żłobiony. A na stole leżał śnieżnobiały obrus. A na obrusie młody chłopak. A przy nim była Zuzanna. Z piłą elektryczną w dłoni. Odcinała mu rękę. Tak po prostu. Mikołaj miał dość. Nie chciał uciekać, nie chciał upadać. Chciał umrzeć. Jak najszybciej. Najlepiej niech Bóg ześle na niego piorun kulisty, albo anioła śmierci. Zuzanna cięła powoli kość, z niejakim namaszczeniem. W powietrzu unosił się zapach palonej skóry i kości. Prowadziła piłę pewnie. Jak gdyby nigdy nic innego w życiu nie robiła. Kończyna odpadła po chwili. Upadła na ziemię. W kałużę krwi. Ta krew ją oblała, pochłonęła do połowy palców. Jak żarłoczna bestia, żywy i łaknący organizm. Ta krew pachniała tak pięknie...

Zuzanna odwróciła się do Mikołaja. Jej piękna twarz zbryzgana była posoką. Nie przemknął przez nią ani cień zdziwienia, tak jakby miała na sobie zastygłą, woskową maskę. Fartuch, niegdyś śnieżnobiały, pysznił się teraz - nomen omen - krwistą czerwienią. Zdjęła lateksowe, karmazynowe rękawiczki. Rozpuściła bujne, kasztanowe loki. Zafalowały zwolnione z uwięzi. Słońce zalśniło na nich złotem, nurzając Zuzannę w błyszczącej aureoli. Mulier amicta sole. Przetarła wierzchem dłoni twarz. Skrzywiła się, ujrzawszy na swej białej skórze rdzawe smugi. Przez jej oblicze przetoczyło się niezadowolenie. Dobrotliwe niezadowolenie, mieszające się z ogromnym znużeniem. Uśmiechnęła się tak jak tylko ona potrafi. Podeszła do Mikołaja. Ich twarze dzieliły tylko centymetry. Mikołaj nie słyszał już nic, nie widział świata poza jej szmaragdowymi oczami. Skrępowany niewidzialnymi więzami stał, jako szkielet bez ducha. Wyciągnęła ku niemu rękę. Pogładziła po policzku. Sięgnęła drugą ręką do kieszeni. Błysnęło. Mikołaj poczuł ukłucie w szyję. Upadł na kolana. Przewrócił się na twarz, tracąc władzę w swych kończynach. Krew zaczęła go zalewać. Sanguis tuus iucundus est; brzmiało w jego uszach. Est, est est est... - Powtórzyło echo, rechocząc szyderczo. Szumiało milionem liści. Zuzanna uśmiechnęła się drapieżnie. Głos wynurzający się z ciemnego korytarza rzucił, jakby od niechcenia:

-Czekaliśmy na Ciebie...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Rodion · dnia 03.08.2009 09:58 · Czytań: 740 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora:
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty