Wszystko co robiłem, robię i zamierzam dokonać w późniejszym czasie, o ile ten czas zostanie mi darowany, jest podporządkowane jednemu, jasnemu celowi: zostać mordercą wszechczasów.
Jestem bliski realizacji swoich zamierzeń. Na koncie mam sto osiemnaście ofiar i już tylko dwóch, nieżyjących zresztą, masowych morderców ma nade mną „przewagę liczebną”.
Pierwszy to Daniel Devorieux, słynny dusiciel z Kanady, który przyznał się do stu dwudziestu zabójstw, zanim z uśmiechem na twarzy skonał w komorze gazowej; drugim był Wiaczesław Paniegirow, Rosjanin, którego skazano na karę śmierci za popełnienie stu trzydziestu zbrodni. Myślę jednak, że w przypadku Paniegirowa, liczba ta jest mocno przesadzona, gdyż rosyjska milicja, która schwytała go po dziesięciu latach poszukiwań, przypisała mu co najmniej trzydzieści zabójstw, żeby polepszyć sobie statystyki wykrywalności.
Ale moich domniemań niestety nie mogę brać pod uwagę, bo w księdze rekordów jego nazwisko widnieje na pierwszym miejscu, a więc chcąc nie chcąc (chcąc, chcąc, oczywiście!) muszę zabić jeszcze kilkanaście osób, żeby móc znaleźć się na czele panteonu gwiazd współczesnej kryminalistyki. Czekała mnie więc praca – żmudna, metodyczna, ale dająca wielką satysfakcję, praca.
Jeśli myślicie, że zabijanie jest łatwe, tylko dlatego, że dzisiejszy świat oferuje tysiące różnych gadżetów pomocnych w dokonywaniu zbrodni, to się głęboko mylicie. Oczywiście, jeśli do swojej pracy podchodzi się tak jak wspomniany przeze mnie Paniegirow i wszystkie ofiary są kwestią przypadku połączonego z głębokim pijaństwem i zapewne z chorobą umysłową, to jest to najprostsza robota na świecie, ale jeśli kieruje wami metoda, jeśli zabijanie traktujecie poważnie i rzetelnie wykonujecie swój zawód (tak, tak, to nie błąd – zawód), wtedy mordowanie staje się trudną sztuką, ale dzięki całemu skomplikowanemu procesowi pozbawiania ludzi życia, daje ogromną satysfakcję, porównywalną tylko ze świetnym seksem.
Nie zabijam ludzi dla pieniędzy. Nie kieruje mną choroba, która czyni z człowieka bestię i nie zamieniłbym się z nikim na inną pracę, nawet najlepiej płatną i przynoszącą zaszczyty. Wyznaję filozofię, że trzeba lubić to, co się robi, bo inaczej wykonywanie jakiejkolwiek czynności staje się nużące i prędzej czy później popada się w apatię. Codziennie rano wstaję z uczuciem radości: oto nowy dzień i szansa na nową zbrodnię. Zawsze golę się przed pracą. Uważam, że byłoby to nieetyczne, gdybym swoim ofiarom nie okazywał szacunku i mordował ich brudny, nieogolony lub co gorsza, byle jak ubrany. W końcu są solą mojego życia, więc należy im się wszystko, co najlepsze.
A więc golę się podśpiewując ulubiony kawałek z musicalu „Annie”.
Ktoś słusznie zauważył, że muzyka łagodzi obyczaje, bo ilekroć słucham tej melodii lub nucę ją sobie, uśmiecham się i wiem, że ten uśmiech działa kojąco na moje ofiary, bo powiedzcie, czyż nie lepiej ginąć z ręki uśmiechniętego człowieka, niż mordercy o wściekłych oczach i ponurym obliczu?
Poranna toaleta jest bardzo ważna. Trzeba zadbać o każdy szczegół; dokładnie uczesać włosy, przycinając ewentualne, odstające kosmyki, wyszczotkować zęby, żeby lśniły bielą, gdy odsłonimy je w uśmiechu (Paniegirow miał jedenaście ubytków w swojej szczęce, więc kiedy zobaczyłem jego zdjęcia, byłem przerażony tym brakiem profesjonalizmu), wetrzeć w skórę twarzy krem nawilżający, a potem skropić się dobrą wodą. Osobiście preferuję M7 Yves Saint Laurenta, ale istnieje tutaj, oczywiście, pewna dowolność, byleby tylko ów zapach mieścił się w kategorii „dobrych wód”. Odstraszają mnie wszelkiego rodzaju „podróbki”, które nie przypominają swoim aromatem oryginału, a intensywność ich zapachu znika już po kilkudziesięciu minutach. Tak, więc ogolona twarz czyste, lśniące zęby oraz dobry zapach. No i najważniejsze: dłonie.
Ten finezyjny aparat do zabijania musi, powiadam, musi być za-dba-ny, inaczej pozostałe zabiegi pójdą na marne. Raz w tygodniu udaję się do zakładu kosmetycznego, gdzie wprawna manicurzystka zajmuje się nie tylko moimi paznokciami, ale również całymi dłońmi. Po takim zabiegu poprawia się czucie w palcach, skóra staje się aksamitna i co najważniejsze, bo diabeł tkwi w szczegółach, moje gładko wypolerowane i równo przycięte paznokcie, nie spowodują dodatkowych, tak przecież nieprzyjemnych obrażeń na ciele ofiary, bo co innego, kiedy z premedytacją na skórze nieboszczyka wycinamy jakieś tajemnicze znaki lub słowa dla zmylenia śledztwa, a co innego, gdy nasz klient zostaje przez nas pokaleczony, tylko dlatego, że profesjonalizm był nam obcy. W moim mniemaniu to niedopuszczalne.
Ze spraw podstawowych, ale niemniej ważnych, pozostaje jeszcze ubiór. Oczywiście musi być schludny, żeby nasz klient nie odczuwał dyskomfortu i w ostatnich chwilach swojego życia nie myślał o nas „co za łachudra mnie zabiła”. Jak mówiłem wcześniej, we wszystkim trzeba znać umiar, więc oczywiście nie nakładamy na siebie garniturów od Armaniego, żeby nie powodować dodatkowego przygnębienia u ofiary. Wystarczająco stresujący jest sam fakt zbliżającej się śmierci, więc starajmy się, żeby te ostatnie chwile były miłe dla naszego delikwenta. Oczywiście nie można popadać w skrajność i ubierać się wyłącznie w „second handach”, ale myślę, że prosty garnitur od Hugo Bossa byłby w tym wypadku na miejscu.
No i pozostaje najważniejsze: plan. Plan musi być jasny i prosty. Nie można sobie komplikować pracy wymyślając takie sposoby na pozbawienie kogoś życia, że byle drobny błąd, niesprzyjający zbieg okoliczności, spowoduje fiasko naszej operacji lub co gorsza tylko poważne uszkodzenie ciała ofiary, przy jednoczesnym pozostawieniu jej przy życiu. Brak „modus operandi” jest wielkim błędem nie tylko początkujących, ale również zaawansowanych zabójców, którzy popadają w rutynę. Rutyna niszczy ten zawód i powoduje, że z czasem człowiek ma ochotę rzucić wszystko i rozpocząć nowe życie. Tak jak mówiłem, plan musi być prosty, ale nie prostacki. Powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że nasz klient jest osobą inteligentną, a przede wszystkim, ratując swoje życie, posunie się do niekonwencjonalnych zachowań, a wtedy z mordercy sami staniemy się ofiarą. Obmyślając sposób unicestwienia swojego wybrańca należy pamiętać o każdej możliwej ewentualności, która może przytrafić się nam podczas pracy. Miejsce zbrodni musi być dobrane tak, aby zapewnić nam pełną dyskrecję, jak również możliwość ucieczki.
Najważniejsza jednak w tym zawodzie jest metoda dokonania zbrodni, ale o tym, oraz o wyborze narzędzia morderstwa, opowiem po krótkiej przerwie. Teraz zapraszam na lampkę wybornego Chardonnay i skromną przekąskę.
W sali rozbrzmiały brawa. Słuchacze wstali z krzeseł i udali się w stronę zastawionych jedzeniem i piciem stołów…
Plan był prosty, ale i genialny w swojej prostocie: trzynaście dokładnie wyselekcjonowanych przeze mnie osób otrzymało zaproszenie na wykład pt.„ Morderca – psychopata czy człowiek”. Klientów wybierałem przeszukując dane z największej biblioteki miejskiej. Wystarczyło niewiele wysiłku, żeby włamać się do centralnego komputera tej instytucji i po chwili na moim ekranie pojawiała się całkiem pokaźna lista osób, które najczęściej wypożyczały kryminały lub książki traktujące o seryjnych mordercach. Trochę czasu zajęło mi skompletowanie potrzebnej liczby klientów, bo wszystkich z listy poddałem dogłębnej analizie, wykonałem kilkadziesiąt rozmów telefonicznych podając się za ankietera, aż wreszcie uzyskałem swoją szczęśliwą trzynastkę. Pozostała kwestia wynajęcia sali oraz wysłania zaproszeń. Dekorację pomieszczenia oraz catering powierzyłem profesjonalnej firmie, zastrzegając jednocześnie, że obsługą swoich gości zajmę się sam. Za wszystko płaciłem gotówką, żeby żaden ślad nie mógł doprowadzić policji do mojej osoby…
Wzniosłem toast i wszyscy uczestnicy podnieśli kieliszki w górę.
- Do dna! – rzuciłem pogodnym głosem i z przyjemnością obserwowałem jak moi klienci wychylają wino zaprawione cyjankiem potasu.
Dyskretnie spojrzałem na zegarek. Od sukcesu dzieliło mnie trzydzieści sekund, ale pomimo emocji zachowałem spokój.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem; po minucie na podłodze leżało trzynaście osób i nie było wątpliwości, że nie żyją. Pozostało zatrzeć po sobie ślady. Nie musiałem obawiać się o odciski palców, bo na ich opuszkach miałem przeklejone delikatne lateksowe osłonki, więc całe „sprzątanie” zajęło mi nie więcej niż piętnaście minut.
Strzepnąłem niewidzialny pyłek ze swojej marynarki ( ze względu na wyjątkowy charakter dzisiejszej pracy oraz liczbę klientów założyłem jednak garnitur od Armaniego) i spojrzałem w stronę wiszącego w sali lustra. Uśmiechnąłem się do siebie odsłaniając białe zęby i nucąc ulubiony kawałek z „Annie”, wyszedłem na ulicę. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta, a więc do umówionej kolacji z żoną i trójką naszych pociech, pozostało jeszcze trzydzieści minut.
Byłem pierwszy w rodzinie, który „wdarł się na sam szczyt”. Małżonka, wierząc w powodzenie mojego planu, postanowiła uczcić tę chwilę uroczystą kolacją w nowo otwartej, włoskiej restauracji.
Przy szampanie, moja ukochana żona obiecała przedstawić mi swój plan. W jej przypadku do osiągnięcia celu brakowało już tylko czterech osób…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
msh · dnia 30.08.2009 10:51 · Czytań: 1172 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: