Klatka Guliwera, cz II
(II fragment mikropowieści KLATKI GULIWERA)
Dopiero ostatnio zaczynało Kazię nużyć wyniesione z domu wychowanie, utrwalone przez wszystkowiedzące babki, ciotki i znajome mamy. Gdyby zobaczyły co się z nią dzieje?! Załamałyby ręce. Chociaż, właściwie nic się nie działo. Przynajmniej na zewnątrz. Niejednemu rozbłyskiwało oko na jej widok. Adorowali ją z męskiego nawyku, dla umilenia nastroju, a ona o to nie dbała. Dopiero jeden z nich...
Przytrzymywał jej dłoń odrobinę dłużej i zaglądał ciekawie w oczy. To burzyło spokój. Nie wiedziała, wytrzyma to spojrzenie, udając, że niby nigdy nic, czy podjąć tą drugą niemą rozmowę. Nic to właściwie nie znaczyło i nie wydarzało się więcej nic. Lecz pomimo tych wszystkich "nic" ile razy pojawiał się w drzwiach dziekanatu sztywniała. Czasem serce szalało już na widok kogoś podobnego. Bała się, co będzie, kiedy pokaże się on. A wtedy nie było czasu na umyślone zachowania, bo musiała pokonywać nagłą trudność przy mówieniu i zapanować nad rękami. Domyślał się czegoś? Lękała się tego. A zarazem miała nadzieję. . .
I Kacper trafił na taki moment. Doznał wstrząsu. Z zazdrości. Poprzez zazdrość poznał jak jeszcze silne jego uczucie, ostatnimi czasy nieco już uśpione. Drżał, by Kazia się tego nie domyśliła, teraz kiedy zaczynała mu się wymykać. Zbył wszystko milczeniem. Kosztowało to dużo. Wymówki, wyjaśnienia a potem pojednanie byłoby łatwiejsze - myślał - ale zaniechał tego, bo zapłatą mogło być poniżenie i śmieszność. Milczał. W ostatnich dniach dużo pisał. Były to raczej notatki do powieści, tej zaczętej albo innej, tylko nie do zamówionych artykułów. Musiał nawet coś notować kiedy między wykładami czekał w gabinecie, dzielonym z dwoma kolegami, bywającymi tu o innych porach. Wtedy skojarzył to sobie z wyznaniem Kasprowicza, który po kłótni z ostatnią żoną Marusią, zamknął się w rektoracie Uniwersytetu, gdzie urzędował i napisał:
"Wszystko się kończy tragicznie,
to najgłębsze światło miłości
staje się blichtrem,
przeczącym odwiecznej
Prawdzie Boga".
* * *
W domu Kazia powitała Kacpra relacjami, że chleb kosztuje już ponad tysiąc złotych, a masło blisko cztery. Na chwilę sposępniał, ale zaraz przywołał odwieczne pocieszenie matki, babki, wygłaszane w najcięższych czasach: "Na chleb i wodę nam starczy, a co zrobią ci, co mają jeszcze gorzej? Im należy pomóc." Pewniejszym głosem dodał od siebie:
- No cóż, łatwiej przejść pustynię gdy się wie, że zaraz za nią żyzna kraina. A od wyborów 4 czerwca mamy taką nadzieję. To dopiero pierwsze miesiące zmian. Początki zawsze niełatwe... Ale ja wierzę w Balcerowicza.
Kazia przytaknęła. Pokrzepieni zabrali się do obiadu, słuchając równocześnie transmisji z obrad sejmu. Potakiwali występującym posłom, dyskutowała z nimi przy ustalaniu budżetu państwa na rok 1990 i podsuwali własne odkrywcze pomysły, zdziwieni, że tamci na coś tak prostego nie wpadną.
Potem przybiegły kolejno córki. Ruch i hałas skłoniły Kacpra do schronienia się w swoim pokoju. Myślał znowu o Kasprowiczu. Tamto jego nieporozumienie z żoną było przelotne. Ta właśnie dużo młodsza, czarująca Rosjanka Marusia, z domu Bunina, uwielbiała go, a jego przesadna boleść była raczej odświeżeniem starej rany, kiedy poprzednia żona odeszła z bliskim mu przyjacielem, Przybyszewskim.
Na szczęście ta ubarwiła Kasprowiczowi ostatnie lata szczęściem, podobnie, jak ich górski dom nasturcjami. Te płomienne kwiaty trafiły do poezji. W dniu jego śmierci zebrała ich bukiecik i dotąd wiszą tam pod szkłem na ścianie.
"Marusia, ukochanie ty moje,
kształty nieomal dziecięce"
- powtórzył Kacper znany mu na pamięć fragment. I jeszcze:
"Lubię, gdy stajesz ze mną
Na tym tu wiejskim balkonie,
Który poczerniał od deszczów,
Lecz dzisiaj mi w blaskach tonie."
Marusia była dla Kasprowicza natchnieniem. Kiedy zobaczył raz jak reperuje mu dolną bieliznę, napisał : "O służebnico moja, służebni jesteśmy oboje".
A jak było z "Hymnem, Święty Boże"? Kacper wyciągnął z półki "Dzienniki" Marii. Od razu otworzyły się na często odczytywanej stronie:
"Hymn Święty Boże - napisałem w Zaleszczykach, gdy pojechałem tam z dziećmi, w czasie pewnych przykrych familijnych wydarzeń. Któregoś dnia wybrałem się na mszę do kościoła ... Gdy rozległy się dźwięki >>Święty Boże! Święty mocny<< - cały naród, jak jeden mąż padł na kolana, bijąc się w piersi i wtórując śpiewem dźwiękom organów. Ten widok wywarł na mnie tak wstrząsające wrażenie, że po powrocie do domu zamknąłem się w swoim pokoju i pisałem bez przerwy, bez odpoczynku kilka godzin z rzędu. W ten sposób napisałem >>Święty Boże<<. Miałem motyw ten w sobie wiele, wiele lat. Próbowałem go nieraz utrwalić, lecz nie znajdowałem wyczerpującej formy."
Kacper często sobie ten fragment podczytuje. Za każdym razem wzrusza go i inspiruje w dążeniu ku czemuś wyższemu. Nie dopowiada nawet do czego, ale zawsze czuje się w takiej chwili człowiekiem pełnym romantycznej potęgi z jego ulubionej, minionej epoki. Tylko w dobie cynizmu i ironii takie uczucia już niemodne.
Jednak i dziś się wzruszył i od razu otrząsnął się z przyziemnych trosk i zazdrości o żonę. Przecież Kazia nie wyrwie się z mieszczańskiego schematu dobrej pani domu. Ona dobrze wie co nie wypada. Tylko trochę żal, że tak odmienna od Marusi i nie jest mu natchnieniem. Nie mieszkają też na Harendzie w nasturcjach obrastających ganek z widokiem na "ciemnosmreczyńskich skał zwaliska, gdzie pawiookie drzemią stawy". Prędzej już na ich wybrukowanym podwórku koło trzepaka i kubłów na śmieci spotkać można: "stary, oślepły słonecznik". Ale nie to Kacpra w tym momencie podniecało.
Zawsze, gdy naczytał się tych poruszających go, niemodnych, strof, nabierał przemożnej ochoty, żeby też pisać. Zaraz miał pewność, że to mu się uda. Efekt zresztą był nieważny. Najważniejsza - związana z pisaniem radość. I inne emocje temu towarzyszące.
Turgieniew określał je jako "zbliżanie się do Boga". Mają to być szczególne momenty życia, w których potęguje się pragnienie pisania. Jeszcze się nie wie, o czym pisać, ale narasta rozkoszna świadomość, że zaraz będzie się pisało.
A kiedy przychodzi olśnienie, piszący czuje, jakby to była podpowiedź z góry, od samego Boga. Pisze się wtedy niby medium, w gorączce i radości. Już starożytni Grecy używali słowa natchnienie, czyli dawanie komuś tchnienia. Słowacki nazwał to podszeptem aniołów.
cdn - - -
Jest to II fragment książki autorstwa Krystyny Habrat pt PODRĘCZNIK CZAROWNICY. KLATKA GULIWERA, wydanej w 2005r w wydawnictwie internetowym, którego nie będę tu reklamować, a można zobaczyć w Google.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 03.08.2009 09:59 · Czytań: 789 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: