Tekst przeznaczony raczej dla dorosłych czytelników
Klucz przekręcił się w zamku, wydając przy tym głośny trzask. Znów coś zgrzytało i trzeba będzie naprawiać. Ale to zrobi już mój następca. Schowałem ciężki klucz do kieszeni i odwróciłem się w stronę ołtarza. Wierni-niewierni, którzy przybyli na dzisiejszą mszę, patrzyli z niedowierzaniem. Musieli być zszokowani. Siedemnaście lat służyłem Bogu w Bridgetown i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by drzwi kościoła podczas mszy były zamknięte. Do dzisiaj. Ale tak musi być, moi kochani. To wielki dzień. Tak dla mnie, jak i dla was. Delektujcie się więc tą chwilą, zamiast spekulować i zastanawiać, o co chodzi. Czułem na sobie ich podejrzliwe spojrzenia.
Czego się, kurwa, gapicie? Ryje do ołtarza i modlić się o pokój i zbawienie!
Przechadzając się wąskim korytarzem między dwoma rzędami ław, słyszałem szepty. Mary Bennet, stara, wścibska, wszystkowiedząca plotkara, próbowała chwycić mnie za rękaw. Coś tam mamrotała pod nosem, ale nie chciałem jej słuchać. Nie teraz. Podniosłem prawą rękę informując gestem, żeby się uciszyła. Miałem cel i nic nie mogło mi w tym przeszkodzić. A już na pewno nie pani Bennet. Ku mojemu zdziwieniu zamilkli wszyscy i zapanowała kompletna cisza. Wszedłem po trzech stopniach i stanąłem za ołtarzem. Nim zacząłem odprawiać mszę, wyjaśniłem, że powodem zamknięcia kościoła jest specjalny charakter dzisiejszej modlitwy. Nie chciałem, by ktokolwiek nam przeszkodził. Cisza i spokój - tylko tyle potrzebowałem, by pożegnać się z moimi parafianami.
Rezygnuję. Tak, dziś, dokładnie po mszy, którą miałem zamiar rozpocząć za kilka sekund, wielebny Charles zrzuci sutannę. Miałem dosyć. Już od jakiegoś czasu czułem się wypalony, bezradny. Głosiłem słowo Boże, które do nikogo nie docierało. Uczyłem jak żyć w zgodzie z sumieniem, a ciągle byłem świadkiem okrucieństw, jakich dopuszczali się mieszkańcy miasta. Czy jestem aż tak beznadziejny? Zawiodłem, Boże Wszechmogący, zawiodłem Cię. Miej mnie w swej opiece, przebacz.
Mimo moich starań, Bóg stanowił dla mieszkańców Bridgetown zwykłą ikonę - obrazek, który dawał nadzieję; osłonę, za którą można się skryć; posążek, przed którym można wylać żale, jak swojemu najlepszemu przyjacielowi i liczyć na zrozumienie. Tylko, że nie traktowali go jak przyjaciela. Mieli gdzieś wiarę. Boga obawiali się tylko w momencie, kiedy czuli realne zagrożenie. Ból, choroba, śmierć? O tak, wtedy wiedzieli do kogo się modlić. Jak trwoga to do Boga. Jak Ty to znosisz? Jak możesz patrzeć na tę jawną ignorancję? Zakłamanie.
Drażnili mnie. Moi parafianie byli jak wrzód na dupie. Doskonale wiedziałem, że Ojca Niebieskiego mają za nic, a mimo to przychodzili tu co niedziela. Modlili się, głęboko, prawdziwie. Gówno prawda! Okłamywali samych siebie i pluli Jezusowi prosto w twarz. Plugawe świnie, nie ludzie. Po mszy wyjdą i będą dalej czynić zło, jak co dzień. Nic się nie zmieni. A przecież przychodzili tu by poczuć dobro, by znaleźć je w sobie. Ale szambo zostanie szambem, prawda? To nie ma sensu. Żadnego.
Pokłoniłem się i ucałowałem, pachnący winem mszalnym, ołtarz. W ten właśnie sposób rozpocząłem coniedzielną syzyfową próbę nawrócenia pustych i nędznych dusz. Na szczęście to już ostatni raz.
Całe napięcie, które w momencie zakluczenia drzwi, napełniło przestrzeń kościoła, ustąpiło. Znów byli sobą - pokornymi parafianami. Dobrze. Niech to będzie zwykła msza, jak co dzień. Tak będzie łatwiej.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - wypowiedziałem, wykonując ręką symbol krzyża. Zebrani pokornie przeżegnali się, akcentując głośno "amen". Wszyscy, prócz jednego. W ostatniej ławce, tuż przy drzwiach, siedział Thomas Wield. Z pewnością bardzo pragnął się przeżegnać, ale niestety w miejscu, gdzie powinno wyrastać długie jak dąb ramię, Thomas posiadał jedynie kikut. Druga ręka zaś, tak jak większość lewej połowy jego ciała, była sparaliżowana.
Wszyscy wiemy, dlaczego tak jest, prawda, Thomas? Trzeba było trzymać fiuta w spodniach, stary zboku!
Rzuciłem okiem na przeciwległą stronę kościoła. Siedział tam jego oprawca - Chris Malooney. Grzeczny, niepozorny, dobrze sytuowany mężczyzna. W niczym nie przypominał człowieka sprzed kilkunastu lat - trzymającego zakrwawioną siekierę, którą raz po raz opuszczał na wrzeszczącego z bólu Thomasa. Nawet go rozumiałem, choć nie usprawiedliwiam tego, co zrobił. Nie wiem, jakbym zareagował, gdybym zobaczył kogoś dobierającego się do mojej kilkunastoletniej córki. Chris dotkliwie go pobił, a potem zawlókł do szopy na swojej posesji i po prostu odrąbał mu rękę. Kilka dni później stracił córkę, która targnęła się na swoje życie, skacząc z mostu do pobliskiej rzeki. Bywa.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Prowadziłem mszę według schematu, który tak mi się przejadł przez siedemnaście lat, że miałem ochotę rzygać. Ciekawe, jaka byłaby reakcja, gdybym puścił pawia prosto na ołtarz. Założę się, że część udałaby fałszywe oburzenie, reszta śmiałaby się do rozpuku. Nikt nie ruszyłby dupy, żeby zobaczyć czy wszystko ze mną w porządku.
Spokojnie, jeszcze chwilka, jeszcze moment i będziesz wolny.
Uwolnię się wreszcie od tego gówna. Nie będę musiał już oglądać tych zakłamanych bałwanów. Siedząc w konfesjonale, nie wysłucham już Katie Fry, która co spowiedź opowiadała tę samą bajkę - "kłamałam, plotkowałam, używałam przekleństw i przypaliłam mężowi obiad". Kurwa, przypaliła obiad. Ani słowem nigdy nie wspomniała, że kiedy mąż ciężko haruje, ona kurwi się z tym złamasem ze sklepu. Z tym, no, jak mu tam, Stevenem czy innym, kurwa jego mać, frajerem. No chyba, że to było właśnie przypalanie mężowi obiadu. Dzisiaj, kochany mężu, przyrządziłam ci Steve'o-jebanię w sosie własnym. Daję takiej lafiryndzie rozgrzeszenie i pokutę, o której zapomina zaraz po odejściu od konfesjonału. Nic się nie zmienia.
Boże, dodaj nam sił.
Uwolnię się wreszcie od Billy'ego Carpenter'a - synka bankiera, który teraz pokornie składał dłonie do modlitwy w trzeciej ławce. Ten to jest ziółko. Jebany prześladowca niewinnych zwierząt. Sadysta. Siedzi z tym swoim durnowatym uśmieszkiem na twarzy, myśląc, że jest taki cwany, że nikt nie wie o jego makabrycznych zainteresowaniach. Otóż wiedziałem o nich doskonale. Trzy koty, dwa psy i, w co nie chciało mi się wierzyć, nawet koń szeryfa. Odwaga godna pozazdroszczenia. Szeryf do tej pory nie wie, jakim cudem jego koń wykrwawił się na śmierć pod miejskim więzieniem, po tym jak stracił wszystkie kończyny. Taki z niego, kurwa, szeryf. John Dellaware, stróż prawa, obrońca obywateli.
Zbirze!
Skończyły się, kurwa, żarty,
w Bridgetown John rozdaje karty!
Szkoda tylko, że jest zimnokrwistym mordercą. Skurwiel sprawiedliwość wymierza na miejscu, nie przesłuchując nawet podejrzanego, czy świadków. Kulka w łeb. Rachu ciachu, ciało w piachu. To jego metoda. Nie zna litości. Jeśli podpadłeś Johnowi, mój Boże, masz pecha, kop sobie grób. Oczywiście, zawsze wszystko uchodziło mu na sucho. Jak mogłoby być inaczej. Miał przecież protekcję w postaci braciszka, który piastował posadę burmistrza miasta. A tego delikwenta wszyscy się bali. Razem trzymali Bridgetown na krótkiej smyczy. Kto tylko podskakiwał, szybko wplątywany był w jakąś aferę i ginął w imię prawa z ręki zacnego szeryfa.
Uwolnię się wreszcie od Sissy Borrows - miejskiego symbolu dziewczęcego zepsucia. Nie było chyba faceta w mieście, któremu by nie obciągnęła. Szesnastoletnia kurewka o niebagatelnej urodzie i świetnej figurze. Co gorsza była cholernie inteligentna. Potrafiła tak zmiękczyć serce mężczyzny (chociaż w jej przypadku chodziło o zmiękczanie zupełnie innej części ciała), że wyciągała z niego wszystkie pieniądze. Była w tym dobra. Każdy oddałby fortunę, byleby tylko przez chwilę poczuć się jak w nie... tfu! piekle. Toż to szatan w damskim ciele. Za kolejne pięć dolców to, za następne tamto. Zasób gotówki malał wprost proporcjonalnie do wzrostu rozmiaru kutasa, którym bawiła się ta... ta... lafirynda.
Boże, daj nam sił.
- Słowa ewangelii według świętego Jana - zaśpiewałem. Nie wiedziałem nawet, kiedy dotarliśmy do tego momentu. Tak bardzo byłem zajęty przeglądem grzechów i niecnych występków zebranych tu gnid, że kompletnie nie kontrolowałem przebiegu mszy. Jestem już tak zmęczony, że prowadzę mszę z pamięci. Rutyna. Wybacz Boże Wszechmogący.
- Chwała Tobie, Panie - odpowiedzieli.
Otworzyłem Pismo Święte i czytałem, co tam świętemu Janowi do głowy przyszło. Myślami krążyłem jednak po życiorysach zebranych tu ludzi. Boże, oni są obrazą Twego dzieła. Stworzyłeś ich na swoje podobieństwo, a oto jak się odwdzięczają.
Kurwa!!!
Moja dusza, nie mogąc się z tym pogodzić, wrzeszczała z bólu. Rwała mnie od środka, próbując wydostać się na zewnątrz. Koniec z tym. Pora naprawić dzieło Boga. Przyznaję Panie, spierdoliłeś robotę. To miasto Ci nie wyszło. Ale już ja się nim zajmę. Pozwól tylko, że tym razem zrobię po swojemu. Twoje metody zawiodły.
Przerwałem w pół zdania. Spojrzałem na udających, że słuchają i rozumieją, wiernych-niewiernych. Prawa dłoń zanurzyła się na półce pod blatem.
Jesteś pewny?
Tak, jestem.
Na pewno chcesz...
Tak, kurwa. Właśnie tego chcę!
Ale pastorze... tak nie wypada...
pastorze...
pastorze...
- Pastorze - odezwał się stary Phil. Patrzyłem ślepo przed siebie. Dłoń nadal spoczywała na półce. Musiałem przerwać czytanie, co wprawiło wiernych-niewiernych w konsternację. Dopiero Philowi udało się wyrwać mnie z czeluści własnych myśli. - Wszystko w porządku?
Spojrzałem na niego pałającymi złością oczyma. Przerażony usiadł z powrotem na ławce.
Chcesz wiedzieć, stary pierdzielu, czy ze mną wszystko w porządku? Martwisz się, kurwa, o mnie? Czy może jednak chciałbyś, żebym skończył jak najszybciej? Mógłbyś wtedy szybciej zalać się w trupa, trzepiąc przy tym kapucyna, co nie, stary zjebie? Wszystko w porządku?
- Nie! - krzyknąłem. - Nic nie jest w porządku!
W kościele aż zahuczało. Rozległy się donośne głosy, ludzie spoglądali nerwowo na siebie. Peter O'Connel podniósł swój tłusty zad i ruszył w kierunku wyjścia. Najwyraźniej zorientował się, że od kilkunastu lat tracił tu czas. Może zrozumiał, że Bóg nie wybaczy mu tego, co zrobił. Posłanie do Melrose dwóch czarnych jeźdźców, którzy uciszyli na zawsze niewyparzoną gębę szwagra, to nie jest coś, o czym Bóg zapomina, ot tak sobie. Biedaczysko zorientował się, jakim człowiekiem jesteś. Ale spokojnie, Pete, poznasz dziś, jak miłosierny jest nasz Pan.
Koniec mordowania. Koniec rozlewu krwi. Koniec tego całego gówna. Teraz nasza kolej! Charles... zaczynamy.
Energicznym szarpnięciem wyciągnąłem rękę spod blatu. W dłoni dzierżyłem sześciostrzałowy rewolwer. Płynnym ruchem wycelowałem, w srającego w tej chwili ze strachu, Phila. Nacisnąłem spust, dłoń odskoczyła do tyłu. Huk wystrzału rozniósł się głośnym echem po kościele. Peter zatrzymał się w połowie drogi do wyjścia, w momencie, gdy kula z trzaskiem przebiła czaszkę Phila. Wylatując z drugiej strony głowy, ciągnęła za sobą strumień krwi. Mężczyzna padł bezwładnie na podłogę. Zebrani parafianie wpatrywali się z trwogą to we mnie, to na denata.
- Bóg odpuścił tobie grzechy - wyrzekłem opanowanym głosem.
Peter, który stanął między ławkami, wykonał ruch jako pierwszy. Pewnie stwierdził, że skoro był już na nogach, to miał realną szansę by dobiec do drzwi i uciec. Naiwny kretyn, zapomniał, że wyjście jest zamknięte i nie ma takiej siły, która mogłaby je sforsować. No chyba, że z pomocą Bożą. Ale na to bym nie liczył. Skorygowałem cel, przesuwając lufę w prawo. Ruchoma tarcza stanowiła nie lada wyzwanie. Peter malał za muszką lufy z każdym kolejnym krokiem. BANG! Pocisk wystartował z niewyobrażalną prędkością. Chwilę później Peter witał się z kamienną posadzką, zostawiając na niej groteskowe wzory malowane własną krwią.
- Tobie również, idź w pokoju.
Usłyszałem huk. Dziwne, moja broń stygła jeszcze po ostatniej salwie. Nie ja strzelałem. Świst, który usłyszałem (i poczułem) za uchem uświadomił mi, że nie tylko ja mam pukawkę. A przecież, kurwa, prawo jest jasne. Nawet takie bęcwały, jak mieszkańcy Bridgetown powinni wiedzieć, że w mieście obowiązuje zakaz noszenia broni.
- Rozumiecie to, kurwa? - wyrzęziłem na głos.
John Dellaware szykował się do oddania kolejnego strzału. Celującego we mnie szeryfa dostrzegłem kątem oka. Błąd planistyczny.
Durniu jeden, przecież oczywiste było, że szeryf będzie miał ze sobą giwerę.
Stul pysk! Nie obrażaj mnie!
Uchyliłem się w momencie wystrzału. Pocisk rozerwał skórę na plecach (ach, co za ból!) i utkwił w wiszącej na krzyżu postaci Jezusa. Zapłacisz za to! Zapłacisz za wszystkie swoje morderstwa, na które przyzwalało ci to zepsute miasto. Teraz cię rozgrzeszę.
- Panie, zlituj się nad jego duszą! - krzyknąłem, odpalając w kierunku szeryfa. Pech chciał, że na linii strzału stanął Billy. Gdy ołowiana kulka wbiła się w klatkę piersiową, chłopakowi oczy wyszły niemal z orbit.
Czyż nie tak właśnie czuł się kocur, którego dusiłeś jednej pięknej niedzieli, Billy?
- Niech Bóg ma cię w swojej opiece - wyszeptałem. Ciało Billy'ego osunęło się na ławkę, wystawiając szeryfa na czysty strzał. BANG! Krew bluznęła z prawego ramienia stróża prawa. Jego colt wyleciał bezwładnie w powietrze. Nim opadł, John przyjął kolejną kulkę prosto między oczy.
- Niech nikt nie waży się podnosić tej broni! - wrzasnąłem, schodząc po stopniach prowadzących do ołtarza. Dymiąca lufa namierzała po kolei zebranych w kościele. Podszedłem do ciała szeryfa, mijając sparaliżowanych ze strachu wiernych-niewiernych. Podniosłem spluwę i wsadziłem do kieszeni, ukrytych pod sutanną, spodni. Ruszyłem do skulonej ze strachu Sissy. Chwyciłem za jej złociste włosy i pociągnąłem do góry, zmuszając ją do wstania.
- Klęknij przed Bogiem - wyrzęziłem. Posłuchała. Wyglądała niewinnie, jak dziecko. Jedynie zapłakane oczy zdradzały, że Sissy niejedno ma na sumieniu. - Otwórz usta, suko! Chyba nie zapomniałaś, jak to się robi?
Dziewczyna rozchyliła drżące wargi. Spodziewała się poczuć w nich kawałek ciepłego, naprężonego ciała. Zdziwiła się, kiedy wsadziłem jej w usta lufę remingtona. Zaskomlała jak pies, gdy skóra zaskwierczała przy zetknięciu z rozgrzaną stalą.
- Ssij! Normalnie proszę, bez fanaberii. Za jedyne pięć baksów.
I zaczęła ssać. Przesuwała wargami w dół i w górę sunąc po błyszczącym metalu rewolweru. Robiła to bardzo zmysłowo, bardzo... profesjonalnie. Była tak przekonywująca, że poczułem podniecenie.
Nie, nie... nie można tak, nie w kościele... grzeszę.
Pociągnąłem za spust powodując opadnięcie kurka. Kula opuściła bębenek i wylatując z lufy rozerwała tył głowy Sissy. Usta nie poluźniły uścisku i musiałem mocno szarpnąć, by wyswobodzić z nich broń.
Perwersyjna nawet po śmierci.
Czy było już sześć? Tak, chyba właśnie oddałem szósty strzał. Wysunąłem pusty bębenek i załadowałem go nową porcją ołowianych aniołów, które skończą nic nie znaczące, zakłamane życie wiernych-niewiernych. Wtykając kule do komór wyrecytowałem na głos:
- Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...
Gotowe. Pociski spoczywały na swoim miejscu, gotowe do akcji. Gotowe, by uwolnić od bólu i strachu kolejną zatraconą owieczkę.
- Sukinsynu! - Chris Malloney odważył się odezwać, przeczuwając, że to będzie ostatnie jego słowo.
- Och nie, Chris. Mylisz się - odpowiedziałem wpatrując się w jego załzawione oczy. - Znów się mylisz. Tak samo, jak myliłeś się sądząc, że odrąbanie ręki Wieldowi, powstrzyma go przed dobieraniem się do małych dziewczynek. Durniu jeden. Trzeba było odrąbać coś innego. Dziwne, że Bóg w swej nieskończonej doskonałości zezwolił na życie takiemu skończonemu głupkowi, jak ty.
Nowo wsadzony nabój szybko zabrał się do roboty. Thomas, częściowo sparaliżowany, jednoręki kaleka, zawył z bólu, gdy kula trafiła prosto w klejnoty. Zaśmiałem się głośno.
- Tu trzeba było celować, Chris - powiedziałem. - Rozumiesz? Dotarło do tego twojego durnego łba? Czy mam ci to wbić siłą?
Kolejny wystrzał posłał Wieldowi śmierć. Nie mogłem dłużej patrzeć jak się męczy. Byłem zbyt wrażliwy na cierpienie bliźnich.
- Bóg odpuszcza tobie grzechy - wyszeptałem przesuwając rękę w lewo, a następnie posyłając ołowianego anioła w kierunku Chrisa. - Zmiłuj się Panie nad jego duszą.
Kutas, którego ostatnimi czasy używałem jedynie do oddawania moczu, naprężył się do granic możliwości. Czułem niesamowite podniecenie, radość, a nawet euforię. W końcu nie każdy otrzymuje szansę, by naprawić dzieło Stwórcy. Bóg przemawiał moimi ustami, moim ciałem, moim rewolwerem. On mnie wybrał. Czułem się jak apostoł, pełniący Bożą misję. To było wspaniałe uczucie.
- Ale nie tak samo ma się rzecz z przestępstwem jak z darem łaski - recytowałem dalej list świętego Jana do Rzymian. - Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa.
Kolejny strzał posłał do nieba bram (a może do piekła, ale to już zmartwienie świętego Piotra) zdradliwą Katie Fry.
Już więcej nie przypalisz mężowi obiadu, głupia cipo.
- Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie.
Do tej pory wszystko układało się idealnie. Dokładnie tak, jak zaplanowałem (za wyjątkiem zasranego szeryfa). Ale kiedy Katie wydała swoje ostatnie tchnienie, straciłem panowanie nad sobą. Wyjąłem colta należącego do świętej pamięci Dellaware'a i zacząłem siać kulami z obu pistoletów. Zatraciłem się, zabijałem...
Nie, nie zabijałeś. Wyzwalałeś.
... każdego po kolei, jak na jakiejś pierdolonej egzekucji. Lufy wypluwały pociski w akompaniamencie mojego śmiechu i płaczu ofiar. Wszędzie unosił się zapach śmierci, prochu i uryny. Kiedy dym już opadł i wszyscy wierni-niewierni spali snem wiecznym, odłożyłem broń i uklęknąłem przed ołtarzem. Czułem się spełniony, dokonałem czegoś ważnego. Oczyściłem miasto, wyzwoliłem je od grzechu. Spłukałem całe to gówno czystą, nieskazitelną wodą.
- Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć, a łaska przez Boga dana to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu naszym - szepnąłem.
- Pastorze Charles - zaskoczył mnie, dobiegający zza pleców, damski głos. Czyżbym zapomniał o kimś? Kogoś ominąłem? Nie rozgrzeszyłem? Biedna duszyczka nadal pławi się w bagnie swoich grzechów? Ten głos... gorzki, ostry, czerstwy. Był mi bardzo znajomy, ale w pierwszej chwili, kiedy krew dziko buzowała w żyłach, nie byłem w stanie przypisać go do twarzy. Znam ją, na pewno.
- Pastorze Charles - powiedziała ponownie. Tak, to musi być ona. Mary Bennet, moje oczy i uszy. Dzięki niej orientowałem się w miejskich wydarzeniach. Właśnie ona - wścibska Mary z niewyparzoną gębą i gumowymi uszami - przychodziła do mnie co tydzień i zdawała relację. Opowiadała o tajemnicach, których nie sposób dostrzec gołym okiem. Mówiła kto z kim, jak i dlaczego. Nie wiem, skąd to wszystko wiedziała, ale ufałem jej. Nie wiem też, po co przychodziła z tym akurat do mnie. Widocznie byłem jedyną osobą, która traktowała ją poważnie. Może byłem jedynym człowiekiem, któremu mogła ufać? I chyba nie pomyliła się. Skorzystałem z jej wiedzy. Rozgrzeszyłem ich. Przecież to zrobiłem, prawda? Mam rację? Czy mam pierdoloną rację?
Masz.
Okręciłem się, pozostając na klęczkach. Tak, to Mary. Jej niebieska bluzka umazana była krwią. Przy podartym rękawie dostrzegłem nawet zamazany, ale jeszcze wyraźny, ślad ludzkiej dłoni. Mary uniosła rękę. W dłoni trzymała rewolwer wycelowany prosto we mnie. Lufa remingtona (to mój?) spoglądała jedynym, doskonale czarnym okiem.
- Pastorze Charles - powtórzyła Mary unosząc kącik ust w groteskowym uśmiechu. - Kłamałam. Przez cały czas.
Huk - ogień w lufie - ołowiany anioł - ciemność.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
sirmicho · dnia 27.08.2009 08:39 · Czytań: 3230 · Średnia ocena: 4,64 · Komentarzy: 41
Inne artykuły tego autora: