Zegar wybił dziewiątą. Za oknem delikatnie prószył śnieg, migocąc w żółtym świetle osiedlowej latarni. Z daleka słyszałam dzwony kościelne, wygrywające wieczorny hymn.
Siedział głęboko wbity w fotel, trzymając w dłoniach kubek z herbatą. Uśmiechnęłam się. Na tle wielkiego, skórzanego oparcia wydawał mi się jeszcze mniejszy niż normalnie. Chwilę milczeliśmy, patrząc sobie w oczy.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, Anno - powiedział cicho.
- To ja się cieszę, że wreszcie ustaliliśmy, co jest między nami - odparłam. - Chodź tutaj.
Nieśmiało podniósł się z fotela.
- Jest jeszcze... jedna rzecz - oznajmił i wyszedł do przedpokoju.
Wrócił niosąc przed sobą tekturowe pudełko.
- Proszę, otwórz.
Podniosłam czarne wieko i zajrzałam do środka. Wewnątrz kryła się czerwona, doniczkowa różyczka.
- Karol... dziękuję! Jest śliczna.
- Jest twoja - powiedział, nachylając się nade mną. - Pamiętaj o tym. To... taki symbol. Przypomina mi ciebie.
Wtuleni w siebie przegadaliśmy całą noc. Wyszedł nad ranem, czego nie mogłam odżałować. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, poleciałam do okna. Widziałam jak drepcze przez głęboki śnieg w śmiesznym płaszczu w jodełkę i futrzanej czapie. Na mojej twarzy uśmiech zagościł po raz kolejny.
Różę postawiłam na parapecie. Drobna, śpiąca. Kilka ledwo otwartych pączków wyciągających główki na cieniutkich szyjach łodyg. Rachityczne, utrudzone mrozem kolce.
Wzięłam z kuchni nożyce. Na zimę róże trzeba przycinać.
Przyszła wiosna. Każdego dnia podlewałam różyczkę, patrząc jak powoli rozwija się, rośnie i nabiera do mnie zaufania. Rozwijało się też to, co było między mną, a Karolem. Pod koniec kwietnia, po długich namowach, wprowadził się do mnie.
Karol był człowiekiem trochę z innego świata niż mój. Pracował w bibliotece. Wstawał o siódmej "ano i szykował mi śniadanie. Golił się brzytwą, twarz spryskiwał obficie wodą kolońską. Codziennie zakładał koszulę, płócienne spodnie i marynarkę w kratkę - strój zakładowego dyrektora z lat osiemdziesiątych... Kiedy wracałam z pracy do domu, umęczona, zirytowana, czasami wściekła - on witał mnie z uśmiechem, ubrany w kuchenny fartuszek, na którym wypisane było dziesięć zasad dobrego męża. Bardzo lubił gotować i był w tym wyjątkowo dobry. Czas na wyjścia do klubów wolał poświęcać na czytanie znoszonych do domu w ogromnych ilościach książek, głównie o tematyce podróżniczej. Siadywał wieczorami w fotelu, tym wielkim, skórzanym, w którym wyglądał jak mały chłopiec; na stoliku stawiał dzbanek bardzo dobrej herbacianej mieszanki, zapalał lampę i pogrążał się w lekturze. Fascynowało go myślistwo, choć nigdy nie był na prawdziwym polowaniu. Często powtarzał, że marzy o wyprawie na Safari. Nic dziwnego, że jego ukochaną książką były rZielone wzgórza Afryki", które znał prawie na pamięć. Drażnił się ze mną, nazywając mnie za Hemingwayem "POM", choć wiedział, że nie znosiłam tego. Na co dzień był łagodny i spokojny, zwłaszcza w stosunku do mnie, choć w pewnych kwestiach zawsze stawiał na swoim. Do tej pory pamiętam moje zaskoczenie, gdy podczas miesięcznicowej randki w restauracji brawurowo ustawił do pionu kelnera za to, że nie dostałam menu jako pierwsza.
Dbał o mnie. Troszczył się. Kochał.
Pewnego dnia, stojąc już w płaszczu, gotowa do wyjścia, zapatrzyłam się na moją różę. Akurat kwitła. Kwiaty rozłożyły płatki, zarumieniły się głęboką, pąsową czerwienią. Roślinka rozrastała się w błyskawicznie. Jej łodygi stały się mocne, silne, pełne długich, twardych kolców. Prężyła się na parapecie pełna elegancji, dumy i kobiecości. Pomyślałam, że będę musiała ją przesadzić.
Pod koniec sierpnia projekt mojego zespołu wygrał prestiżowy konkurs na najlepszą akcję reklamową nowej telefonii komórkowej. Tamtego upalnego dnia, po raz pierwszy od kiedy wprowadził się Karol, nie wróciłam do domu prosto po pracy. Tamtego letniego dnia poczułam, że muszę się wyrwać ze spokojnego gniazdka i porządnie zaszaleć; wynagrodzić sobie wysiłek ostatnich tygodni. Całym zespołem poszliśmy do klubu oblewać sukces. Karolowi wysłałam smsa z wyjaśnieniami.
W połowie imprezy dosiadł się do mnie kolega z marketingu. Znałam go wcześniej z widzenia, ale dopiero wtedy przyjrzałam mu się lepiej. Wysoki, śniady, wysportowany. Egzotyczny. Białe zęby kontrastowały z kruczoczarnymi włosami. Tańczył ze mną przez pół nocy.
Drugą połowę spędziłam w jego łóżku.
Za oknem prószył śnieg, tak jak tamtego wieczora. Wszystko było podobne. On siedział w fotelu - zagubiony, smutny chłopczyk. Ja wciskałam się w swoje łóżko, z nogami wysoko podciągniętymi pod brodę.
Starał się nie okazywać emocji, ale zdradzało go drżenie rąk. Wiedziałam, że wyrządzam mu straszliwą krzywdę odrzucając uczucie czyste i pewne, ale nie mogłam dłużej trwać w tym związku. Nie tego potrzebowałam. Chciałam faceta, nie wiernego psa.
Łzy napłynęły mi do oczu dopiero, gdy zaczął zbierać swoje rzeczy. Wiedziałam, że to koniec i że muszę być twarda, bo inaczej zranię go jeszcze bardziej. W końcu jakoś zebrałam się w sobie.
- Karol... nie miej mi tego za złe.
Nic nie odpowiedział. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym smutku. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. Odwrócił się i otworzył drzwi.
- Ach, czekaj. Jeszcze róża - powiedziałam.
- Zachowaj ją. Zrób dla mnie choć tyle.
Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. Nie dający się niczym wytłumaczyć niepokój wirował mi w brzuchu. Nocna koszula zwilgotniała od potu. Otworzyłam oczy.
Żółte światło ulicznej latarni padało na białą płaszczyznę ściany, na której wił się upiorny cień - wężowy splot łodyg, kolców i kwiatów. Przerażenie ścisnęło mi gardło, Gigantyczny ciężar zgniótł pierś blokując dech.
W sennym amoku zwlokłam się z łóżka i podeszłam do okna. Powiew chłodnego powietrza orzeźwił mnie, przywrócił zmysły i trzeźwość myślenia. Na moment zapomniałam o koszmarnym majaku. Niespodziewanie poczułam na sobie czyjś wzrok.
Wzdłuż kręgosłupa przebiegły ciarki. Czy zamknęłam drzwi? Może dorobił klucze? Czy z przedsennego otępienia nie wyrwał mnie zgrzyt zamka? Coś czaiło się w pobliżu. Mój oddech stał się płytki i błyskawiczny. Hiperwentylacja. Zawroty głowy.
Odwrócić się. Stawić czoła swoim lękom. Co? Idiotko, przecież to tylko kwiat. Głupia róża w doniczce.
Wszystkie pąki były zwrócone w moją stronę. Długie pyski jakby wyczekiwały najmniejszego ruchu z mojej strony. Zamarłam w bezdechu, w rozciągniętej do granic możliwości sekundzie.
Nagły trzask, chrzęst! Rzuciłam się do ucieczki, o moment za późno. Wystrzelone pnącza błyskawicznie oplotły moją kostkę. Skóra na nodze pękła, rozorana kolcami, ostrymi jak rzeźnickie noże, pozaginanymi jak najbardziej perfidne haki. Szarpnęłam nogą chcąc wyrwać się, ale nic z tego! Chwyt był piekielnie mocny. Gruchnęłam na podłogę. Kątem oka dostrzegłam wijące się łodygi i liście, kłębowisko węży z chlorofilem zamiast krwi. Główki pąków na przemian otwierały się, to zamykały, niczym paszcze złaknionych surowego mięsa, złowrogich piskląt.
Słabłam. Spróbowałam podnieść się na kolana, ale nie starczyło mi sił. Nagłe szarpnięcie rzuciło mną o kaloryfer, skroń eksplodowała przeraźliwym bólem. Struga krwi zalała mi oko.
Czas momentalnie przyspieszył. Łodygi wystrzeliły w moją stronę, niosąc krwiożercze pąki. Pędy zacisnęły się mocniej. Przestałam czuć szarpanie kolców, gdyż ból miażdżonych kości przyćmił wszystko. Liście okryły mnie szczelnie, zdzierając skórę milimetr po milimetrze niczym cieniutki papier ścierny.
Resztką sił uniosłam głowę. Jak kobry czekające do ataku czaiły się przede mną kwiaty. Nasycone krwistą czerwienią, pąsowe, rozchylały swoje płatki, falując w obłędnym, hipnotycznym tańcu, chwiejąc się na cienkich nóżkach pędów. Nagle zamarły, jakby chciały ostatni raz spojrzeć mi w oczy. Pięciogłowa hydra gotowa pożreć ofiarę.
Cztery łby wystrzeliły gwałtownie ku mojej szyi. Piąty, największy zatrzymał się milimetry przed moją twarzą i powoli rozchylił płatki. Łodygi pozostałych zacisnęły się, miażdżąc moją tchawicę. Odruchowo otworzyłam usta, zachłystując się otumaniającą wonią pożądania i szaleństwa, jaka buchnęła z wnętrza kwiatu, gdzie prężył się lubieżnie czarny, podłużny kształt. Kwiat wbił się w moje gardło, płatkami przywierając do moich policzków. Drobiny pyłu wpadły do krtani, rozrzucane przez drgający w moich ustach pręcik.
W ostatnich przebłyskach świadomości usłyszałam crescendo łamanych kości zwieńczone głośnym chrupotem, podobnym do dźwięku łamanego konara.
Potem nastała ciemność.
Budzę się odrętwiała. Gdzieś w dole czai się palące pragnienie, jakbym była zagrzebana w rozżarzonym piachu pustyni. Każdy mój ruch jest mozolny, wydłużony w czasie, przeciąga się w nieskończoność. Budzę się.
Światło... Tak! Więcej światła! Tak bardzo go pożądam, tak bardzo go teraz potrzebuję! Każdy promień wyrywa mnie z koszmaru ciemności, przywraca do życia. Wracają siły, życiodajne soki płyną w górę i wypełniają mnie po same krańce. Gdy sycę się słońcem, czuję, że jestem w raju.
Nagły ruch powietrza. Dwa delikatne muśnięcia, mocniejszy podmuch. Chłodny powiew miesza się z ciepłym oddechem, temperatura spada o ułamki stopnia, lecz to wystarczy by wprawić mnie w dygot. Raz. Dwa. Raz. Dwa. Miarowe drgania. Bezruch.
Kolejna wibracja w powietrzu. Zaczynam rozpoznawać poszczególne dźwięki. Nagły szum. Łoskot odległych łożysk toczących się po spiralnej dolinie gwintu. Milimetr po milimetrze podnosi się gródź w mosiężnym kanale kranu. Życiodajny płyn rusza do przodu spienioną falą. Wraz z pierwszą kroplą wraca do mego mózgu sens słowa głód. Tak bardzo pragnę, tak bardzo pragnę! Pierwsza kropla jest jak pierwszy w życiu orgazm, jak wybuch supernowej wewnątrz mojego delikatnego ciała. Za nią spadają następne - setki, tysiące kropel. Wyciągam szyję jak najwyżej, otwieram się na deszcz, spijam życiodajny związek wodoru i tlenu każdym porem zielonych liści.
Kolejne drżenie w powietrzu, kolejny dźwięk. Delikatna wibracja wzbudza struny wspomnień. Wychwytuję całym ciałem kolejne zgłoski, wyrazy.
- ... się, że podoba ci się tutaj. Wiedziałem, że polubisz rozarium. Jest was tu tyle... Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, Anno.
Madryt, 22.02.2009
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Yarghuzzz · dnia 05.08.2009 08:34 · Czytań: 892 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: