(IV fragment mikropowieści pt "Klatka Guliwera")
Dziewczęta patrzyły na Czarną wyczekująco. Co im dzisiaj powie? Na razie szeptała z Literowiczem. Po rozmowie z nią załatwił kilka telefonów, pogadał z kim trzeba i mógł już zapytać ją, czy zechce zostać pomocniczym pracownikiem naukowym, czyli asystentką. Będzie tylko musiała zamienić mieszkanie po rodzicach z kimś tutaj. Na propozycję asystentury oczy rozbłysły jej na moment, ale zaraz zgasły. Pokręciła wolno głową.
- Nikt nie zgodzi się na taką zamianę, - powiedziała. – Kto by zechciał wyjechać stąd na prowincję? A kupić tu mieszkanie, to marzenie ściętej głowy.
- Jeszcze popytam - obiecał nieco urażony. - Proszę pozostać w kontakcie...
Słuchała owych mdłych obietnic obojętnie. Przykro mu było, że nie zmienił jej twarzy błysk nadziei. Widąć mu nie dowierza.
Z taką samą miną słuchała za chwilę dziewcząt czytających swe wiersze i fragmenty prozy na Kółku Literackim. Kiedy ostatnia skończyła czytać i zapadła cisza, zerkały na nią niespokojnie. Wreszcie zaczęła:
- Wybaczcie mnie tu obcej. Głupio, że się wtrącam, ale każdy lubi dawać dobre rady. Każdy ich potrzebuje, tylko wypełniać ich się nie chce... Teksty, których wysłuchałam są niezłe. Na ogół miłe. Dają uspokojenie. Ukazują niedostrzegane piękno. Afirmację życia. I wiarę w człowieka. Tylko, drogie moje, to nie ta chyba epoka! Już przed wojną Irena Krzywicka zwalczała metaforyzm, taką wyszukaną liryzację języka. Domagała się zintelektualizowania prozy wzorem Prousta, Manna czy Wellsa. Poparła ją Stanisława Przybyszewska, wiecie: córka Przybyszewskiego. Napisała słynna "Sprawę Dantona" o rewolucji francuskiej. Według jej surowych kryteriów pisarz powinien kształtować nowe światy poprzez uniwersalizm i scjentyzm, czyli oparcie w nauce. Prawdziwa proza w tym kierunku zmierza. Literatura współczesna ma ostrą, odpychającą ekspresję. Więc wy, moje drogie, nie pochylajcie się nad kwiatkiem, ptaszkiem, ale ukazujcie samo mięso życia, to co poraża! Niektóre z tekstów miały pozór grozy, ale horror był tu sztafażem a nie rzeczą samą w sobie. Nie wypływał z określonej filozofii. Jesteście, zbyt grzeczne i subtelne. Musicie być bardziej okrutne! Nie omdlewająco neurotyczne.
- W obecnych czasach trzeba trochę ukojenia - wyrwał się czyjś nieśmiały głosik.
- Teraz po czasach krematoriów i ludobójstwa inna poetyka! - wykrzyknęła Czarna. - Inne tematy. Inna ekspresja. Ma być bardziej ostro! Odpychająco! Bezlitośnie! Po nieludzkiej epoce trudno koić czytelników bajeczkami.
- Czasami chce się zapomnieć o martyrologii ...
- Może tak, może nie - ucięła Czarna – bo cóż nam życie codzienne niesie? Co pokazuje telewizja? Ogromną porcję informacji o trzęsieniach ziemi, katastrofach lotniczych, wojnach, przemocy, terrorze, głodzie. W Afryce susza, umierają dzieci. U nas co dzień wyższe ceny, kolejki po wszystko.
- Mamy więc powtarzać, że wszędzie bezmiar cierpienia? - przestraszyła się sympatyczna blondynka.
- Czyżby została nam tylko groteska i hepening? - zwątpiła druga.
- Więc tylko postmodernizm?
Głos musiał wreszcie zabrać Literowicz. Dotąd tylko się uśmiechał, zadowolony, że ktoś inny wyręcza go i udaje mu się unikać ranienia dziewcząt krytycznymi uwagami. Nie znosił okrucieństwa. Niech to robią inni, których aż język swędzi, żeby wyzwolić z siebie sadystyczne popędy i tak leczyć własne kompleksy. On, chociaż miał naturę krytyka i przez skórę wyczuwał, jak się pisać nie powinno, wolał innym pomagać, niż podcinać nogi. Pamiętał, że własnych potknięć, tak jak własnej twarzy, nie można zobaczyć. Cierpiał więc, gdy musiał powiedzieć komuś coś przykrego. Mawiał, że człowiek na poziomie nie robi z siebie oprawcy. Jeśli tylko miał okazję, skwapliwie zachęcał, chwalił, udzielał praktycznych rad. Sam wolał tworzyć nowe wartości, badać coś, opracowywać, pisać sążniste syntezy, eseje. By więc teraz zatrzeć niemiły zgrzyt, zaproponował dziewczętom ćwiczenie wyobraźni. Chrząknął, klasnął w dłonie, a kiedy rozemocjonowane studentki uciszyły się, zaczął:
- Zamknijmy teraz oczy i wyobraźmy sobie, że jesteśmy Guliwerem. Stańmy się nim na moment. Tym wielkim w krainie liliputów. Teraz zapędźmy napotkanego ludzika do klatki i popatrzmy na niego okiem Guliwera-olbrzyma. Popychajmy go. Kłujmy szpilką. Wystawiajmy na próby. To eksperymentujące poszturchiwanie będzie właśnie pisaniem. Pochylmy się nad klateczką z wymyślonym przez nas bohaterem. Ileż możliwości ma Guliwer kreujący!
Twarze na sali pojaśniały. Pewnie dziewczyny zadowolone, że jednak są sposoby, żeby nauczyć się pisać, i wiersze i powieści. Wystarczy wymyślać ile dusza zapragnie.
Literowicz czytał z ich fizjonomii odbicie własnych doznań. I jemu na początku wydawało się to łatwe. Poczucie to dotad powracało, by szybko przemieniać się w zniechęcenie. I teraz oczy dziewcząt zaczęły gasnąć. Ogarniał je strach, że skoro tyle możliwości, to o czym pisać? Nawet nie pomyślały, że jeszcze trzeba mieć dla kogo pisać. On o tej konieczności już wie.
- A kiedy Guliwer trafi do krainy innych dziwaczności? – zapytała nagle siedząca najbliżej i jakaś z tyłu odparła od razu:
- To będzie postmodernizm.
- Ciekawe to wszystko - powiedziała ni z tego ni z owego Czarna mniej już pewnym głosem. – tylko ja ciągle się zastanawiam nad rolą sztuki wobec bezmiaru cierpień. Trzeba umieć się z tym zmierzyć... Każdy pragnie radości, szczęścia, afirmacji życia, ale i tak podąża do smutku. I w końcu do niego odchodzi... ostatecznie.... Tu się załamała i płacząc wybiegła z sali. Pozostali umilkli skonsternowani.
Po chwili dla dodania dziewczętom otuchy Literowicz sięgnął do swych notatek o genezie pomysłu twórczego. Od tygodni nosił wszędzie ze sobą zielony notes, gdzie zapisywał wypowiedzi twórców, dotyczące powstania utworu. Odszukał co Saganka - francuska Masłowska lat pięćdziesiątych - powiedziała o jednej ze swych powieści:
„... jest historią ludzi rozpaczliwie poszukujących czegoś i nie mogących natrafić na ślad. Miałam przed oczyma postać człowieka, który wchodzi późnym wieczorem do kawiarni, miałam wrażenie jakiejś grozy, która unosi się nad ludźmi, siedzącymi nocą w małych barach. /.../ Zazwyczaj jest jakaś scena, jakiś krajobraz, pogodne niebo lub słota, coś tkwiącego w atmosferze, coś absolutnie bez związku z właściwym przedmiotem, coś co wyzwała tkwiący we mnie talent."
Skończył a dziewczyny dalej siedziały zasłuchane.
- Popatrzmy na naszą ulicę! – zawołał.
Chwilę trwały jeszcze w zamyśleniu, potem, jedna po drugiej, zaczęty odwracać głowy ku oknu. Ulica, słabo oświetlona rzadkimi latarniami, z wielkimi połaciami pustych murów, uwydatniała bezdomność zagubionych z rzadka przechodniów.
- Inaczej byłoby - stwierdził Literowicz – gdyby przyciągały oko jasno oświetlone wystawy sklepów, jaskrawe neony. A tą ulicą każdy przemyka byle prędzej znaleźć się w pogodniejszym miejscu... Napiszcie o tej ulicy.
Na koniec opowiedział, że pomysł jednego z wierszy Przybosia powstał, kiedy szedł raz sobie koło kartofliska. Potknął się i padając zobaczył z bliska kwiat ziemniaka. Widział go już wiele razy. Teraz dopiero dostrzegł, ile w nim piękna. I to był ów słynny „zacząt", jak ten poeta określał pomysł utworu. A ów wiersz tworzył jeszcze kilka miesięcy. Wciąż rzeźbiony stylistycznie, obrastający nastrojem.
Któraś z dziewcząt westchnęła:
- Zacząt... Żeby tak mieć talent do znajdywania go. To nie każdemu dane.
- - -
/Jest to IV fragment książki autorstwa Krystyny Habrat pt "PODRĘCZNIK CZAROWNICY. KLATKA GULIWERA", wydanej w 2005r w wydawnictwie internetowym./
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 21.09.2009 09:04 · Czytań: 704 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: