Basia - kolejny fragment - Bajdurzysta
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Basia - kolejny fragment
A A A
- 1 -
Podchody zawsze sprawiały jej trudność. Wrodzona niezręczność, płetwowate stopy zawadzające o każdą gałąź; ciężki oddech raz za razem wieńczył porażkę. Ale nie poddawała się, nie tym razem, biała flaga nie mogła załopotać w jej ręce. Podchody przestały być bowiem głupią zabawą, teraz to była walka…
A jednak przystanęła. Starła pot, rozmazując krew na czole i policzkach. Wymówka, dobrze o tym wiedziała – krople nie zalały jeszcze oczu, nie musiała ich ścierać. Ale głupio było przyznać przed samą sobą, że nie ma już sił. Nabrała powietrza; głęboki, głośny haust – zbyt głośny, by łudzić się, że tego nie usłyszały. – Biegnij dziewczyno, biegnij! – kontrolka w jej mózgu wyła przeciągłym alarmem. Zbliżają się! Idą, chrzęst zeschniętych liści był tego dowodem, trzask łamanych gałęzi – nie było czasu na postój. Znów przetarła oczy, tym razem uwolniła je od łez – to był tylko przeciek, ale tama w jej oczodołach mogła nie wytrzymać kolejnego razu.
- Baśka!
Wrona zerwała się z wierzchołka sosny. Kłąb chmury zakrył blade słońce. - Już tu są! – przeczucie podniosło larum w jej czaszce. Upadła.
Powalony wichurą kasztan legł u podnóża wzniesienia – korzenie niczym macki przedwiecznej bestii sterczały poruszane melodią wiatru. Piętnaście metrów. Tyle dzieliło ją od głębokiej wyrwy po systemie korzennym. Piętnastometrowy spacerek jeżynową dżunglą.
- Nie skończyłyśmy z tobą, wyłaź!
Tama pękła. Z oczu potoczyły się łzy. Wzrok został wyeliminowany. Ale był jeszcze słuch, a ten dokładnie rejestrował każdy szelest – tłuczenie serca o worek osierdziowy, nawet to nie zakłóciło odbioru.
Wrona zatoczyła koło nad poległym olbrzymem. Zakrakała na wronią modłę – nie widząc i nie myśląc nic, Basia rzuciła się w kolczaste ostępy. Spodenki, bluzka, skrawki materiału zostawały na gałązkach. To była opłata za przejście, za cholerną przeprawę. Kolce zmieniły jej skórę w pancerzyk jeża, szloch uwiązł w gardle, włosy – jeden wielki kołtun, gubił pasmo za pasmem, ale nie narzekała. Głęboka jama wypełniona deszczówką rosła w oczach. Cel był już blisko.
- Kurwa mać, wypierdalaj z tego lasu! – piskliwy głosik dobiegł gdzieś z góry. Zgarbiona postać przedzierająca się kolczastym gąszczem, zanurkowała w gęstwinę. Dłońmi zakryła oczy, łzy wyschły bólem i ranami. Skulona, napełniła płuca serią płytkich oddechów, przytwierdzone do oczu palce, rozwarły się na moment.
- Bacha, wiesz co cię za to czeka, głupia pizdo? Miałaś oberwać tak jak zwykle, ale teraz, Bóg mi świadkiem, że cię chyba zapierdolę. Auu! Dorota, patrz gdzie łazisz ! – paprocie zadrżały gniewnie na szczycie pagórka. Wielkie buciory przytwierdziły pierzaste liście do podłoża. Zaczęły się pierwsze szturchnięcia, coś wisiało w powietrzu. Trzy metry niżej, skryta pod baldachimem zielono – czarnego królestwa kolców dziewczynka, znów zalała się łzami. Skrwawione dłonie poczęły jednak z determinacją osuszać oczy. Chciała dojrzeć awanturę, w końcu pyskówka przybierała z sekundy na sekundę coraz gwałtowniejszy obrót.
- Buch! – głuchy odgłos ciosu w zwaliste ciało rozległ się na górze. Basia odetchnęła spokojniej, wykrzywiła nabrzmiałe wargi w nikłym uśmiechu – kłótnia między wrogiem znaczyła jedno – nadciągał kres prześladowania. Spór nie był jednak gwarantem jej nagłego bezpieczeństwa. Ostatni rok podstawówki i pierwszy gimnazjum nauczył ją przecież nie ufać w bójki wroga. Zwykle obrywała po takiej bójce raz jeszcze, w prawdzie nieco mniej boleśnie i krócej, ale takie niuanse nie robiły wielkiej różnicy czternastoletniemu dziecku.
- Do kryjówki! – nie miała ochoty biernie czekać na to, aż któraś z rówieśnic stoczy się z góry wprost na jej plecy. Ruszyła. Kolce, pająki, rany na skórze, najmniejszy ruch był piekielną męką. Czołgała się, w końcu nie miała innego wyjścia. Zduszony w klatce krzyk bólu nieomal rozsadzał jej pierś. Ale i z nim wygrała …
Jesień przyszła nagle. Szum letniego zefirku i ochłoda, jaką daje bystry strumyk nie zdołały wyparować z umysłów miejscowych, gdy wszystko przepadło. Nowa pora roku przybyła wiatrem i deszczem – zimnym deszczem. Kąpiel w stagnującej deszczówce – to już nie był ten rodzaj ochłody, na który czeka się z utęsknieniem.
- Do kryjówki! – powtarzany w kółko rozkaz zmusił wątłe ciało do zamoczenia. Obszarpany but znalazł dno – rozmokłe błocko niedające oparcia, były jednak korzenie. Czarne, giętkie paluchy, których złapała się w panice. Coś walnęło na górze. Ciężar wielki niczym wór ziemniaków stoczył się z góry. Trawa i paprocie zgięte niczym plecy pielgrzymów. Jedna z dziewczyn właśnie odłączyła się, a dokładniej została odłączona, od reszty ekipy. Trzaski, wyzwiska i szum tratowanej ściółki - koleżanki pognały za toczącą się wspólniczką.
- To jeszcze nie koniec. Ciekawe, która tym razem? – wyszeptała Basia, pozwalając tyłkowi opaść na dno kałuży. Mętna woda sięgała pępka. Podciągnęła nogi, kolanami niemal trącając drżący podbródek. Woda była chłodna. Rany piekły dotkliwie. Nie wyznała jednak tego głośno. Zamiast pozwolić paciorkom łez na zroszenie policzków i skrawków bluzeczki, zaśmiała się gromko. Śmiech napełnił jeżynowe pole i kotlinkę, którą szarżowała przed kilkoma sekundami.
Zamilkła równie szybko! Otwartą dłonią wymierzyła sobie policzek – taka kara za lekkomyślność. Skuliła się jeszcze bardziej. Nasłuchując, przylgnęła do kopczyka pulchnej ziemi wypchniętego monstrualnym korzeniem. Czas popłynął leniwą falą.
Wiatr zakołysał igliwiem na pobliskich sosnach. Przetrzebione krzaki jeżyn zmuszono do ostatniego tańca. Powietrze pulsowało. Gęsta kawalkada chmur miarowym ruchem wpłynęła na przestwór nieba. Zbliżała się burza – ostatni znak odchodzącego lata - urywane, niknące w oddali krzyki trójki dziewczynek były zapowiedzią nawałnicy.
Spłoszona wrona uparcie kołowała nad głową Basi. Instynkt nakazał jej szukać schronienia, a że była jeszcze młodym ptakiem, przychodziło jej to z największym trudem. Krakać umiała jednak pierwszorzędnie, jej zawodzenie wzbudziłoby dreszcz u każdego wędrowca. Tylko ukryta dziewczynka zdawała się być obojętna na ptasi jazgot.
Wciśnięte w wilgotną wyrwę, z głową przyklejoną do obumarłego korzenia dziecko zamknęło bowiem oczy; osunęło się w przepastne ramiona Piaskowego Dziadka. Nastał czas miarowego oddechu i cichutkiego pochrapywania. Odległe grzmoty miały jednak już wkrótce przerwać leczniczy sen.

Dom stał na skraju lasu. Wielka, ciężka bryła posunięta w latach tkwiła tam od zarania dziejów. Wychodząc z lasu widziała front budynku – drewniany ganek okolony zatopionym ogródkiem. Woda stała wszędzie – niemożliwością było dotarcie do drzwi suchą stopą. Stopa Basi nie była jednak sucha, była przemoczona, zresztą jak i całe ciało dziecka.
Piętrowy dom budził skrajne emocje. Podziw ze względu na wielkość i drwiny wynikającego z jego opłakanego stanu. Napęczniałe szczebelki tworzyły przód ganku, odpadające okiennice, umorusane okna i tynk schodzący długimi pasmami - trudno orzec, co było najgorsze. Dziewczynka nie musiała się zastanawiać. Mieszkała w tym gmaszysku całe życie – powinna znać odpowiedź. I znała!
- Ojciec! – wymamrotała i stanęła. Szarpnięciem wyciągnęła ostatnie kolce z nabrzmiałej nogi. Ciało, z mnóstwem drobnych ran, uwolniono od ostrego pancerza. Znajdowała się w połowie ogródka. Stagnujące bajoro, z wodą pod kostki odbierało jej resztki sił. Chude dłonie oplotły ramiona tworząc krzyżyk na piersi. Zimno paraliżowało. Burzowe chmurzyska odpłynęły targane wichurą. W zamian, niebo pokryło się warstwą pierzastych obłoczków, zbyt rzadkich, by zakryć sobą cały błękit nieboskłonu. Mimo poprawy pogody, aura nie była korzystniejsza – słońce, a wraz z nim ostatnie promienie ciepła umknęły za pobliskie dęby. Nadchodziła noc.
- Rusz się idiotko! – zganiła samą siebie – To jego wina, ale nie myśl o tym. Musisz dojść do domu, tylko tyle! O nic więcej cię nie proszę. Zróbcie to dla mnie nóżki, jeszcze kilka kroków.
Ale i jeden krok był katorgą, co dopiero kilkanaście. Łzy spłynęły podrapanymi policzkami. Ścierała je gniewnie, dobrze jednak wiedząc, iż w ten sposób nie okiełzna rozszalałego potoku.
- To jego wina. Wredny, cholerny dziad! – wraz z epitetami, paciorki stały się mniejsze. Stopy drgnęły buńczucznie, podniosły się i ledwo żywy trzewik postawił kolejny krok. Następny i jeszcze jeden. To zawsze skutkowało. Uśmiechnęła się w duchu, nie przerywając wulgarnego monologu podsumowującego ojca. Wściekłość! Wystarczyło doprowadzić umysł do tego stanu, a on zrobił resztę. Wtedy bolało mniej, zarówno razy wydzielane przez koleżanki, jak i te domowe, prezent od tatusia – jak je lubiła nazywać. Zaczęła biec…
Język mielił najgorsze słowa, jakie kiedykolwiek posłyszała. Nogi będące potężnym źródłem bólu, skrwawione plecy i zranione ramię, nawet kaszel rozrywający płuca, ból przestał mieć władzę nad drobnym ciałem. Otoczyła umysł szczelnym kordonem, odgradzając go od świata zewnętrznego. Skupiwszy się na gniewnie, na nienawiści, jaką pałała do wszystkich prześladowców, mogła dobiec do domu.
- Szybciej! Szybciej – kontrolka w głowie znowu rozwyła się na dobre. Kordon otaczający zwoje mózgowe nie był przecież aż tak potężny – ból rozpoczął już walkę. Kwestią czasu stało się jego ponowne wdarcie do środka.
Dwa okienka wmontowane w fasadę budynku dwadzieścia centymetrów nad powierzchnią ziemi doprowadzały światło do piwnicy. Teraz jednak, to stamtąd sączyło się pomarańczowa łuna, rzucając jasną poświatę na podmokły ogródek. Tam właśnie, w swoim królestwie pod drewnianym gankiem siedział on, Andrzej, ten cholerny dziad.
Ostatnie metry były susami. Potężnym skokami, które zdziwiły nawet Basię. Pokonała schodki, dostając się na ganek. Drewniane klepki zaskrzypiały gniewnie pod jej stopami. Deszczówka spływająca rynną bębniła w metalowe wiadro stojące przy pierwszym stopniu. Jednak to urządzenie działało najgłośniej. Ojcowski sprzęt, z nazwą zbyt dziwną dla czternastolatki, by móc ją zapamiętać, świdrował powietrze. Zakryła uszy. Kordon właśnie skapitulował. Upadła na kolana. Do bólów już nabytych dzisiejszego dnia, doszedł kolejny: straszliwy świder wchodzący w czaszkę, jak w masło.
- Klamka! – Ta jedna myśl zdawała się ją ratować. Podniosła drżącą dłoń. Schodząca płatkami farba pokrywała zimny metal. Pociągnęła i … nic. Drzwi stały niewzruszone. Powtórzyła czynność z mieszaniną determinacji i złości. Gruchnęła pięścią, zadudniła obiema rękoma, wszystko na nic. Urządzenie z piwnicy podwoiło obroty; krzyknęła, czuła bowiem jak czaszka rozdziela się na dwoje.
- Zamknięto je z drugiej strony - wiedziała o tym. Ojciec robił tak każdorazowo, gdy schodził do piwnicy. Czynił to codziennie. Odbębniwszy wakat w szkole, pędził rozsypującym się maluchem do domu, przekręcał kluczyk, zbiegał do piwniczki i odpalał te wszystkie urządzenia. W samotności tworzył jakieś ustrojstwa, które, jak sam twierdził, miały odmienić ich parszywy los. A ona oczywiście zapomniała swojego klucza.
– Cholerny dureń! – ostatki świadomości skarciły ojca – I głupia idiotka! – boski gniew znów podniósł łeb pod jej czaszką. Tęskniła za nią, za wrogością, która mogła choć na chwilę pozbawić ją kontaktu z tym wszystkim. I udało się. Nogi znów się wyprostowały, błędnik przestał odbierać ogłuszający jazgot maszyny, ciało stało się tylko nic nie znaczącą powłoką. Umysł za to, pracował na najwyższych obrotach.
Szopa na drewno znajdowała się z drugiej strony posesji. Z tej mniej reprezentacyjnej, jak powtarzał to kpiącym głosem Andrzej, w te dni, gdy akurat miał lepszy humor. Front budynku i okalająca go działka prezentowała się nader niesmacznie nawet wiosną, gdy trawa była jeszcze niska, a chwasty nie rozpleniły się wszędzie dookoła; tył natomiast określić można było tylko w jeden sposób: śmietnik. - Zsyp międzynarodowej fabryki zajmującej się produkcją elementów stalowych, oto mój ogródek – w taki sposób określiła go Basia na jednej z kart swojego pamiętnika. Taki też obraz widziała każdego ranka, w chwilę po otwarciu oczu. Teraz nie przejmowała się jednak ani stertami porozrzucanych urządzeń – ojcowskich arcydzieł, które wbrew mniemaniu, nie zrewolucjonizowały ich ubogiego życia, ani też szczapami wilgotnego drewna, gnijącymi pod kołtunem dawno nie koszonej trawy. Sprawa była poważniejsza.
Dostanie się do sypialni wymagało od dziewczynki wspinaczki. Pokój znajdujący się na pierwszym piętrze usytuowano zbyt wysoko jak na zasięg chudych ramion. Miała jednak swój opatentowany sposób. W drewutni stała konstrukcja, kilka kawałków ściętego pnia połączonych w stabilną drewnianą całość. Andrzej, gdy nachodziła go refleksja dotycząca potrzeby zakupu drewna na zimę, układał zakupione pieńki na owej konstrukcji, a następnie piłą ręczną pracował z niewdzięcznym materiałem aż do zmierzchu. Basia znalazła jednak nieco inne zastosowanie dla drewnianej podpórki.
Zastając zamknięte drzwi przemykała na tył domu, zygzakiem omijała labirynt porozrzucanych gratów, z trudem wyciągała ustrojstwo z szopy i targała je aż do kuchennego okna. Wtedy to, niemal lecąc już z nóg, wdrapywała się na sam wierzchołek chwiejnej konstrukcji, palcami wczepiała się w zardzewiałą rynnę i podciągała się na tyle wysoko, by móc dosięgnąć nigdy niezamykanego okna. Później wystarczyło tylko wejść do domu, otworzyć główne drzwi, przemknąć chyłkiem raz jeszcze na tył domu i schować podpórkę. To było wszystko. Wejście do domu Basi to dość pracochłonne zajęcie, ale zdążyła już przywyknąć.
Tym razem cały proces miał wyglądać podobnie. Miał, lecz taki nie był. Dotarłszy na tył domu, zobaczyła bowiem coś, co w jednej chwili przeraziło ją, ale i rozwiązało wszelkie problemy. Konstrukcja stała już przy ścianie; zerwana rynna wisząca dotąd pomiędzy kuchnią, a jej sypialnią dyndała smętnie, jej koniec znikał za kuchennym oknem, za zbitym kuchennym oknem. Kawałki szkła pokrywały gęstym dywanikiem zarówno trawę, jak i blat stołu. Basia stanęła dęba. Targane zimnem ciało przeszył dreszcz. Zęby zaczęły dzwonić. Powrócił, kordon w głowie wytrzymał krócej niż ostatnim razem. Ból odzyskał władzę, lecz jego panowanie nie trwało długo. Zdominowano go. Przybył kolejny dręczyciel: strach. To on zatrząsł wątłym ciałem, jeden, drugi, trzeci raz. Oczy dziewczynki napełniły się łzami, nos siąkał bez końca, teraz nie mogła już udawać, że się nie boi. Ucieczka przed żądnymi krwi koleżankami, to było nic w porównaniu z tym, co zrobi jej ojciec. Szyba była zbita, drobinki szkła walały się wszędzie dookoła. Andrzej nie będzie szukał winnego, on znajdzie go natychmiast. Zziębnięte i zmaltretowane dziecko – obwini je bez chwili wahania, w końcu robił to już wiele razy.

Z dworu obraz zniszczeń wyglądał katastrofalnie. Wielka dziura ziejąca w miejscu, gdzie niegdyś, a dokładnie jeszcze tego ranka, znajdowała się szyba. Złamana okienna rama, zielone odciski butów pokrywające murek, jak i powierzchnię parapetu. To nie była przyjacielska wizyta, to było regularne włamanie. Andrzeja takie szczegóły nie będą jednak obchodzić.
Zresztą jego wściekły wzrok padnie najpierw na wnętrze spfrowanowanej kuchni. Na zalaną podłogę, na drzwiczki kuchenki dyndające na jednym zawiasie, na aneks, którego obicie chyba nie przypadło do gustu wizytującym … - Mam przechlapane! – Basia stanęła na środku pobojowiska. Z trwogą omiotła wzrokiem nowy wystrój;
- Tylko ślepy, by tego nie zauważył – pomyślała.
Rozejrzała się ponownie. Tym razem nie w celu oszacowania strat, lecz by dokonać selekcji niezbędnej przy sprzątaniu. Podłoga wymagała największego zachodu: podtopione linoleum musiało zostać uszkodzone w trakcie rozszalałej szarży nieproszonych gości; drewniane klepki znajdujące się pod nim bulgotały przy każdym kroku dziewczynki. Tego nie mogła naprawić, tak jak i okna, a także zerwanych drzwiczek kuchenki. Ogólne, kosmetyczne porządki, to wszystko czym mogła się zająć, mając jednocześnie nadzieję, że choć trochę pohamuję to ojcowską rękę. Nie zrobiła jednak nawet tego …
Szok wywołany zbitym oknem, jak i stanem, w jakim znalazła kuchnię, uniemożliwił jej dogłębne rozmyślanie. Przystępując do pracy nie zastanawiała się kim byli włamywacze, ani też w jakim celu przybyli do jej domu. Odkryła to jednak dość szybko, bynajmniej wydawało się jej, że odkryła …
Porządki rozpoczęła sprawą najpilniejszą, osuszaniem podłogi. Z małej rupieciarni znajdującej się na korytarzu przyniosła kubeł i plastykowy mop do podłóg. Był to wybór podyktowany nie tyle troską o zalane linoleum, co własnym wygodnictwem. Opadła na krzesło przy lodówce. Co prawda nie mogła stamtąd dosięgnąć wszystkich zakamarków kuchni, ale za to jej nogi zakosztowały kilku chwil odpoczynku. Machała ręką w przód i w tył, wykręcała mop w kuble, to znów rzucała go na wilgotną podłogę. Pracowała w pocie czoła, raz po raz zapadając, w krótki, niespokojny sen, którego bohaterem nieustannie był jej rozsierdzony ojciec. I trwałoby to zapewne jeszcze dosyć długo, gdyby w pewnym momencie podrapana ręka nie omsknęła się uwalniając zaspaną łepetynę.
Policzkiem uderzyła w blat szafki, centymetry dzieliły jej gałkę oczną od łyżeczki tkwiącej jeszcze w cukrze z rozbitej cukiernicy. Ale to nie łyżeczka sprawiła, że zerwała się z krzesła niczym oparzona. Na blacie leżało zdjęcie: płyta z granitu, z wyrytą nań pośmiertną inskrypcją i fotografią kobiety o pociągłej twarzy. Dwa porcelanowe wazony z wciąż świeżymi kwiatami leżały zbite na ścieżce. Zapadła noc, księżyc był jednak łaskawy dla grobu, opromieniał go. Opromieniał to, co z grobu zostało. Źrenice Basi powiększyły się. Patrzyła na odrzuconą płytę nagrobną, ziemię rozkopaną starą łopatą, wciąż jeszcze tkwiącą w ziemnym nasypie. Spojrzała na zmurszałe drewno, na szczątki trumny walające się we wnętrzu grobu … na próżno szukała ciała.
Wykrzywiła wargi, łzy potoczyły się po policzkach. – Zabrano ją! Jej matkę wyrwano z wiecznego spoczynku. – Szmaciana lalka walnęła o mokre linoleum. Poddała się.
Zapanował ból …

- 2 -
„Grabarz był zły, słyszałam to w jego głosie. Zakłóciłam nocny spoczynek, albo co bardziej pewne, jedną z faz całonocnego rżnięcia. Jego małżonka, ta wyścigowa klacz, z obwisłymi od ściskania sutkami, prychała pogardliwie; to również nie umknęło mojej uwadze. Rzeczowym tonem opisałam mu sytuację. Potrzebowałam dziury, najlepiej głębokiej. Zresztą to się rozumie samo przez się, z jakiego innego powodu dzwoniłabym do grabarza o czwartej nad ranem?
Facet mnie wyśmiał. Stwierdził, że mam majaki, albo halucynacje, albo co najpewniejsze właśnie uciekłam z domu wariatów. I znowu musiałam użyć rzeczowego tonu. Nie wiem, tym głupim dorosłym wszystko trzeba tłumaczyć po dziesięć razy! – Leży na tapczanie od czwartku. Spuchła, a ciało zrobiło się zielone. Bulgocze. Wszystkie muchy z miasta zleciały do nas. Mają uciechę, wie pan. Tyle gnijącego, śmierdzącego mięcha, palce lizać, nie sądzi pan? A może sam pan chce się przekonać? Zapakować ją w brezent, wrzucić na taczkę i odstawić pod pańskie okno? Żonusi spodoba się prezent …
Trzask! Chyba nieco mnie poniosło. Mężczyzna rzucił gniewnie słuchawką.. Aparat niechybnie pękł na pół, ale mało mnie to obchodziło. Jak zwykle musiałam liczyć tylko na siebie. Parszywy osioł, cholerny krętacz, och mogłabym ich wszystkich pozabijać. A ten dureń, mój głupi ojciec wciąż klęczał przed tapczanem i całował jej stopy. Ohyda!
Zeszłam po schodach. Wiedziałam, że to nie potrwa długo. Jego czułość miała swoje granicę, smród zabija bowiem nawet najgłębsze uczucia. A ona cuchnęła obrzydliwie. Uciekł jakieś dwie minuty później; trzeba mu przyznać, że twardy z niego facet.
- Jurny grabarz nie wytrzymałby nawet dziesięciu sekund! – zarechotałam. Zawsze lepiej przystępować do takiej roboty z uśmiechem na ustach, taka moja mała życiowa maksyma. Gówno wymaga zmiękczenia. Szyderczy śmiech przy wynoszeniu matczynego truchła, to właśnie był środek zmiękczający.
Tatuś zaszył się w składziku, czy w laboratorium, czy jak tam nazywa to swoje cholerstwo. Sądził zapewne, że siedzę u siebie, opatulona kołderką, wypłakując się w ramię pluszatemu misiowi. O nie tatusiu! Twoja kruszynka pracuję; w końcu ktoś w tej rodzinie musi od czasu do czasu ponosić spodnie.
Z taczką nie żartowałam. Jak inaczej miałabym wynieść to cielsko do lasu? Kółka zgrzytały przeraźliwie, rdza wyżarła w dnie kilka dziur, ale jej to już chyba nie robiło różnicy. Najpierw odgoniłam owady. Syzyfowa praca; ledwo tylko oczyściłam zielony, wodnisty balon – obrzmiałą facjatę rodzicielki, musza wataha przysiadła na wysadzonym żołądku. Tam, poprzez wyrwę w atłasie czerwonej koszuli nocnej wróciła do żarłocznego biesiadowania. Flaczki aż gotowały się pod krwistym materiałem.
- A masz! – ryknęłam, waląc papciem w miejsce największej kotłowaniny. Żołądek raz jeszcze podskoczył, zastygł w bezruchu na sekundę, by w końcu zapaść się niczym karciana budowla. Ach i ten zapaszek! To nie był mój najlepszy pomysł, no chyba, że za kryterium tworzenia statystyki przyjmiemy natężenie smrodu. Tak, wtedy z pewnością mógłby zdobyć laur pierwszeństwa! Skuliłam się, zasłoniłam oczy i usta, lecz nie wytrzymałam. Zwiałam do łazienki.
Andrzej jest twardym facetem, głuchym zresztą też. Ale węch ma jak sto diabłów. Jeżeli zwąchałby, że ciało śmierdzi intensywniej, no cóż doszłoby do scysji. A to mogłoby nieco pokrzyżować moje plany. Przemogłam się więc i wróciłam.
- Rozpoczętą pracę należy kończyć – łatwo jest wciskać takie bzdury. Czym innym jest jednak gadanie, a czym innym przebieranie łapami. Tym razem musiałam zrobić to drugie. Ważyła sześćdziesiąt dwa kilo. Odchudzała się całe życie, jedna dieta goniła drugą: proteinowa, niskotłuszczowa, makaronowa. Ach, gdyby tylko wiedziała, że wybierając się w swoją ostatnią podróż wygląda jak ciężarna hipopotanica. Wielki, nabrzmiały, śmierdzący zwał tłuszczu, no tak diety spisały się cholernie dobrze.
Grabarz dał dupy, ojciec zawodził w swym zacisznym kątku, a ja dopchnęłam taczkę do krawędzi łóżka i prężąc ramiona spychałam matkę w zardzewiałą otchłań jej prowizorycznego karawanu. Życie toczy się zwykłym biegiem. Jeden musi pracować, by odpoczywać mógł inny. I kolejny powód do głośnego rechotu. Zmiękczacze smrodu działały pierwszorzędnie.
Uff! Puff! Uch! Ach! Wydałam z siebie cały arsenał dźwięków, nim umieściłam ją we wnętrzu taczki. Jak się okazało, zrzucenie mamusi z kanapy to był pryszcz. Zabawa zaczęła się w chwili, gdy jej zwisająca noga prawie wkręciła się w jedno z kółek. Potrzebny był plan, niemożliwością było bowiem pchanie trupa, który nieustannie hamuje …
Ducha wyzionęła cztery dni wcześniej. Bogu dzięki, że ojciec opłakiwał ją tyle czasu. Zimna i sztywna przeleżała na tapczanie w salonie wystarczająco długo, by mięśnie na nowo stały się wiotkie. Stwierdziłam to z prawdziwą satysfakcją. Na łamanie kończyn nie miałam przecież czasu. Nogi skrzywiłam w kolanach; kości trzeszczały groźnie, lecz wytrzymały naprężenie. Niczym siedzący na igłach fakir moja matka zatopiła się w swoim pojeździe. Teraz to było co innego … zapakowałam ją w taczkę w przeciągu dwóch minut.
Stopy szczerzące się bladymi kośćmi wepchnęłam pod nabrzmiały tyłek. Obwisłe, pokryte zielenią ramiona skrzyżowałam na cyckach, a głowę opatuliłam workiem foliowym. Wytrzeszczone gały matki, choć ogień wypalił się w nich już dawno, nadal pozostały czujne. Przestałam rechotać. Ta stanowczość; pusty, lecz przenikliwy wzrok wpatrzony we mnie. Zdawała się pytać: kochanie, co ze mną robisz?
Jej smród otoczył mnie szczelnym pierścieniem. Łzawiłam.
Głupia idiotka.
Płaczesz za nią?
Mamusiu …

Na drzewa, potężne chojary mogące skryć człowieka pod baldachimem cienia, natrafiłam jakieś trzysta metrów od brzegu lasu. W oddali widziałam nasz dom. Budząca się jutrzenka oświetlała go od niechcenia. Andrzej nadal gnił w piwnicy – nikły blask pojedynczej żarówki odcinał się od wciąż spowitej mrokiem ziemi. Panowała ciemność, lecz świt był już bliski. Cholerne słońce. Jak na złość zawitało na horyzoncie i nie czekając na przyzwolenie, rozpoczęło całodzienną wędrówkę po krętej ścieżce firmamentu.
Jeszcze dalej. Pchałam taczkę z bryzgami potu na czole. Bluzka z nadrukiem Disneya śmierdziała i lepiła się do skóry. Miałam dosyć. Umęczone dłonie drżały na rączkach taczki. Stopy już nie kroczyły, one szurały o podłoże i ten krzyk. Jazgot podniesiony gdzieś w głębi mózgu; słaby z początku pomruk zmieniający się w końcu w kakofonię udręczenia: Do lasu. Głęboko, by nigdy jej nie znaleźli, byś sama zapomniała gdzie leży!
Więc wlokłam się. Pchając przed sobą matczyne truchło, wprost do serca dziczy, uciekałam przed zwodniczym blaskiem …Miał rację! Krzyk w mej głowie. Zakopałam ją przy kamieniu. W lisiej jamie pogłębionej domowym szpadlem, na tyle daleko od uczęszczanych traktów, by ciężko było ją odszukać. Ale nie wystarczyło mu.
To tchórz, boi się, że go znajdą, że trafią na nasz ślad. Życzył sobie przyozdobienia, nie grobu jednak, lecz mamusinego ciała. Miałam zrobić to szpadlem, wbijanym na chybił trafił w obfite zwłoki. Ozdabiałam więc, brzuch, czoło, ręce, nogi, krocze … matka aż podskakiwała z zachwytu. A jej ciało … no cóż, śmierdziało cholernie. Ja miałam jednak swoje zmiękczacze i rechotałam do rozpuku, a on śmiał się wraz ze mną …
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Bajdurzysta · dnia 02.09.2009 09:04 · Czytań: 1396 · Średnia ocena: 4,4 · Komentarzy: 9
Komentarze
sirmicho dnia 02.09.2009 22:17 Ocena: Świetne!
O w mordę... świetny tekst. Genialny. Czytałem go z zaciekawieniem... nie, to złe słowo... pochłonął mnie w całości. Masz tam kilka literówek, ale późna pora i nie mam już siły wypunktowywać. Czekam na więcej. Ode mnie w pełni zasłużone "świetne"!
Bajdurzysta dnia 03.09.2009 17:54
Dzięki wielkie sirmicho za słowa uznania. Ten fragment jest chyba bardziej spójny niż poprzedni ... mam nadzieję, że niedługo zamieszczę następną część. Wiem, że Basia ma kilka uchybień jeżeli chodzi o literówki i powtórzenia, ale poprawię je dopiero w weekend. Pozdrawiam
wiewioorka dnia 04.09.2009 16:53 Ocena: Bardzo dobre
Noooo, trzeba przyznać, że stworzyłeś coś ciekawego, jakiś inny schizofreniczny świat, w którym niczego nie można być pewnym. Gdyby nie było tak ponuro dałabym świetne, ale za zmęczenie mnie bieganiem po krzakach obniżę do bdb. Czekam co będzie dalej...:smilewinkgrin:
aGRAFka dnia 18.09.2009 23:42 Ocena: Świetne!
Normalnie brak słów... Super tekst...choć mrok z niego bije- potrafi ta ciemność zagarnąć światło tkliwego wspominania dzieciństwa...Biedne dziecko- chciałoby się powiedzieć...a z drugiej strony- jakie już nieczułe...Baśka niemal staje mi przed oczami jak to czytam...a nawet teraz jak już skończyłam mogę sobie wyobrazić wszystko oprócz twarzy...ale może twarz nie jest tu taka istotna...Generalnie-coby nie mówić- mocne...
Bajdurzysta dnia 19.09.2009 00:02
Agrafko Bóg zapłać za dobre słowo to miło gdy czyta się takie komentarze, pracuję już nad kolejną częścią Basi, a w międzyczasie zamieszczę treatment scenariusza Motocyklowa Wolność, niestety nieco mniej mroczny. Jeszcze raz dziękuję.
bassooner dnia 29.09.2009 09:38 Ocena: Świetne!
świetne!!!

te opisy i zdania... też bym tak chciał... ;-(((
Jack Duck dnia 04.10.2009 17:41 Ocena: Dobre
Będę czytał po kawałku, więc teraz tylko fragment ocenię i poprawię (a ocenę co najwyżej poprawię w tą lub we w tą :D ).
Tak więc:
Cytat:
niemrawe słońce
- słońce może być już bardziej blade, jasne, ale nie niemrawe.

Cytat:
rzmot przeczucia rozpłatał jej czaszkę
- co to, ona już nie żyje? :p. Ujmij to jakoś inaczej.

Cytat:
gubił pasmo, za pasmem
- bez przecinka.

Cytat:
Kurwa mać, wypierdalaj z tego lasu!
- dwa wulgaryzmy w jednym zdaniu to za dużo, w dodatku bez dodania im jakiekolwiek finezji, która ich użycie by usprawiedliwiała.

Cytat:
Bacha, wiesz co cię za to czeka, głupia pizdo? Miałaś oberwać tak jak zwykle, ale teraz, Bóg mi świadkiem, że cię chyba zapierdolę. Auu! Dorota, patrz gdzie łazisz
- jak wyżej.

Cytat:
głuchy odgłos ciosu między łopatki rozległ się na górze
- jak odgłos, to skąd wiadomo, że w łopatki? [logika]

Cytat:
ej zawodzenie wzbudziłoby dreszcz u każdego wędrowca. U każdego, prócz ukrytej dziewczynki.
- za dużo patosu i tak dziecinnie zdanie sklecone.

Cytat:
- Rusz się idiotko! – zganiła samą siebie – To jego wina, ale nie myśl o tym. Musisz dojść do domu, tylko tyle! O nic więcej cię nie proszę. Zróbcie to dla mnie nóżki, jeszcze kilka kroków.
- jak wyżej.

Eeech, nie mogę póki co dalej, daję na razie co dobry, a opiszę całokształt i poprawki później.
Bajdurzysta dnia 04.10.2009 17:47
Dzięki wiaderny wiedziałem, że można na Ciebie liczyć już się zabieram za poprawki.
Bajdurzysta dnia 04.10.2009 18:05
Ok, jak na razie poprawiłem. Z niektórymi kwestiami się zgadzam i posypuję głowę popiołem, inne za to neguję i na chwilę obecną zostawiam je w spokoju. Chodzi przede wszystkim o wulgaryzmy użyte w zdaniach bez jakiejkolwiek finezji ... o taki efekt właśnie mi chodziło, surowe mięso wrzucone w tekst, który jest na trochę wyższym poziomie. Wypowiadają je koleżanki ze szkolnej ławy Basi ... jej oprawczynię ... chciałem pokazać między nimi pewną różnicę nie tylko zachowania ale i używanych słów. Dlatego z jednej strony mamy Basię, która przemawia bardziej patetycznie (z przedostatnim punktem Twojej rozbiórki zgadzam się w stu procentach, z ostatnim jednak już nie), z drugiej natomiast widzimy grupę potwornych dziewczyn, o których ma świadczyć przede wszystkim ich słownik. Nie wiem czy zauważyłeś, ale celowo nie opisywałem tych osób.
Dziękuję bardzo za opinię i podsumowanie, czekam na resztę i pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty