Pana –skiego widywano zawsze wieczorem, gdy wyprowadzał swoją jedyną towarzyszkę, starą suczkę, na spacer. Właściwie wynosił ją delikatnie i szedł tak z pieskiem na rękach na najbliższy trawnik przed blokiem, gdzie kładł ją czule i czekał, aż nacieszy się naturą. Jak sądzono, tylko wtedy starszy pan opuszczał swoje ciasne, parterowe mieszkanie.
Dzisiaj szedł jednak wykładaną kostką ścieżką, potykając się co chwilę przez grzęznącą w nierównościach nawierzchni laskę. Szedł zupełnie niezauważany, milczący i poważny, ze wzrokiem skierowanym pod nogi, lewą rękę przytykając w kelnerskim geście do pleców. W palcach prawej lekko drgała metalowa, obdarta gałka jedynego oparcia, jakie może zostało mu w życiu. Szara kurtka sprzed kilku dekad, szare spodnie z zaniedbanymi nogawkami i tkwiąca chwiejnie na nieomal łysej czaszce czapka dopełniały obrazu – ikony zaniedbania i zużycia. Pomiędzy wyblakłą wełną okrycia głowy a nierówno opiętym na szyi kołnierzem nikła jakby roztapiająca się twarz. Pobrużdżona skóra czoła, wklęsłe i obwisłe policzki, prawie niewidoczny w fałdach tkanki podbródek a nad nim w linii prostej bulwiasty chłopski nos upodabniały ją do lukrowej figurki poddanej działaniu słońca. Jedynie oczy, chociaż osadzone głęboko między krzaczastymi brwiami i workami luźnej skóry, zdawały się świadczyć, że to nie karnawałowa maska lichego sortu, a coś jeszcze żywego. Dzisiaj świeciły osobliwym blaskiem. Tylko w ruchliwości tych oczu, ich nieomal boleśnie przytomnym wyrazie, odmalowywało się podniecenie i wzniosły nastrój, jakiego doznawał starzec idąc tak i potykając się. Nie wziął dzisiaj autobusu – przecież warto czasem nie tylko popatrzeć, a pobyć ze światem twarzą w twarz. Nie miał też, o ile pamiętał, żadnego biletu, a na najkrótszą nawet rozmowę nie znajdował już sił; mowa i słuch, precyzja ruchu do portfela i odliczanie monet – to wszystko musiało zostać w podobnych okazjach zaangażowane. Nie, czasem bardziej opłaca się po prostu przejść. Zwłaszcza w taki dzień – specjalny dzień.
Ile razy słyszał już ze wszystkich stron, jak to powinien się „sobą zająć”, „zadbać o siebie”, „zrobić coś ze swoim życiem” – tak, jego dzieci, dwójka emigrantów zarobkowych, uwielbiały zapełniać w ten kojący dla sumienia sposób ciszę, gdy rozmawiali z ojcem na Boże Narodzenie czy Sylwestra. Również pani Hania, sąsiadka z piętra o jowialnych, wiejskich manierach, wplatała te i podobne uwagi pomiędzy mlaśnięcie piwem imbirowym a czekoladkę. Bardzo lubiła mówić o lekarzach, którzy najwidoczniej stanowili dla niej kastę cudotwórców i dobrodziei, w hierarchii uplasowaną może nieznacznie niżej od kapłańskiej. Owszem, czasem pomstowała na ich niedomyślność i nieuprzejmość, ale, zdaje się, była też zupełnie uzależniona od wszystkiego, co nosi stetoskop. Z miną dziwnego zadowolenia zwykła wskazywać przelewającą się przez rękaw dłonią ścienny kalendarz w kuchni, cały pokryty oznaczeniami: „cukrzyk”, „dent.”, „okul.” czy - chociaż nigdy nie miała prawdziwej potrzeby wizyty tam, była bowiem okazem zdrowia – „onko.”. Czasem chciał wykorzystać chwile towarzystwa, gdy zapraszała go na kieliszek likieru, i porozmawiać szczerze o swoich sprawach. Kiedy jednak zaczynał mówić, ona patrzyła bezradnie na chwilę odrywając wzrok od telewizora i szybko mrugając maleńkimi oczkami, by rzucić w końcu uwagę o dbaniu o siebie i lekarzu.
Ach, dzisiaj miał zamiar zadbać o siebie, ruszyć się z miejsca, zażyć lekarstwa! Zadbać jak najlepiej potrafił. I właśnie dlatego szedł tak z niezwykle ruchliwymi oczami, zdecydowany i stanowczy.
- Jak leziesz ty pajacu, z dupy garaż ci zrobię! – usłyszał zza pleców. Idąc właściwym sobie nierównym krokiem, zaszedł drogę jakiemuś rowerzyście, który przejechał zaraz obok odwracając się i drapieżnie szczerząc zęby. Zajście to tak wzburzyło starca, że poczuł uderzenie krwi do głowy, ogłuchł na moment i zachwiał się nieco. Strach – tak, miał w tym swój udział; gniew na młodzika, który rościł sobie bezczelne pretensje do chodnika – także; najbardziej jednak dotknęła go świadomość, że wcale nie zareagował jakąś ripostą, że stał tylko ogłuszony i uspokajał oddech, by nie zasłabnąć. Zaraz skarcił się jednak w duchu i odepchnął te żale – dosyć – pomyślał – z tym lekarzem to nie będzie łatwo i trzeba mieć siłę.
Stał niepewnie na progu gabinetu, rozglądając się. Przy biurku siedział jakiś młody mężczyzna w białym kitlu, najwidoczniej pogrążony zupełnie w swoim komputerowym archiwum. Starzec, niezauważony, zamknął cicho drzwi i zbliżył się do okna, pod którym tamten tkwił ze skupieniem na twarzy.
- Dzień dobry – rzucił sucho, chociaż starał się, by zabrzmiało pogodnie.
- Dzień dobry – odpowiedział lekarz oderwany od lektury, wzdrygając się lekko. – Pan… pan Edward – odczytał z karty, którą ten mu podał. – Z czym pan przychodzi, panie Edwardzie?
- Widzi pan, doktorze – usiadł miękko, przywołując resztki dawnej elegancji i swobody – przychodzę z pewną typową dla mojego wieku dolegliwością. Cierpię na bezsenność. Straszliwą bezsenność, widzi pan. Żyję intensywnie, mam swoje rozrywki, pogoda ostatnio dopisuje…a ja w ogóle nie mogę wypocząć i ciągle chodzę zmęczony. Nie pójdę na działkę, nie pobiegam z pieskiem… słowem, powiem panu, męczę się już okrutnie.
- Rozumiem… Czy trwa to już długo?
- Tak, dosyć… Bo ja wiem, z rok, może więcej.
- Konsultował się pan z kimś wcześniej na ten temat?
- Ach, nie… musze wyznać – nie lubię lekarzy. Ale pan – dodał śpiesznie – wzbudza moje zaufanie.
- Tak… widzi pan – rzekł z pewną miną świeżego absolwenta studiów – problemy ze snem należą do tych najcięższych. Często w ogóle nie wiemy, jak się do nich zabrać. To może mieć skomplikowaną etiologię, bezsenność, widzi pan…
- Domyślam się, że będzie pan naciskał na jakieś badania, zasugeruje zmiany trybu życia… Ja się do wszystkiego dostosuje – upewnił łagodnie. Ale chciałbym prosić o odrobinę łaski dla zmęczonego człowieka….
- Łaski?
- Ano, jakieś tabletki. Słyszałem o takim preparacie – świetny środek, zapewniam pana… -pin, zdaje się, doprawdy świetny. Podobno wszystko wtedy znika i jest tak… błogo. I zawsze działa. Czy mógłby pan…
- Ależ, drogi panie, to jeden z najsilniejszych środków! – Powiedział i odchyliwszy się na obrotowym krześle, mówił dalej z przekonaniem – zdecydowanie sugeruję zacząć od czegoś delikatnego, ziołowego, i obserwować reakcję… Zaraz zresztą uzupełnimy wywiad i zastanowię się, gdzie pana właściwie skierować.
Rozmawiali tak jeszcze długo. Ostatecznie, dobre trzy kwadranse później, tak lekarz, jak pacjent zakończyli wizytę z poczuciem miłej satysfakcji. Ten drugi, zrzuciwszy maskę energii i swobody, opuścił gabinet z kilkoma dobrymi radami o ruchu i odżywianiu, skierowaniem do neurologa oraz pewną receptą w ręku… Pan –ski był bowiem w młodości całkiem zręcznym adwokatem i miał dar perswazji.
Więc wreszcie się skończy – myślał, schodząc ostrożnie po stromych schodach apteki. Pojemnik z pigułkami grzechotał cicho w kieszeni wypłowiałej kurtki. Stare nogi bolały, gdy składał ciężar ciała na kolejnych stopniach, jednak teraz wcale na to nie zważał. Myślami był daleko i nie spostrzegł nawet, kiedy dotarł do domu. - Tak, panie doktorze, nawet nie wie pan, jak mi pan pomógł. Nawet pan nie wie – przemknęło mu jeszcze przez głowę, gdy zasypiał.
Któregoś wieczoru, po dłuższej zabawie na podwórku, dziecko zapytało odprowadzającą je mamę: - Tego pana nie było. Tego z laseczką. Czy piesek umarł? – Ach, być może. Był już stary. To tak jest w życiu, kochanie – odpowiedziała, szukając w torbie kluczy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Loukas · dnia 14.09.2009 15:10 · Czytań: 581 · Średnia ocena: 3,33 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: