„Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień” śpiewał Rosiewicz, a ja oglądając czołówkę owego serialu nie wierzyłem, że może i mnie to kiedyś spotkać - „ja, niby za trzydzieści lat, mam wyglądać tak jak on – niemożliwe!”. A jednak. Z powodu wieku jakoś specjalnie nie rozpaczam, bo niby dlaczego? Istotnych zmian w swoim wyglądzie też nie zauważyłem; ani brzucha, ani łysiny. Ale telewizyjno – reklamowa nagonka na panów w moim wieku już się zaczęła; Prostamol Uno drąży już dziurę w głowie. Nie u mnie – u mojej żony. Pewnie zawsze chodziłem ze dwa razy w nocy do kibelka - po dwóch, trzech piwkach? - normalka. Za to teraz chodzę, bo na sto procent mam przerośniętą prostatę – tak mówi moja żona, a ona się zna, bo jest fryzjerką! Poza tym zasięgnęła konsultacji na mój temat z klientkami...
Na dodatek nazywa mnie teraz „Psi, psi” na cześć jakiegoś gostka, z reklamy prostatowego medykamentu, biegającego co chwila do klopa.
- Idź i się przebadaj! Ja chodzę do ginekologa raz do roku i jest dobrze, a ty nie możesz raz w życiu iść do urologa?!! - Tak gada gdy zasypiamy.
- Coś ty tak często łaził, po tej nocy, do tej łazienki? To na pewno prostata! Mówię ci - idź i się przebadaj! Uparty jak osioł! - Tak gada z rana, na dzień dobry.
- Zarejestrowałeś się w końcu u tego urologa? Co? Jeszcze nie? Poszedłbyś i miał to już za sobą. Co za uparciuch. - A tak gada przez cały dzień. W końcu więc nie wytrzymałem i poszedłem.
- Dzień dobry! Chciałem się zarejestrować do urologa.
- A pan u nas pierwszy raz?
- Tak, a dlaczego pani pyta?
- A bo musi pan mieć skierowanie od ogólnego...
Tak właśnie, na wstępie, gaszą nasz desperacki zapał do badania doodbytniczego prostaty. Już człek się nastawił, nie spał całą noc myśląc co go czeka, a tu klopsik. Egzekucja odłożona na czas nieokreślony: „zabijemy pana kiedy indziej”. Ale za to w domu czekały na mnie słowa otuchy.
- Nie zarejestrowali cię?! Jak to - „od ogólnego”?! A to nie mogli cię zarejestrować, a później byś doniósł?! Znowu ci się upiekło. Ale widzę, że specjalnie nie rozpaczasz? Jutro robię trwałą pani Krysi z ZOZ – u, załatwi skierowanie i do rejestracji pójdziesz pojutrze, no! Głowa do góry Psi psi.
- W listopadzie?! Powariowali w tej służbie zdrowia?! A jakbyś sobie pęcherz przeziębił, to co? Łaziłbyś jak Gregory Peck w westernach, całe boże dwa miesiące. Jutro strzygę panią Jadzię ze szpitala, to ci numerek przełoży i pójdziesz jeszcze w tym tygodniu.
W tym tygodniu to sam sobie mogłem numerek załatwić. Wolny termin był, bo i pacjentów na ten tydzień mało. Wszystkich jakoś wymiotło i terminy poprzekładali, bo nasz urolog, mężczyzna! wakacje sobie zrobił, a w zastępstwie jest pani „urolożka”. Jakaś młoda. Dopiero co specjalizację zrobiła. Cały czas myślę, i myślę jak to będzie? Co jej powiem? Czy będzie ładna, czy brzydka? Czy filigranowa, czy jakaś wielka Ozyra? No i jakie będzie miała dłonie – drobniutkie, czy jakieś wielkie i grube z paluchami jak bochny? Zaczynam się bać...
- Ja tam chodzę do faceta ginekologa i co z tego? Powiem ci nawet, że jest bardziej delikatny niż baba i jakoś nie narzekam, że mi obcy chłop tam rękę wkłada. Zresztą to jest lekarz, czyli osoba bezpłciowa. Lekarz to lekarz i tyle. Nie jęcz. Pójdziesz w tym tygodniu i po sprawie. Po co odwlekać nieuniknione. Zresztą jutro robię balejaż pani Dance z operacyjnego, to mi powie co to za lekarka? Czy dobra i w ogóle? No Psi psi, nie martw się!
Całą noc nie spałem. I nie pomogły zapewnienia pani Danki, z operacyjnego, że to miła, młoda lekarka. Na dodatek bardzo ładna. „Taka filigranowa i w dodatku panna” – tak powiedziała żonie, a żona powiedziała mi.
- Słuchaj no! Pani Danka mówi, że to fajna babka jest. Taka filigranowa blondyneczka, bardzo miła i w dodatku panna! Może ci się nawet spodoba! Hi, hi! Znaczy... badanie ci się spodoba. Hi, hi! Psi psi, hi, hi.
Dodała mi otuchy, nie ma co. Noc w plecy i z rana jeszcze poprawka.
- Coś ty tak, po tej nocy, do tej łazienki łaził?! Chyba z dziesięć razy byłeś... to na pewno prostata. Dobrze, że dzisiaj wszystko się okaże. Mój biedny Psi psi.
***
„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie - wizyty. Jestem spięty, a to nie pomoże, bo gdzieś wyczytałem, że lepiej jest się rozluźnić. Siedzę w poczekalni, a właściwie na korytarzu, który służy za poczekalnię. Jest, o dziwo, dość dużo pacjentów. Myślę sobie, że albo nieświadomie tutaj siedzą, albo nie mają wyboru i przeżywając jakieś straszne katusze, ból ich tu przywiódł. Sam kiedyś leciałem ze łzami w oczach wyrwać bolący ząb, choć dentysty bałem się jak ognia. Jednak opinia moich kolegów, że on jest stary i już nawet kiepsko widzi - ale od rwania lepszych speców nie ma! przekonała mnie ostatecznie. Poszedłem... biegnąc.
Fakt: prawdopodobnie przedwojenny, ciemno skórzany fotel, zainstalowany na poddaszu starego domu, nie nastrajał zbyt optymistycznie, ale przemogłem się i mówię, no może troszkę podniesionym głosem.
- Rwij pan! Byle szybko!
- Ooo! Widzę, że nocka nieprzespana, oczy podkrążone - co? - ząbek bolał?
- Nie! Filmy se kurwa całą noc oglądałem! a wyrywanie zębów to moje hobby! jeden na tydzień, tak dla kurażu, jeszcze z osiem mi zostało, a później to przerzucę się na coś innego, może będę sobie gnaty łamał?!! albo rwał włosy z głowy?!! - tak chciałem mu powiedzieć, ale wrodzona powściągliwość w wyrażaniu emocji wygrała, a poza tym bałem się, ze może dokonać zemsty wyrywając zdrowy ząb lub wstrzykując zamiast środka znieczulającego samą wodę. Takie rzeczy ponoć, miały miejsce.
- Ja panu znieczulenie oczywiście dam, ale ono i tak niewiele pomoże, bo to zgorzel jest – to mnie pocieszył, ale zdesperowany byłem na tyle, że nie spasowałem.
Dostałem zastrzyk, bolał jak cholera, po którym wiekowy dentysta senior, nastawił „odmierzacz czasu” w kształcie jajka, i zapalił sobie w gabinecie papieroska... Nie wierzycie? A jednak. To były czasy - papierosek w gabinecie, i to przy pacjencie. A teraz? Palacze przeganiani są, niczym trędowaci. Zapal sobie fajkę na przystanku albo na peronie... długo nie popalisz, no może na przystanku, zapewne za kilka lat, to cię co najwyżej zlinczują:
- Ludzie! Patrzcie na niego! Zapalił papierosa! O, tam, tam stoi! a dym leci na małe dzieci!
- Jak on mógł?! Przecież dym zabije te małe, niewinne istoty!
- Zlinczować go! Zlinczować!
I będzie po tobie; krzepcy i wydolni faceci, młode karmiące oraz stare babcie z parasolkami dorwą cię, po krótkim pościgu, w parku i wkomponują w rabat. Teraz na całe szczęście jeszcze tak nie jest, za wyjątkiem peronu. Tam, delektując się dymkiem w „miejscu do tego nie wyznaczonym”, ani się obejrzysz, a zobaczysz, koło siebie dwóch, nieogolonych oprychów, w przydużych, zmechaconych uniformach, koloru nijakiego. Tak, to oni – Straż Ochrony Kolei. Pierwsze twoje skojarzenie z nimi, będzie oscylowało gdzieś w rejonach zakładu karnego. Trafiłeś w dziesiątkę - mieli do wyboru „czapę” (to ci najstarsi), dożywocie albo dożywotnią pracę w szeregach SOK. Wybrali szeregi SOK i teraz swoimi facjatami sieją postrach i spustoszenie na dworcach PKP uszczuplając, i tak uszczuplające się, dochody kolei. Podejdą, a ty będziesz myślał, że już gorzej być nie może, dopóki nie otworzą ust. Ochrypłe, szorstkie głosy, brązowe, niekompletne zębiska zmrożą ci skórę na karku i kiedy dowiesz się, że chcą tylko pięćdziesiąt złotych mandatu, za palenie w miejscu do tego nie wyznaczonym, kamień spadnie ci z serca i poczujesz, żeś dostał drugie życie.
Ale, ale bo odbiegłem od tematu, a więc: pan doktor, dentysta – senior, paląc papierosa, w gabinecie i rozmawiając ze mną, leżącym na przedwojennej, dentystycznej „kozetce”, wykonanej z przedwojennej licowej skóry, umilał mi oczekiwanie na zadziałanie środka przeciwbólowego, który i tak miał nie zadziałać, aż zadzwonił na parterze telefon. Pan doktor spetował i poszedł na dół. Rozmawiał zapewne z przyjacielem, bo rozmawiał długo i serdecznie. Podczas jego rozmowy jajko - budzik głośno terkocząc, oznajmił, że nadszedł moment do wyrwania zęba. Niestety pan doktor, pochłonięty rozmową, tego nie usłyszał. Zacząłem się denerwować, że znieczulenie przestanie działać i po kilku minutach, przekręciłem jajko - budzik na najkrótszy, możliwy czas – zadzwonił powtórnie. Niestety tego dzwonka pan doktor, również nie usłyszał. Wciąż rozmawiał, i rozmawiał, a ze strzępków słów wywnioskowałem, że umawiał się na jakieś polowanie. Sam jestem wędkarzem i wiem, że o rybach można rozmawiać bez końca, z polowaniem było, tak pomyślałem, podobnie, więc postanowiłem działać bardziej zdecydowanie. Nastawiłem jajko - budzik po raz trzeci. Tym razem zszedłem z przedwojennego fotela, wykonanego z przedwojennej licowej skóry i opuszczając gabinet podążyłem na schody, schodząc do ich połowy. W jednej ręce dzierżyłem ten nieszczęsny „jajko - budzik” i kiedy zadzwonił, wyciągnąłem rękę w stronę, skąd dobiegał głos, aby dźwięk był bardziej słyszalny. Głos na chwilę ucichł, po czym oznajmił rozmówcy, że musi kończyć, bo pacjent czeka na resekcję. Pobiegłem szybko po schodach do gabinetu, sadowiąc się wygodnie na retro fotelu. Po chwili wszedł dentysta paląc drugiego papieroska.
- Przepraszam pana, ale z kolegą leśniczym rozmawiałem – powiedział. – No to co, rwiemy! - i spetował.
- A to znieczulenie to jeszcze działa, bo już troszkę tutaj siedzę? - spytałem lekko zaniepokojony.
- Przecież dopiero co budzik zadzwonił, a to znaczy, że powinno działać, o ile w ogóle zadziała – odpowiedział. – Poza tym sprawdzimy.
Po czy wziął do ręki jakiś szpikulec i dźgnął mnie nim w dziąsło.
- I co bolało? Czuł pan coś?
Nic nie czułem, to też grzecznie odpowiedziałem, że nic nie czułem... no właściwie to poczułem dźgnięcie, ale żeby bólu jakiegoś, to nie. O trzykrotnym nastawianiu „jajko – budzika”, wychodzeniu z gabinetu i schodzeniu po schodach, nie wspominałem. Po co gościa, przed tak poważnym zabiegiem, denerwować, a dźgnięcie szpikulcem upewniło mnie, że znieczulenie wciąż działa.
Kiedy wziął w dłonie cęgi, ciary przeszły mnie po plecach. Wyglądały imponująco i były chyba równie wiekowe jak fotel. Nawet zdało mi się, że zauważyłem na nich odciski, po zaciskanych w bólu zębach moich poprzedników.
- Przedwojenna stal! - powiedział unosząc je wysoko - Niech pan zobaczy, tyle lat i wciąż działają. Teraz już takich nie robią!
Przez myśl przeleciało mi, że może teraz robią już lepsze, mniej bolesne, o ile cęgi mogą w ogóle być mniej bolesne, ale zapewnienia kolegów, że od rwania lepszych speców nie ma! utwierdzały mnie w słuszności mojego wyboru.
Zaczęło się rwanie. Natarł na mnie pewnie i z wielką siłą. Cęgami, co to teraz już takich nie robią, chwycił za bolący ząb i począł go „obluzowywać”, czyli przekręcać, w te i we wte, drugą ręką przytrzymując głowę. Zaczęło się coś łamać, trzaskać i chrzęścić. Przypomniałem sobie grilla u kolegi, w zeszłym tygodniu, jak rzucił swojemu haskiemu kości od kurczaka - dźwięk miażdżenia był podobny. Niestety znieczulenie, znieczuliło wszystko oprócz zęba i zacząłem wyć z bólu, jak haski kumpla do księżyca.
- Co boli pana?! Niemożliwe! - dentysta senior zapewne w wirze walki zapomniał, że rwie zęba ze zgorzelem i naparł jeszcze mocniej, jedną ręką ciągnąc go cęgami do siebie, a drugą odciągając moją głowę. - Jeszcze chwilka! Niech pan wytrzyma!
Nie wytrzymywałem i wciąż wyłem głośniej, i głośniej. Nacisk ręki był tak potężny, że skóra zmarszczyła mi się i „zjechała” z czoła na oczy. Coś za chwilę pęknie – pomyślałem sobie - albo ręką wbije mi płat czołowy w mózg, albo puści ząb.
Puścił ząb! a dentystę seniora rzuciło do tyłu, z tymi cęgami, co to teraz już takich nie robią, że aż prawie spadł ze stołka.
- Ale się trzymał! Widział pan?!
Co miałem odpowiedzieć? Że wcale nie zauważyłem, jak dentysta felczer, z przedwojennym dyplomem i poniemieckimi narzędziami, miażdżąc mi ręką czoło, dokonał resekcji zęba na żywca? Jak cyrulik w średniowieczu?! Było po wszystkim i to było najważniejsze. Językiem niechcący wjechałem w wielką, jak lej po bombie wyrwę... i coś wymacałem!
- Ale tam coś zostało! - nie omieszkałem poskarżyć. - Jakiś kawałek zęba, czy co?!!
- Nie... tam nic nie ma – spojrzał i zdezynfekował jakimś proszkiem, żeby szybciej się zagoiło. - Nie jeździć językiem po ranie, nie wysysać i nie pić dzisiaj alkoholu, żeby zakrzep powstał.
Opuszczając gabinet dentysty seniora, oddzielony od poczekalni jedynie szaroburą zasłonką, zauważyłem następną klientkę. Była blada i miała wielkie oczy. Moje jęki musiały ją przerazić, a przedwojenne cęgi co to teraz już takich nie robią, czekały na nią już w pełnej gotowości. Był wieczór, zamiast do domu dotarłem do piwiarni, gdzie sącząc browarka wydłubałem sobie językiem, z wielkiej, jak lej po bombie, dziury po zębie, pozostały jego kawałek.
Pół roku później, kolegę, który mi go polecił, zaczął boleć ząb. Przyszedł do mnie zestrachany z opuchniętym polikiem i mówi.
- Kurde, ale mnie ząb napierdala, całą noc nie spałem. Dwa lata temu już do usunięcia był, ale jakoś nie bolał, a teraz?! Szkoda gadać. Powiedz mi lepiej jak ten dentysta zęby rwie, co to ci go poleciłem?
- Wal do niego jak w dym! Od rwania lepszych speców nie ma!
***
Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu, a więc; czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło? A swoją drogą, być na miejscu tej młodej kobiety i badać takiego „przystarszawego” gościa? - nie dla mnie taka robota.
Jestem za facetem w kremowej kurtce. To on jest wyznacznikiem czasu mojego wejścia, bo numerki dawno poszły w zapomnienie. Miałem, co prawda jeden z wyższych, pani Jadzia, co ją żonka strzygła pokombinowała, ale jak przyszedłem, to kolejność dziadki już między sobą ustaliły. A weź no zadaj grzecznie pytanie kto ostatni i jaki numerek teraz wszedł?! Nic. Cisza. Echo. Wszyscy skamieniali jakbyś się zapytał, którego rozstrzelać? Nic to. Poczekam. Trzeba tylko pamiętać, kto jest za kim i czatować w pełnej gotowości jak wychodzi pacjent, który był przed tobą, bo zniedołężniałe dziadki potrafią w mgnieniu oka dać susa, wpychając się w kolejkę. Jeden już wszedł jakby nigdy nic „na bezczelnego”, a drugi niby o coś zapytać i został na dwadzieścia minut, po mnie choćby potop! Wiem, bo włączyłem stoper oznajmiając wszem i wobec.
- Ciekawym, ile czasu zajmie temu panu zadanie pytania? Włączam stoper!
Po pięciu minutach wszyscy w poczekalni wiedzieli już, że to był podstęp i gościu w bardziej wysublimowany sposób wepchnął się w kolejkę. Kiedy wychodził, unikając wzroku czekających, powiedziałem szyderczo, wyłączając ostentacyjnie stoper.
- No! Dwadzieścia minut! Ten pan zapewne pytał, panią doktor, o wszystkie dopływy Amazonki. He, he... - Dziadki nie „zakumały” mojego dowcipu, a który by „zakumał” to i tak nie dosłyszał.
Ale nie ze mną te numery Bruner! bo posiadam tajną broń. Nasłuchując odgłosów dochodzących z gabinetu, jestem w stanie określić, kiedy zbliża się koniec wizyty; najpierw słychać rozmowę, później, na dłużej zalega cisza, i na powrót powraca rozmowa, zakończona dźwiękiem, przykładanej do recepty pieczątki - to znak do pełnej gotowości. Dziadki tego nie wychwytują, przytępiony słuch uniemożliwia im to skutecznie i polegając tylko na wzroku, gapią się na drzwi, gotowi w każdej chwili do podagrycznego skoku.
Nadeszła moja kolej. Byłem za gościem, który jest wewnątrz, a jest około dwudziestu minut. Była już rozmowa, była cisza i teraz znowu jest rozmowa. Czekam na charakterystyczny dźwięk stemplowania recepty. Niby jestem wyluzowany, po co się demaskować, ale naprężone mięśnie gotowe są do ataku na gabinet. Dziadek, który siedzi najbliżej, podejrzanie spogląda na futrynę. Może wychwycił wibracje? Coś długo nie przykłada tej pieczątki? Co jest grane?! Kiedy tylko usłyszę pieczątkę, wstaję i idę do drzwi. Co to kurwa?! Nie było pieczątki, pacjent w kremowej kurtce wychodzi, a drzwi otwierają się na całą szerokość?!
- A gdzie pieczątka?! - wykrzyknąłem mimo woli na całą poczekalnię. Dziadek, co był najbliżej drzwi, wstaje. Szybki jest. Uśpił moją czujność tym człapaniem, a wystrzelił jak z procy. Cwaniaczek! Ale ja również jestem szybki. Ba! Szybszy! Trzydziestu lat różnicy nie oszukasz. Wpycham się przed niego, coś tam mamrocze pod nosem, odwracam do niego głowę i mówię.
- Nie rób mi tu pipy! Teraz moja kolej!
Yes! Yes! Yes! Ale mu powiedziałem, aż mu poszło w te filcowe cichobiegi, co to miał obleczone na girach. Wchodzę! O Jezu! Wchodzę... do urolożki. W ferworze walki zapomniałem po co tutaj przyszedłem.
Pani doktor jest młoda i ładna, a nawet bardzo ładna. W gabinecie jest jeszcze pielęgniarka, dla odmiany stara, gruba i gburowata.
- Który numerek! - pyta skrzekliwym głosem.
- Siódmy – odpowiadam spokojnie.
- Siódmy?! Jak to siódmy?! Przecież dopiero co wyszedł dwudziesty pierwszy i piętnasty?! Wchodzicie jak wam się podoba?! Spóźniony pan jest!
- Ale tam, za drzwiami, numerki już nie działają, tutaj może tak, ale tam nie, bo tam zawiązała się kolejka społeczna i jak kto przyłazi taki numerek ma. Ja byłem tylko czterdzieści minut przed umówionym czasem i już ze dwudziestu pacjentów czekało, jeszcze dwóch wepchnęło się bezczelnie, a trzeciego dopiero co w drzwiach pogoniłem.
- Sami jesteście sobie winni, bo numerków nie pilnujecie! A potem na służbę zdrowia narzekacie! Skierowanie!
Daję jej skierowanie, ale nie odpuszczam, co będzie mi gruby babsztyl niesłusznie wyrzuty robił.
- Może lepiej, jakbyście po nazwisku wyczytywali, porządek by był – podsuwam ten prosty i genialny pomysł.
- Jeszcze czego?! Będę za każdym razem wyłazić na korytarz. Ja tutaj dosyć roboty mam! Poza tym obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych.
No tutaj mnie zastrzeliła. Pół miasta wie, od mojej wspaniałej żony, że mam problemy z prostatą, a ta mi tutaj z ochroną danych osobowych wyjeżdża, to jej powiedziałem do słuchu.
- Na korytarzu widziałem wiadro i ścierę, więc nie będę szanownej pani odciągał od pracy, bo linoleum, aż prosi się o odrobinę zainteresowania, poza tym ja przyszedłem tutaj do pani doktor – i zerknąłem w tę ładniejszą stronę - a te czcze dyskusje z personelem pomocniczym, z pewnością nie przyniosą mi żadnego pożytku.
Poszło jej w te wielkie, niewypumeksowane pięty, bo oczy duże zrobiła jak stare pięć złotych i nic nie powiedziała. Siadła se tylko, nie wiadomo czemu, tym grubym dupskiem za biurkiem, założyła okulary i spytała.
- Co panu dolega?
I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z mojej fatalnej pomyłki! Z niewiadomych przyczyn, ten gruby, wredny babsztyl był panią „urolożką”, a ta ładna i ponętna osóbka w figlarnie, jeden guzik za dużo, rozpiętym fartuszku, to pielęgniarka. Jebane dziadki! Też ich tylu dzisiaj przylazło. Do młodej by się nie ośmielili, ale do starej prukwy - żaden wstyd! Chciałem wybiec, ale nogi same ugięły się w kolanach i siadłem, po drugiej stronie biurka, mówiąc szczerze, jak na pierwszej spowiedzi.
- Mam przerośniętą prostatę. Tak mówi moja żona, a ona się zna bo jest fryzjerką. Nazywa mnie teraz „Psi-psi”, bo chodzę często oddawać mocz. Wiem co mnie tutaj czeka i mam tylko jedną prośbę: niech pani będzie delikatna! - Tutaj mimo woli spojrzałem na jej, podobne do napompowanej, gumowej rękawiczki dłonie, a raczej łapska.
Pielęgniarka nagle parsknęła, powstrzymując z wielkim trudem śmiech. Pani doktor, spuściła okulary na nos, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, z pełną powagą.
- Niech pan zsunie spodnie i położy się bokiem na kozetce.
Byłem ubrany elegancko, jak to do doktora; długi płaszcz, spodnie od garnituru, granatowy pulower i jasną koszulę. Wstałem. Chciałem zdjąć prochowiec, ale nie widząc nigdzie wieszaka, podszedłem w nim do kozetki i opuściłem spodnie do kolan. Jakoś dziwnie się czułem. Ten długi płaszcz i opuszczone spodnie przywiodły na myśl świętej pamięci Rudego, z naszego miasteczka, co to biegał jedynie w szarym prochowcu, butach i skarpetkach po parku eksponując, ku przerażeniu i piskom wychodzącym ze szkół licealistek, swoje walory. Położyłem się na bok. Pani „urolożka”, co to jej nawymyślałem przed chwilą, podeszła do kozetki, z wielkim trudem wciągnęła, na wielgachną rękę, gumową rękawiczkę, zanurzyła w plastikowym pojemniku z przezroczystym, jak chwilę później poczułem, zimnym żelem i zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne „proszę się rozluźnić”, pielęgniarka, ot tak, po prostu, wyszła sobie z gabinetu, otwierając drzwi na oścież i pokazując moje gołe dupsko dziadkowej widowni, siedzącej na taboretach w korytarzo - poczekalni. Ale wtedy było mi już wszystko jedno. Potężne gumowe paluchy, należące do równie potężnej i na dodatek brzydkiej baby, dokonały zemsty za nazwanie jej „sprzątaczką”. Jedyny plus tego gwałtu, że diagnoza była pomyślna.
W drodze do domu zahaczyłem o piwiarnię. Chlapnąłem sobie kilka jasnych i spotkałem starych kumpli, z kawalerskich lat. Umówiliśmy się na wieczór.
***
- I jak kochanie było u lekarza? bo rozmawiałam z panią Jadzią i powiedziała mi, że tamta młoda, jest na zwolnieniu i przysłali jakąś inną, starszą ponoć. Będzie jeszcze psi, psi? Hi, hi! Czy nie?
- Nie! Nie będzie żadnego psi, psi, bo prostatę mam zdrową jak u noworodka i proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo zabieram sprzęt i wyjeżdżam z kolegami na weekend na ryby.
Choć zawsze marudziła, tym razem, wyczuwając sytuację, nic nie powiedziała, a ona się zna, bo jest fryzjerką!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bassooner · dnia 27.09.2009 10:40 · Czytań: 3967 · Średnia ocena: 4,56 · Komentarzy: 51
Inne artykuły tego autora: