Zaułek Ostatnich Nadziei
Dopadli go w chwili, gdy zaczynał już tracić oddech. Przystanął, oparł się o zabrudzoną ścianę obskurnego magazynu i zaczął chrapliwie dyszeć. Płuca pulsowały mu szybko, jakby usiłując wyrwać się z piersi. Jedną rękę wraził w mokre od lejącego nieustannie deszczu włosy, drugą z ociąganiem sięgnął po lodowaty w dotyku rewolwer i podniósł go na wysokość pasa.
- Jesteś już nasz – warknął wysoki, nienaturalnie blady mężczyzna o długich, tłustych, jasnych włosach.
- Jesteś nasz – powtórzyło za nim kilku podobnie odzianych – w obcisłe, błyszczące skórzane spodnie, czarne pantofle upaprane błotem, alabastrowe koszule, niedbale rozchełstane. Spojrzenia mieli zimne i opanowane. Oczy świeciły im czerwienią. Ci byli jednak nieco niżsi, nie posiadali za pasem srebrnego noża w zdobionej pochwie, a i włosy ich były inne, krótsze i ciemniejsze.
Mężczyzna nie raczył odpowiedzieć. Podniósł ciężkie powieki i spokojnie spojrzał na nich. Nie mógł już uciekać, zaś nawet jeśliby mógł, nie miałby po temu sił. Nie chciał już dalej uciekać. Tu i teraz, pomyślał, odciągnął kurek i z trudem wymierzył w tamtych.
- Odłóż to – poprosił uprzejmie blondyn, szczerząc się groźnie. Kły wydawały się nienaturalnie długie, lecz mogło to też być jedynie złudzenie. – Możesz przeżyć. Odłóż to i poddaj się. Przystań do nas. Ocalisz życie, słyszysz? Odłóż to, poddaj się i przyłącz do nas. Co ty na to, hmm?
I tym razem mężczyzna nie odpowiedział nic. Uśmiechnął się złośliwie, wykrzywił ciało w śmiesznej pozie i nacisnął na spust.
Pocisk rzucił wysuniętego przed grupę blondyna na starą beczkę, która pod jego ciężarem posypała się na kawałeczki z hałaśliwym chrzęstem, niosącym się głośnym echem po cichym zaułku. Deszcz bębnił w przeszklone okna magazynu, stukał o gont na dachu. Robiło się chłodniej i coraz bardziej ciemno. Słońce gdzieś zniknęło i nie bardzo było wiadomo, gdzie; wespół z nim ulotniły się obłoki chmur. Pozostała jedynie brzydka szarość. Deszcz wsiąkał w niewybrukowaną, pełną wilgotnej ziemi uliczkę, lał się strumieniami i spływał do brudnych kałuż. Widok był przygnębiający.
Blondyn podniósł się, spojrzał drwiąco na sterczący mu z brzucha strzęp koszuli, otrzepał się nonszalancko i zrobił kilka kroków do przodu. Czarnowłosi, mrużący złowrogo oczy goryle ruszyli za nim, powoli, jeszcze wolniej niż on sam.
- Masz ostatnią szansę – powiedział. – Ocalisz i siebie, i je. Nie bądź głupi. Dobrze wiesz, że one się nie ukryją. Nikt się przed nami nie ukryje. Dopadniemy je, tak, czy siak. Dobrze o tym wszystkim wiesz. Zginą jak ty, albo i nie, jeszcze gorzej.
Osaczony mężczyzna wciągnął głośno powietrze, po czym demonstracyjnie powoli opróżnił bębenek pistoletu; naboje wysypały się jeden za drugim i utkwiły w błocie. Wyjął z kieszeni kilka lśniących kul i wsadził je na zwolnione miejsca. Po czym zamknął bębenek i podniósł wzrok na mówiącego.
- Doprawdy – powiedział z szyderczym uśmiechem – wzruszające.
- Poddaj się – zasyczał blondyn, dobywając sztyletu.
- Sami się poddajcie – odparł kpiąco. – Albo pocałujcie mnie, panowie, w dupę. Jak więc będzie?
Blondyn wykrzywił się paskudnie i kiwnął głową, wskazując na mężczyznę. Goryle wyszczerzyły białe zęby, podciągnęły rękawy koszul i ruszyły nań, wyjąc przy tym przeszywającym powietrze głosem.
Deszcz nie ustępował, siekł grudy piachu z niezwykłą gwałtownością, ściekał blaszaną rynną; czasem wpadał w poskręcane włosy ludzi i skapywał zeń, lecąc z nich przeźroczystymi kroplami. Kosmyki zlepiały się i tak już pozostawały, lśniące i ostre w swym kształcie.
Mężczyzna westchnął cicho, wycelował rewolwer prosto w twarz najbliższego napastnika i wypalił z niemą satysfakcją, cisnącą mu się na usta. Tamten poderwał obie ręce ku czołu, z którego nagle buchnęła szkarłatna krew, chlusnęła mu na uginające się bezwolnie kolana, on zaś padł na wznak, dygocząc i blednąc jeszcze mocniej. Mężczyzna strzelał jeszcze pięć razy; każda ze srebrnych kul sięgała zbliżających się szybko sylwetek i czarnowłosi goryle skręcali się w spazmach, raz to klękając bez sił w błocie, raz to zwyczajnie zwalając się z nóg, lecąc groteskowo niczym szmaciane laleczki.
Ulewa wciąż przybierała na sile, z nieba spadały większe i większe krople, rozbryzgiwały się na zardzewiałych parapetach opustoszałych ruin, rozchlapywały wokół śmierdzące psim gównem błoto.
Nim ponownie uzupełnił bębenek dosięgli go i rzucili się nań z zimną nienawiścią, zatapiając mu kły w karku, potem w brzuchu i wszędzie, gdzie tylko udało im się trafić. Aż w końcu przestał się bronić; jego ręce i nogi zamarły, a oni wciąż kąsali go, przestając dopiero wówczas, gdy całe koszule i podbródki mieli w gorącej krwi, ściekającej z nich krętymi strużkami. Chłód kłuł niemiłosiernie, lecz nie czuli tego, upojeni zwycięstwem.
Blondyn wyciągnął przed siebie obie ręce i zamachał nimi; powietrze niebezpiecznie zawibrowało, a świat wokół zakołysał się. Tymczasem na jego dłoniach pojawiły się czarne, nabijane srebrem rękawiczki, a na plecach długi, czarny płaszcz. Otulił się nim szczelnie, spojrzał na zdrętwiałe ciała towarzyszy, spoczywające pośród kałuż i odwrócił się.
- Do mnie – zawołał pozostałych czterech, którzy zaraz potulnie zbliżyli się do niego, zgięci w ukłonie.
- Przebierzcie się – mówił dalej – i znajdźcie mi je obie. Córkę i matkę. Czekam do północy. Wszystko jasne?
- Ależ panie… – zająknął się niepewnie jeden z nich.
- Słucham – skinął blondyn i odwrócił się ku niemu.
- Ekhem… - odchrząknął i ciągnął niepewnie. – Dostaliśmy przecież wiadomość.
- Jaką wiadomość? – Blondyn zmarszczył brwi i z uwagą rozejrzał się wkoło.
- Przesłali ją Łącznikowi. Telepatycznie, panie.
- Łącznik nie żyje – zauważył głucho któryś z goryli.
- To utrudnia sprawę. Ktoś pamięta, o co w niej chodziło? – zapytał ostro blondyn i wyciągnął z kieszeni papierosa.
- Mówił mi coś, kiedyś panie z tym gadał – wskazał gestem na rozchlastanego trupa.
- Słucham – zachęcił z upiorną grzecznością blondyn i bez pośpiechu zapalił.
- Chodziło o to – zaczął goryl, jąkając się i zaciągając słowa – że one już nie żyją. Matka odebrała córkę ze szkółki i wracały do miasta taksówką. Wpadła w nie rozpędzona ciężarówka, lub coś w tym stylu. Rozwlekło je po całym poboczu, panie. Nie było czego zbierać.
Blondyn pokiwał głową ze zrozumieniem i milczał.
- Łowczy Ismael, jak nazywa się to miejsce? – powiedział wreszcie i zatoczył ręką wokoło.
- O ile pamięć mnie nie myli, Zaułek Ostatnich Nadziei, panie – odparł bez pośpiechu jeden z Łowczych, chudy goryl o zapadniętych policzkach i pomarszczonym czole.
- Ach, tak – westchnął cicho blondyn i zaciągnął się powoli, mrużąc przy tym powieki. – Całkiem prawdopodobne. Nieborak miał pewnie nadzieję, że ich nie dopadniemy. Cóż, nie dopadniemy – powiedział jakby do siebie, uśmiechając się przy tym zagadkowo. – Przynajmniej oszczędził im cierpień. Nic to, panowie, zbieramy się. A, jeszcze jedno. Łowczy Ismael, da się coś zrobić, by przemianować Ostatnich Nadziei na Lżejszej Śmierci?
- Zobaczy się – obiecał rzetelnie Łowczy. – Zaułek Lżejszej Śmierci, tak?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Jack Duck · dnia 30.09.2009 09:59 · Czytań: 746 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: