Inny Zabójca Smoków cz.I - Guzio
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Inny Zabójca Smoków cz.I
A A A
Prawdziwa sztuka wymaga cierpienia – stwierdził Juri i wepchnął sobie kij do tyłka. Nie wiem, ile było w tym sztuki, ale wyraz jego twarzy zdecydowanie nie przywodził na myśl męczarni, powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Cierpienie uszlachetnia – powiedział ktoś inny. Ta osoba nie była szlachetna, raczej żałosna. Myślę, że na początku ludzie wymyślili te powiedzenia, by przetrwać, by znaleźć jakiś sens w całym swoim bólu. Potem przyszli ci, którzy w to uwierzyli i zaczęli dążyć do tego uczucia, by się uszlachetnić. A na koniec pojawili się ci, dla których było to tylko usprawiedliwienie, by dążyć do cierpienia. Masochiści, że użyję uczonego określenia. Ja nie lubię bólu. Ale kiedy już cierpię, to na całego. Uwielbiam wchodzić w rolę męczennika, użalać się nad sobą w nieskończoność. Chyba wszyscy czasami to robimy. Ktoś mądry kiedyś stwierdził, że każdy cierpi najbardziej. Tak naprawdę wszyscy jesteśmy w jakiś sposób masochistami. Czekoladowy? Dziwne uczucie, nie mogę sobie przypomnieć jej twarzy. Jakby to wspomnienie ukryło się za murem wyobrażeń, na temat tego, jak powinna ona wyglądać. To chyba nic dziwnego, ostatecznie po tych wszystkich historiach tłoczonych do mojej głowy przez całe życie, musiałem mieć cały system wyobrażeń na temat tego, jak powinna wyglądać księżniczka. Rzeczywistość nigdy nie pasuje do naszych wyobrażeń. Nie twierdzę przez to, że księżniczka nie była piękna. Naprawdę była olśniewająca, ale po prostu inna, niż w mojej wyobraźni. Pewnie mógłbym teraz z nią być, zamiast tkwić na tym cholernym pustkowiu. Truskawkowy? Co tak cię przeraża? – tak powitał mnie Wielki Mędrzec, kiedy pierwszy raz go spotkałem. Szczerze mówiąc nie był on wcale taki genialny. Był za to naprawdę stary. Jeśli ma się dużo czasu i nic do roboty, to nietrudno zostać mędrcem. Ale z tym przywitaniem trafił świetnie, choć wtedy o tym nie wiedziałem. Później okazało się, że wszystkich wita podobnym stwierdzeniem. Zawsze trafia. W sumie nic dziwnego, każdego coś dręczy, przeraża, martwi, smuci. Każdy ma demony. Marchewkowy? Sam już nie wiem, jakby z każdym łykiem smak tego napoju się zmieniał. Tak już jest z magicznymi miksturami, produkowanymi przez stare zbzikowane wiedźmy. Ale daje niezłego kopa, lepszego niż grzybki Śmieszka. Pewnie na tym etapie zastanawiasz się już, po co to piszę. Dobre pytanie. Bo potrafię? Nie śmiej się, to całkiem dobra odpowiedź. W wiosce z której pochodzę, nikt nie potrafił czytać i pisać. Ja sam nauczyłem się zaledwie kilka dni temu, a może tygodni, lub miesięcy… Trudno powiedzieć, w tym miejscu łatwo zgubić poczucie czasu. I użyłem określenia „nauczyłem się”, to nie do końca prawda, bo sugeruje ono, że tego chciałem i poświęciłem na to jakiś czas i wysiłek. A ja po prostu nagle miałem tą zdolność i wiedzę o takich trudnych słowach jak: zdywersyfikować i chronologicznie. Kiedy tylko tu trafiłem. Zaraz po tym, jak zabiłem swojego pierwszego smoka, a może to on zabił mnie. Jeszcze tego nie ustaliłem. Ale może się przedstawię, jestem Inny i zawodowo zajmuję się zabijaniem smoków. Ale może po kolei, chronologicznie.
Urodziłem się w małej, urokliwej wiosce, gdzieś w puszczy. Nazwa mieściny nic ci nie powie, to tylko słowo, które nie ma już znaczenia ani dla mnie, ani dla tej historii. Lubiłem tą wioskę, moje życie tam było beztroskie i pozbawione tego całego chaosu. To był dom. Ale równocześnie to nie było moje miejsce. Zawsze byłem trochę na uboczu. Widzisz te dzieciaki ścigające sflaczały rybi pęcherz udający piłkę, próbując przekopać go między tymi dwoma słupkami, dumnie nazwanymi bramką? Ja jestem tym który siedzi obok i patrzy w niebo. Próbuje siłą woli zmienić pogodę, albo sprawić, żeby ten duży dzieciak, który zawsze mnie popychał, potknął się na piłce. Naprawdę wierzyłem, że to potrafię, że jestem wyjątkowy. Nie byłem.
Ale przeskoczmy trochę do przodu, do momentu kiedy to naprawdę się zaczęło. To było krótko przed moim „przejściem”, to taka tradycja w mojej okolicy. Symboliczne przejście w dorosłość. Daje prawa, obowiązki, i jest okazją do dużej popijawy dla reszty wioski. Gówno prawda, nigdy nie widziałem, by ten dzień kogoś zmienił. W życiu nic nie zmienia się z dnia na dzień. Ale znów przeskoczyłem na inny temat, po tym eliksirze trudno się skupić, za dużo różowych słoni biega mi przed oczami. W każdym razie, tego dnia Starszy Wioski zebrał nas wszystkich w karczmie, i powiedział, że w pobliskim lesie pojawił się smok, że pożera zwierzynę łowną, a niedługo to przyjdzie na obiad do naszych zagród, a nawet i domów. I ogłosił zbiórkę, żeby wynająć jakichś awanturników, co to się zawsze włóczą po traktach. I wtedy stało się coś dziwnego, sam do końca nie wiem, jak do tego doszło, po prostu nagle pomyślałem, że mógłbym ja spróbować to zrobić, z jakiegoś powodu wydało mi się to wręcz konieczne, więc wstałem i powiedziałem, że sam zabiję smoka. Wszyscy popatrzyli na mnie z mieszanką zaskoczenia i politowania. Bo niby jak miałbym zabić smoka ja, ten dzieciak, który nigdy nie był w stanie nawet trafić sflaczałym pęcherzem w bramkę. Ale to dodało mi sił, fakt, że nikt nie wierzył w moje powodzenie. Postanowiłem zrobić to na przekór im wszystkim. A poza tym, co miałem do stracenia? Już wspomniałem, że lubię robić z siebie męczennika? Zapamiętaj to, bo może ci wyjaśnić wiele z moich kolejnych decyzji.
W każdym razie, tym sposobem stałem się łowcą smoków. Teraz przejdę dalej. Oszczędzę ci opisów tego, jak wymiotowałem ze strachu, rozważałem ucieczkę z wioski, „przypadkowe” uszkodzenie się, i tym podobne. Przejdę do ostatniego dnia mojego życia, przynajmniej takiego, jakie znałem. Wstałem wtedy rano, nerwy nie pozwalały mi na dobry sen. Wyszedłem z domu, po raz ostatni przekraczając ten próg. Jest coś bardzo symbolicznego w podobnych scenach. Szedłem przez wioskę prostą drogą, obok kolejnych budynków. Witałem mijanych ludzi, przechodziłem obok znanych zakątków. Przez chwilę zatrzymałem się na skraju osady. Stałem tam, obserwując pranie wywieszone na pobliskim podwórku. Było ciepło i słonecznie, obłoki leniwie przesuwały się po niebie, pchane lekkim wiatrem, z oddali dobiegał śpiew ptaków - doskonały dzień na walkę ze smokiem. Kiedy ruszyłem dalej, byłem rześki i pełen sił na dalszą drogę. Minąłem grupę dzieci ścigających sflaczały pęcherz i wyszedłem poza ostatnie zabudowania. Nie sądziłem wtedy, że więcej już nie ujrzę tej wioski. Oczywiście liczyłem się z wielce prawdopodobną możliwością zostania zabitym i pożartym, ale część mnie już widziała oczami wyobraźni obraz chwalebnego powrotu z głową smoka. Fizyczny dowód mojej wyjątkowości. Chwała lub śmierć – powtarzałem sobie. Jak w legendach o wielkich herosach. Oczywiście, myślę, że była też druga część mnie… ta której było po prostu wszystko jedno.
Jaskinia, w której ukrywał się potwór, była olbrzymia. O wiele większa, niż mogłoby się wydawać z zewnątrz. Nie miałem oporów przed wejściem tam. To znaczy, oczywiście, mój żołądek wyczyniał dziwne rzeczy, usta wyschły tak, że nie mogłem przełykać, ręce trzęsły się gorzej, niż starcowi mieszkającemu w chacie na skraju wioski, a serce najwyraźniej próbowało wyskoczyć z klatki piersiowej, i uciekać na własną rękę. Ale mój umysł był spokojny, pewny. Śmierć lub chwała – powtarzałem w myślach, kiedy wkraczałem do leża bestii, zasłaniając nos chustą, by obronić zmysł powonienia przed brutalnym atakiem odoru rozkładających się ciał. A tych było tu sporo, z każdym krokiem pod moimi stopami pękały kości, którymi zaścielona była podłoga. Niemal ślizgałem się na posoce, pokrywającej całą jaskinię, nawet ściany i sufit. Już samo to wystarczyło, by skruszyć moją pewność siebie, ale to nie było wszystko. Na samym środku komory, przy sporych rozmiarów podziemnym jeziorze, leżał ON… a może raczej TO. Smok. Wielki jak stodoła, pokryty szkarłatną łuską, z paszczą zdolną pomieścić mnie w całości. Wylegiwał się z ogonem zanurzonym w wodzie, i leniwie spoglądał na mnie jednym okiem.
- Smoku! – wrzasnąłem, bo uznałem, że coś powiedzieć wypada. – Przyszedłem tu, by cię zabić!... No.
I ruszyłem. Szarżowałem niczym dzielny rycerz, tyle, że bez rumaka, i z kosą zamiast kopii. Co było dalej? Trudno konkretnie to opisać. Zwłaszcza, że mniej więcej w połowie drogi do potwora, moje oczy jakoś tak się zamknęły. Potem w coś uderzyłem… brzuchem. I nagle zdałem sobie sprawę, że górna część mojego ciała jest zablokowana wewnątrz czegoś, co najprawdopodobniej było paszczą bestii. Tak drogi czytelniku, wygląda na to, że smok po prostu rozwarł swój wstrętny pysk, i pozwolił mi wszarżować się do środka. Czułem już, jak potężna szczęka zaciska się na mojej talii, z zamiarem oddzielenia pozostających na zewnątrz, nóg - od reszty ciała. Nie mając nic więcej do stracenia, i działając w ogólnie pojętej panice, wbiłem kosę w podniebienie stwora, i pchnąłem z całej siły. Później poczułem pęd powietrza z głębi cielska potwora, usłyszałem straszliwy, ogłuszający ryk, moje nogi oderwały się od ziemi. Przez chwilę wrzeszczałem zdezorientowany, potem coś bardzo ciężkiego wpadło do wody, a paszcza bestii zaczęła napełniać się cieczą. Odruchowo machając rękami, wypchnąłem się na zewnątrz, i zdałem sobie sprawę, że tonę. Olbrzymie cielsko znikało gdzieś w głębinach, opadając bezwładnie na dno jeziora, do którego najwyraźniej smok wpadł po moim ciosie. Czy moja kosa trafiła w coś ważnego? A może zadławił się mną? Albo lubił pływać po posiłku? Nie wiem, nie jestem pewien, co się stało. Ale biorąc pod uwagę okoliczności, mogę chyba przyjąć, że udało mi się go zabić. Nie, żeby miało to znaczenie w tamtym konkretnym momencie, niewiele rzeczy ma, kiedy się tonie. Pamiętam jeszcze światło, gdzieś w głębinach. Uczucie wyzwolenia, zasłużonego odpoczynku. Śmierć. Chyba chciałbym postrzegać śmierć jako koniec możliwości. Zamiast tego, była ona końcem męczarni. Odpoczynkiem.
Potem były obrazy, słowa, wiedza. Przemierzałem oceany poznania, łykając kilka kropel tu, kilka tam. Dowiedziałem się, jak wygląda słoń i co oznacza słowo subiektywny. Ale obiektywnie mówiąc, nie poznałem niczego wartościowego. Była to pusta wiedza, nie zmieniła mnie, nie pozostawiła znamienia, nie podpowiedziała, jak ją wykorzystać. Była środkiem, nie celem.
Nie wiem, ile to trwało, może sekundy, może millenia. W każdym razie kiedy się obudziłem, wiedziałem sporo rzeczy i umiałem pisać. To znaczy, przyjmując, że się obudziłem, i to wszystko nie jest tylko pokręconym snem, lub śmiercią. Ale przejdźmy dalej, bo teraz dochodzimy do ciekawej części. Mojego nowego życia.

Kiedy otworzyłem oczy, oślepiło mnie słońce. Był piękny dzień. W powietrzu czuć było zapach wiosny, odurzający i pełen życia. Gdzieś z oddali dobiegał głos barda, śpiewającego o cieniach, wysokich drzewach, oceanie, ogniu, i październiku. Leżałem tak wsłuchując się w słowa, a te mówiły o czymś utraconym, czymś do czego nie można wrócić, nieważne jak bardzo by się tego chciało.
Powoli się podniosłem i rozejrzałem. Znajdowałem się na łące, dookoła roztaczał się sielankowy krajobraz lasów i pól. Gdzieś w oddali widniały majestatyczne góry, po drugiej stronie, na granicy horyzontu zbierały się czarne chmury. Było w nich coś złowrogiego, jakby wielka trwoga, skryta tuż za zasięgiem wzroku.
- Co cię tak przeraża? – spytał głos za moimi plecami, kiedy tak wpatrywałem się w te chmury. Niemal podskoczyłem, tak mnie przestraszył. Choć kiedy już odwróciłem się i zobaczyłem właściciela głosu, strach był ostatnim, co przyszło mi do głowy. Oto stał przede mną niezwykle chudy staruszek. Choć nie, właściwsze byłoby określenie - zasuszony dziadek. Ubrany był w długie, obszyte złotą i srebrną nicią, fioletowe szaty, i gigantyczny wręcz, szpiczasty kapelusz, którego oklapłe rondo niemal zasłaniało twarz. Mimo garbienia się, był co najmniej o głowę wyższy ode mnie, a jego twarz była tak zarośnięta siwymi włosami, że w pierwszej chwili nie poznałem w nim nawet człowieka.
- Słucham? – spytałem niepewnie.
- Pytałem, co cię tak przeraża? – powtórzył, swoim głębokim, dudniącym głosem.
- Nic – odparłem pośpiesznie, nie zastanawiając się nawet nad złożonością zagadnienia.
- Ciekawe… W takim razie później – odwrócił się powoli i ruszył w swoją stronę.
- Czekaj! – zawołałem za nim. – Kim jesteś? I gdzie jestem?
Przez chwilę przyglądał mi się badawczo, jakby szukając drugiego dna w moim pytaniu.
- Jestem Wielkim Mędrcem – odparł wreszcie. – A ty jesteś tu.
- Ale gdzie jest tu?
- No… tutaj – wskazał na miejsce gdzie stałem.
- Ale co to za miejsce? Jak się nazywa? – dopytywałem.
- No cóż, jesteśmy w środkowo-zachodniej części Krainy, a to konkretne miejsce zwykle określane jest, jako „w okolicach Wieży Wielkiego Mędrca”.
Rozejrzałem się w zamyśleniu. O czym on mówił? Nigdy nie słyszałem o takim miejscu. Może umarłem, może to zaświaty, albo jakiś pokręcony sen.
- Wybacz, ale te nazwy nic mi nie mówią – stwierdziłem wreszcie.
- To zrozumiałe, już z daleka widać, że jesteś tu nowy – powiedział tonem, jakby stwierdzał coś oczywistego.
- Co to znaczy nowy?
- No, nowo przybyły. Już dawno nie mieliśmy w krainie nikogo nowego. Nikogo „stamtąd”.
- To znaczy? – nic z tego nie rozumiałem.
- Niech zgadnę, robiłeś coś, aż tu nagle bum! I lądujesz tu, masz głowę wypchaną wiedzą i nie wiesz, gdzie jesteś. Widziałem to już wiele razy. Choć nie ostatnio.
- Chwila, chcesz powiedzieć, że to się… że gdzieś mnie przeniosło – całkowicie nie rozumiałem sytuacji, a może raczej nie akceptowałem. – Ale jak wrócić do domu?
- Nie da się – powiedział z przekonaniem. – Wielu już próbowało, ale to po prostu niemożliwe. Ale nie martw się, przyzwyczaisz się do naszego świata. Jest dokładnie taki sam jak wasz, tylko zupełnie inny. A tak właściwie, to jak masz na imię?
- Inny – sam nie wiem, czemu to powiedziałem. Jakoś samo wyszło z moich ust. Dopiero po chwili zrozumiałem, że nie pamiętam żadnego innego imienia.
- To chyba nie do końca imię – stwierdził starzec. – Choć Wielki Mędrzec chyba nie jest lepsze. Spotkałem się w Krainie już z dziwniejszymi imionami. A czym się zajmujesz, Inny?
- No cóż, ostatnio zabijałem smoka.
- Zabójca Smoków – ożywił się. – Wybornie się składa. Słyszałem, że w królestwie za górami i lasami panoszy im się ostatnio smok. Ponoć dają za zabicie go rękę księżniczki i pół królestwa.
- Co?
- To typowy zwyczaj, prawda? Zawsze za smoka dają tam księżniczkę…
- Chwila, chcesz mi powiedzieć, że królestwo nazywa się „za górami, za lasami”?
- Nie nazywa się, tylko jest – starzec wskazał na pobliskie pasmo górskie. – Konkretnie za tymi górami. I jednym lasem, ale już utarło się mówić w liczbie mnogiej. A skoro już masz odpowiedni ekwipunek, to pomyślałem…
- Co, jaki ekwi…? – dopiero teraz zerknąłem w dół i okazało się, że ubrany jestem w lekką kolczugę, a przy pasie mam miecz. Co dziwniejsze, zdawało mi się nawet, że potrafię owym mieczem władać. – Skąd to się wzięło? – spytałem całkowicie zmieszany.
- Złe pytanie, ale to częsty błąd u nowych. Nie skąd, ale dlaczego – poprawił mnie. – Masz ten ekwipunek, ponieważ jesteś zabójcą smoków. To logiczne.
Nie było w tym nic logicznego, ale wolałem nie dyskutować.
- Tak czy inaczej, na mnie już czas – stwierdził Mędrzec, odwrócił się, i - mimo moich obiekcji - odszedł.
Początkowo ruszyłem za nim. Kraina, w której się znajdowałem, przerażała mnie. Wszystko było tu znajome, ale całkowicie inne, niż być powinno. Tak, jakbyś miał pewne wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać świat, ale kiedy już mu się przyjrzysz, okazuje się, że to wyobrażenie nie pokrywa się z prawdą. Co mam na myśli? Najprostszy przykład – wieża, w której mieszkał Wielki Mistrz, nachylała się nad ziemią pod kątem mniejszym niż 45°, a mimo to nie upadała. Co to znaczy 45°? To znaczy, że nie tak, jak powinna. Nie czepiaj się, nie moja wina, że żadna magiczna moc nie wcisnęła do twojej głowy masy niepotrzebnej wiedzy. Co? Wcisnęła, tylko nie magiczna? Tym gorzej dla ciebie. A wracając do mnie… Pomysł żeby iść przez góry i lasy, by zabić smoka i zdobyć księżniczkę, średnio mi się wtedy spodobał. Zamiast tego udałem się do miasta. Skąd wiedziałem, którędy do miasta? Nie pytaj, po prostu poszedłem, a ono tam było. To miejsce tak działa. Jak każdy dom wariatów, zmienia cię powoli na swoje podobieństwo. Prędzej czy później dostosujesz się, lub zginiesz. Miasto było brzydkie. Estetyką i zapachem przypominało stertę śmieci, wysypanych na pełnej kwiatów łące. Składało się z brudnych, drewnianych baraków, ustawionych przy brudnych, pozbawionych jakiejkolwiek organizacji ulicach. Sam nie wiem, jak tam dotarłem, w jednej chwili spacerowałem po lesie, a w następnej byłem na skraju osiedla. Szedłem środkiem ulicy, mijając ludzi, ubranych głównie w szmaty. Nie patrzyłem na nich, byli szarzy, brzydcy i smutni. Każdy szedł prosto przed siebie, nie zwracając uwagi na świat dookoła. Na kolejnej ulicy dostrzegłem pstrokato ubrany tłum, tańczący do niesłyszanej przeze mnie muzyki. Wszyscy mieli na twarzach maski z narysowanymi uśmiechniętymi twarzami. Obok nich przeszedłem jeszcze szybciej, drażnili mnie. Dotarłem na sporych rozmiarów plac. To miasto było niczym labirynt, mogłem tak krążyć przez wieki. Postanowiłem spytać kogoś o drogę. Podszedłem więc do wysokiego mężczyzny, ubranego w elegancki frak i cylinder. Mężczyzna miał długie czarne włosy i połowę twarzy wymalowaną białą farbą, niczym clown. Ta część jego twarzy wydawała się pogodna i radosna. Po drugiej stronie jedyny makijaż stanowiła wielka czarna łza namalowana pod okiem.
- Przepraszam… - zacząłem, ale przerwało mi poruszenie na środku rynku.
Jakaś młoda kobieta biegła między ludźmi. Była piękna. W pewien nieuchwytny, niemal eteryczny sposób. Nie dało się powiedzieć, co konkretnie było w niej tak niezwykłego, ale całość dawała wspaniały efekt. Kiedy przebiegała obok mnie, przez chwilę schwyciłem jej spojrzenie. Smutne błękitne oczy, w niemy sposób wzywające pomocy. Ale zanim mogłem tą pomoc zaoferować, jej już tam nie było, wpadła w tłum i zmieniła się w lisicę, zwinnie lawirując między ludźmi. Po chwili całkowicie zniknęła, ukryta w szarej masie zaśmiecającej te, i tak już dosyć obskurne, ulice. Po chwili, z kierunku z którego przybiegła, wybiegł wielki, czarny wilk. Roztrącał ludzi niczym szmaciane lalki, pędząc wprost za swą ofiarą. Ja sam ledwo uniknąłem stratowania przez tą bestię. Po chwili i on jednak zniknął w tłumie. Ta fala potrafiła ukryć wszystko.
- Chciał pan czegoś? – spytał człowiek, którego wcześniej zagadnąłem.
- Ach, przepraszam. Jestem nowy w tym mieście i szukam jakiegoś noclegu.
- Witam – energicznie podał mi rękę. – Nazywam się Juri i jestem artystą.
- Inny – przez chwilę się zastanawiałem. – Zabójca Smoków.
- Och, wybornie. Jeszcze nigdy nie spotkałem zabójcy smoków. Proszę za mną. Zaprowadzę cię do najlepszej karczmy w mieście. Właśnie myślałem sobie, jak to…
- Przepraszam, czy mogę zadać pytanie?
- Proszę.
- Ta kobieta, która przebiegła obok nas i zmieniła się w lisa, kim ona była?
Przez chwilę zastanawiał się.
- Ona ucieka – stwierdził wreszcie. – A ten wielki czarny wilk ją ściga. Kiedy ją dogoni, zabija. Potem ona się odradza, i wszystko zaczyna się od początku. I tak w kółko, przez wieczność.
- Trochę to dziwaczne, nie?
- Czy ja wiem. Właściwie dosyć powszechne. Kiedy się nad tym zastanowić, to jest to niesamowicie symboliczne. No i, ona przynajmniej ma przed kim uciekać. Nie to, co Ucieczka.
- Kto?
- Pewnie się na nią jeszcze natkniesz. Biega po krainach w tę i z powrotem, zawsze w ruchu. Nikt nie wie, przed kim ona ucieka, ale zawsze to robi. Dlatego nazywamy ją „Ucieczka”.
Zastanowiło mnie to, ale nie będę wybiegał przed historię, zdradzę jedynie, że Ucieczka jeszcze wystąpi w tych wspomnieniach.
Karczma do której poprowadził mnie Juri była brudna, cuchnąca i pełna głośnych ludzi. Jak całe to cholerne miasto. To właśnie tam, zanurzony w mgle dymu papierosowego, popijając dziwne napoje i słuchając, jak mój przewodnik rozwodzi się nad urodą niedawno spotkanej niewiasty, poczułem to po raz pierwszy. Lekkie uczucie strachu. Jeszcze nic poważnego. Ukłucie. Nawet nie zwróciłem uwagi. Juri okazał się dobrym rozmówcą, choć zwykle za dużo rozwodził się nad sobą i swoimi nieistniejącymi jeszcze dziełami. Tak mijały kolejne godziny, na siedzeniu tam w tym dymie i rozmawianiu. A może dni, lub tygodnie, kto to wie.
To przyszło, kiedy obudziłem się rano. Czułem się źle. Oddychałem głęboko, serce waliło jakby chciało uciec, w dłoniach i stopach czułem mrowienie, ledwo nimi ruszałem. Gardło suche niczym pustynia, ale nie mogłem sięgnąć po kubek, stojący na stoliku. Nie mogłem się poruszyć. Znasz to określenie „sparaliżowany strachem”? Właśnie taki byłem. Myśli pędziły chaotycznie, dusiłem się, musiałem stamtąd uciec, ale nie mogłem się ruszyć. Bałem się odejść, bałem się zostać. Czułem, że tak już pozostanie, że będę tak leżał przez wieczność, że będę się tak czuł zawsze. Wreszcie zsunąłem się na podłogę i zwymiotowałem. Rzygałeś kiedyś ze strachu? Zapewniam cię, nic przyjemnego. Potem było lepiej, podniosłem się, ubrałem, i wyszedłem z pokoju. Na myśl o śniadaniu zrobiło mi się niedobrze, przeszedłem więc przez główną salę i wydostałem się na zewnątrz. Chciało mi się płakać. Tłum, w którym się zatopiłem, doprowadzał mnie do szału, brakowało powietrza. Pobiegłem. Byle naprzód, byle dalej stąd. Wybiegłem wreszcie z miasta, z dala od ludzi. Dopiero tu zwolniłem, zacząłem iść, wreszcie upadłem. Oddychałem spokojniej. Oto strach we własnej osobie przyszedł i złożył mi fizyczną wizytę. „Nie ma się czego bać, poza samym strachem,” jak mówi przysłowie.
Po jakimś czasie wstałem i wróciłem. Przemierzałem znajome uliczki. Znajome? Tak, znałem je. Znałem to miasto. Nie wiem, jak długo tam byłem, ale stałem się już jego częścią. Zlałem się z szarą masą przemierzającą jego ulice. Byłem miastem, a ono było mną. W pewnym momencie usłyszałem cichą prośbę o pomoc. Na środku ulicy siedziała osoba bliżej niesprecyzowanej płci, ubrana w brudne, cuchnące szmaty. Nikt z mijających ludzi zdawał się jej nie dostrzegać. Ja też przeszedłem obok, patrząc w inną stronę. Nie, nie taka była kolejność, a może. Nie jestem pewien, pobyt w tym mieście zlewa mi się w jedno. Może to ten eliksir, a może jakaś dziwaczna właściwość tamtego miejsca. Postaram się jednak zapisać to, co pamiętam. Na czym stanąłem? Aha, prośba o pomoc. Tak, przeszedłem obok. Ty byś podszedł? Jeszcze byś się czymś zaraził. Prawda jest taka, że wszyscy lubimy pomagać dobrze ubranym ludziom o sympatycznym wyrazie twarzy. Gdyby leżała tam seksowna blondynka, zaraz cały tłum facetów rzuciłby się na ratunek. Ale tam leżał ktoś brudny, śmierdzący, pewnie pijany. Tacy nie dostają pomocy, tak po prostu jest. Poza tym, to nie było moje miasto, nie mój problem. I ogólnie ja aspołeczny jestem. Ale są tacy, którzy pomagają. Nigdy naprawdę ich nie rozumiałem. Gdzieś później w tym tekście mogę mówić o potrzebie pomocy innym i narzekać na ogólną znieczulicę. Zignorujcie to, jestem po prostu hipokrytą. A co, ty nie jesteś? No właśnie. Więc wszyscy zgadzamy się, że świat jest nie taki jak być powinien. Ale może nie powinienem mówić za innych. Powiem więc za siebie. Myślę, że świat jest zły, społeczeństwo wynaturzone i pełne patologii. To wszystko wymaga zmian. Ktoś powinien coś z tym zrobić. I co? I nic. Po prostu zaakceptowałem ten fakt, i wróciłem do swoich spraw. Bo przecież sam nic nie zmienię, jak mówi moja ulubiona wymówka. Tak naprawdę święcie wierzę w pewne ideały, po prostu we własnym życiu stosuję je dosyć wybiórczo.
Innym razem, kiedy przemierzałem miasto, nagle zabiły dzwony. Tłum szarych padł na kolana i zaczął mruczeć coś, co brzmiało równocześnie podniośle i kosmicznie dołująco. Równocześnie ci w maskach, jak na złość, zaczęli tańczyć jeszcze większym szaleństwem. Trwało to przez chwilę, a potem dzwony znów zabiły i wszystko wróciło do normy. Coś takiego powtarzało się prawie codziennie. Zabawna sprawa, ale kiedyś dołączyłem do tego. Bezwiednie. Po prostu złapałem się na tym, że klęczę. Podobnie było z innymi rzeczami, szarzałem powoli z każdym dniem. Już nawet nie pamiętałem, co tam robiłem. Po prostu szedłem za tłumem. Przeraziło mnie to jeszcze bardziej. Musiałem uciec. Więc upadłem. Wiesz, ja nie potrzebuję innych ludzi. Nigdy ich nie potrzebowałem. Przynajmniej tak myślę, kiedy jest źle. Może to dlatego, że wtedy nigdy ich nie ma. Nie było też Juriego, gdzieś zniknął. Miał to w zwyczaju, zawsze gonił za swoją muzą, szukał nowych inspiracji i podniet. Artystycznie wyrastał ponad to wszystko, co mnie przytłaczało. Ale to nieprawda, on po prostu sprawniej uciekał, ale w ostatecznym rozrachunku był tu uwięziony w równym stopniu, co ja, może nawet bardziej, bo ja przynajmniej byłem gotów przyznać to przed samym sobą. Rany, ale ten eliksir mocno bije po głowie, naprawdę powinienem był zostać z księżniczką. Wciąż pamiętam jej zapach, jej uśmiech. Nie, nie teraz, chronologicznie. Więc umarłem. Tak jakby. Szedłem ulicą, przerażony szarością w której się pogrążam, kiedy znów minęła mnie grupa ludzi w uśmiechniętych maskach. Z moich opisów można chyba wywnioskować, że w tym mieście poza mną i Jurim byli tylko szarzy i uśmiechnięci. To nie tak, byli też ludzie, ale niewielu. I prędzej czy później zmieniali się w jedno z powyższych. Czasami jakaś jednostka wybijała się na ulicy czymś oryginalnym, ale zaraz przykrywała ją znów fala innych, podobnych, znów wciągając w odmęty szarości. Ale wracając do tamtego momentu i ludzi w maskach. Uderzyłem jednego z nich. Denerwowało mnie to, że się śmiał. Chciałem by przestał, chciałem zrobić mu krzywdę. Chyba wszyscy naprawdę jesteśmy zdolni do zła. Każdy z nas ma demona tkwiącego gdzieś w odmętach umysłu. Czasami myślę, że byłbym zdolny do naprawdę okropnych rzeczy. Nie, czasami to wiem. Gdybym tylko stracił kontrolę. Wtedy nie straciłem. Uderzyłem go tylko kilka razy, ale nawet nie zareagował, nadal tańczył jakby był czymś odurzony. Zdjąłem maskę, by móc spojrzeć mu w oczy. Pod spodem nie było nic. Tylko pustka. Puściłem go przerażony. Oparłem się o pobliski mur i spoglądałem jak powoli i smętnie odchodzi. Dusiłem się ze strachu, znów chciałem się wydostać. Nie mogłem tego znieść, tego miasta, tej szarości. Tego wszystkiego. Ten świat, to było za dużo, a równocześnie zawsze było za mało. Wciąż miałem w rękach maskę zdjętą tamtemu człowiekowi. Założyłem ją. To było wspaniałe. Wszystko przestało się liczyć, byłem wolny, byłem poza tym, byłem martwy.
Tańczyłem, kręciłem się, śpiewałem i krzyczałem w niebogłosy. Ruszyłem za korowodem, szczęśliwy na niby. Słyszałem człowieka grającego na tamburynie, a maska coraz mocniej przywierała do twarzy. Chyba była magiczna. Maska zapomnienia, maska uśmiechu. Maska.
Po raz kolejny straciłem poczucie czasu. To nic nowego, przyzwyczaiłem się już. Czas i tak nie jest linearny.
Pamiętam, że siedziałem na ziemi w jakimś ciemnym pomieszczeniu, dookoła biegali ludzie w maskach, a ja patrzyłem w wiszące na przeciwległej ścianie lustro i zastanawiałem się, kogo tam widzę. A potem znów usłyszałem głos barda. Śpiewał o czterdziestu, poddaniu się, niezapomnianym ogniu, i złym. O desperacji, przesunięciu, separacji, potępieniu, objawieniu, wewnętrznej pokusie, izolacji, pustce i odpuszczeniu sobie.
Ta muzyka mnie zatrzymała, głos przebił się przez moją maskę, dotarł głębiej. Wstałem i podszedłem do lustra. Przez chwilę wpatrywałem się w twarz, która uśmiechała się do mnie z odbicia. Potem zamknąłem oczy i drżącą ręką sięgnąłem do ust. Powoli, wstrzymując oddech, zdjąłem maskę. Potem otworzyłem oczy. Z niewyobrażalną ulgą stwierdziłem, że widzę swoje własne odbicie. Równocześnie przeraziło mnie, jak niewiele zabrakło. Wybiegłem stamtąd, wróciłem na szarą ulicę i szedłem dalej. Jak najdalej od tego miejsca. Pomyślałem wtedy, że oni mnie okłamali. To miasto, ten świat. To wszystko było jednym wielkim kłamstwem, stworzonym by odebrać mi wiarę, cel. By zabić sny. Nie musiało tak być, nie musiałem wybierać między szarością i maską, nie musiałem się zabijać, by być szczęśliwy. Przynajmniej taką mam nadzieję… Mogę się mylić.

Wyszedłem więc z miasta. Później Wielki Mędrzec powiedział mi, że większość się stamtąd nie wydostaje. I co zrobiłem wtedy? No cóż, to co powinienem zrobić już na starcie. Poszedłem zabić smoka. Królestwo za górami i lasami oczekiwało na swego wybawcę. No i była kwestia księżniczki. Ostatecznie, kto nie chciałby zdobyć księżniczki?
Drogę przez góry wspominam dobrze. Kręte ścieżki, strome stoki, dzikie zwierzęta i świeże powietrze. Jest coś wspaniałego w takiej wędrówce. Parcie naprzód, zdobywanie kolejnych szczytów, zawsze w górę, zawsze do kolejnego małego celu, który przybliża cię do upragnionej nagrody. Oczywiście, czasami spadnie na ciebie deszcz, czasami potkniesz się i zjedziesz kawałek po stromiźnie. Ale to nieważne, nie może cię zatrzymać. Przynajmniej nie zatrzymało to mnie. Deszcz, mimo że uciążliwy, był też chwilami oczyszczający. A upadki pozwalały mi odpocząć, zastanowić się. Nie często zawracam z raz obranej drogi, lubię myśleć, że to zaleta. Ale prawda jest taka, że jestem po prostu zbyt uparty, by wiedzieć, kiedy należy zrezygnować. Nie mówię tu o tych górach, przejście ich było dobre. Były pełne szczytów i dolin, ale było w nich życie. Były czymś więcej niż to pustkowie, nawet jeśli kosztowały mnie obdarte kolana i przemoczoną twarz. To nic w porównaniu z uczuciem, jakie miałem, stojąc na szczycie kolejnego wzniesienia. Chyba ostatni raz, kiedy naprawdę oddychałem.
Jestem zagubiony. Teraz, leżąc na tym pustkowiu, wtedy, wyruszając na tą wyprawę, i jeszcze wcześniej, w wiosce. Zagubienie, to chyba to, co najczęściej czuję. I oczywiście strach. Sam nie wiem, które jest gorsze, chyba obydwa wynikają z siebie nawzajem. Wiesz, leżę sobie tu i zastanawiam się nad tym wszystkim, tak już jest kiedy zaczniesz wspominać, zawsze prędzej czy później spróbujesz dojść do jakichś wniosków i podsumowań. Jaki jest mój wniosek? Potrzebujemy smoków. Zwykle nie dostrzegam tego tak wyraźnie, ale to one dają mi życie. Nienawidzę ich z całego serca, ale nadają mi kierunek. Wskazują drogę, są tam nawet wtedy, gdy nie jestem pewien, czy chcę z nimi walczyć. Nawet kiedy stwierdzam, że nie będę ich atakował i uciekam w przeciwnym kierunku, one nadal tam są, jak latarnia wskazująca potencjalny kierunek. Więc poszedłem w tym kierunku, bo czemu nie. To lepsze, niż czekać na kolejnego smoka… Wiesz co? Jednak wolę zagubienie od strachu. By pokonać zagubienie, wystarczy z całych sił biec w kierunku najbliższego smoka. Strach jest o wiele bardziej podstępny. Ukrywa się w cieniach i atakuje znienacka. Jego obślizgłe macki owijają się wokół twojego mózgu i zmuszają cię, byś uciekał, nie wiedząc przed czym, ani dokąd. Tak chyba było z Ucieczką. Mówiłem, że jeszcze pojawi się ona na stronach tej historii, prawda? Otóż spotkałem ją trzeciego dnia przeprawy przez góry. Właśnie dochodziłem do siebie po porannym stanie przerażenia. Nie wiem czemu to zawsze przytrafia mi się zaraz po przebudzeniu. Może tak bardzo przeraża mnie początek kolejnego dnia? A może po prostu wtedy, strach nie jest jeszcze zagłuszany przez rozsądek? Bo w sumie, czego tu się bać?
W każdym razie spotkałem ją. Wybiegła zza zakrętu drogi, kiedy gasiłem ognisko, po śniadaniu. Było w niej coś eterycznego, jakby unosiła się nad ziemią, frunąc na niewidzialnych skrzydłach. Ale nie, to było złudzenie, tak naprawdę jej bose, pokryte pęcherzami stopy mocno wbijały się w podłoże, jakby za mocno. Nawet teraz, z twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia, i oczami pełnymi łez, nadal można było dostrzec jej piękno. W chwilach kiedy nie uciekała, musiała być olśniewająca. Jestem pewien, że dostrzegała o wiele więcej niż ja. Może to zmuszało ją do ucieczki.
- Witam – powiedziałem.
Przez chwilę przyglądała mi się nieufnie, wyglądając jak gotowa do ucieczki sarenka. Wreszcie odpowiedziała.
- Cześć, cześć.
Powiedziała to powoli, smutno. Jakby cień radosnego powitania, do którego już nie była zdolna.
- Jestem Inny – przedstawiłem się, próbując wyglądać jak najmniej groźnie, na szczęście dla mnie, nie było to trudne. – Zabójca Smoków.
- Jestem Ucieczka – odpowiedziała. – Uciekam.
Cisza. Chyba żadne z nas nie chciało mówić dalej. Ale co dziwne, nie poczułem się niezręcznie. Zwykle, kiedy rozmowa zamiera, człowiek ma natychmiastową potrzebę, by coś powiedzieć. Tu było inaczej. Po prostu oboje staliśmy tam, wpatrując się w niebo i chwytając wiatr, owiewający nam twarze. Czułem z nią dziwny związek, jakby była pokrewną duszą. Kimś, kto rozumie mój strach, kto rozumie ucieczkę.
- Przyjemnie – powiedzieliśmy równocześnie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Wskazałem jej, by usiadała przy ognisku. Sam usiadłem obok.
Rozmawialiśmy, krążyliśmy po tematach, unikaliśmy pytań i odpowiedzi. Wreszcie postanowiłem jednak poruszyć tą kwestię, tą, która od początku wisiała w powietrzu.
- Przed czym uciekasz?
Zastanowiła się. Ale ja już znałem odpowiedź.
- Nie wiem. Po prostu uciekam.
- Długo?
- Odkąd pamiętam. A ty?
- Ja nie uciekam – odpowiedziałem energicznie.
- Uciekasz – stwierdziła smutno. – Ale ty robisz to idąc naprzód, lub zostając w miejscu.
Przytaknąłem skinieniem głowy.
- Niezła z nas para – powiedziałem. – Ty zawsze uciekasz.
- Ty zawsze zostajesz.
Roześmialiśmy się. W naszej sytuacji było coś tak absurdalnego, że mogliśmy się tylko śmiać.
- Zostaniesz ze mną? – spytałem z nadzieją, lecz tak naprawdę znając już odpowiedź.
- Nie.
- Uciekniesz.
- Ja ranię ludzi, tak już jest.
- Dlatego uciekasz? A może na odwrót, ranisz ich właśnie tym, że uciekasz?
- Kiedyś przestanę – stwierdziła, z nieobecną dotąd w jej tonie pewnością siebie. – Kiedyś zatrzymam się, znajdę swoje miejsce, i uda mi się tam zostać.
- Tego ci życzę.
Wstała powoli. Syknęła przy tym z bólu.
- Twoje stopy do tego nie przywykły – zauważyłem.
- To nic, będzie dobrze. Po prostu kiedyś stąpałam lekko, czując trawę pod stopami, ale już nie, nie kiedy uciekam. Teraz nie mogę się wzbić na skrzydłach.
- Skrzydłach? – zdziwiłem się.
- Miałam kiedyś skrzydła, ale wyrwałam je, kiedy uciekałam.
- Dlaczego?
Odpowiedziała jedynie smutnym spojrzeniem. Podszedłem i przytuliłem ją. Być może ja potrzebowałem tego nawet bardziej niż ona. Ludzki dotyk, już zapomniałem jakie to uczucie.
- Jesteś pięknym dziwakiem – wyszeptałem jej do ucha.
- Dziękuję – uśmiechnęła się. – Nawzajem.
- Jeśli kiedyś będziesz potrzebowała towarzystwa w uciekaniu, daj znać.
- Na pewno, uważaj na siebie, głupeczku – odpowiedziała, i ruszyła dalej.
To spotkanie dało mi do myślenia. O samotności, i o ucieczce. Każdy się czegoś boi, każdy przed czymś ucieka. Dobrze jest wiedzieć przed czym, to ułatwia wybranie kierunku. Ja nie wiem, przed czym uciekam. Mam kilka teorii - może przed wszystkim? Niektórzy uciekają przed całym światem. To trudne, trzeba szybko biegać. Ale bywa gorzej. Są ludzie, którzy próbują uciec przed samym sobą. Przed własnym jestestwem. Żal mi takich ludzi, bo cała czerwona farba we wszechświecie nie pozwoli ci biec wystarczająco szybko, by przed tym uciec. Prędzej czy później zawsze dopadnie cię w ciemnościach twojego własnego umysłu. Czasami zastanawiam się, czy nie jestem jednym z tych ludzi.
A samotność? Oh, to już temat na inny moment. Wiesz, kiedy schodziłem z gór, znów usłyszałem głos barda. Tym razem śpiewał jedną piosenkę. Była ona o uczuciu, które przychodzi po raz pierwszy. O kimś kto uczy śpiewać, pokazuje kolory i daje nadzieję. O bracie który, podąża za nami. O ojcu, dającym puchar złota i klucze do bogatej posiadłości. I o tym, jak można te klucze odrzucić, gdy to uczucie przyjdzie. Jak można poświęcić wszystko. Nie wiedzieć czemu, zapłakałem przy tej melodii. Było w niej coś pięknego, kiedyś radosnego, a teraz już smutnego. Muzyka minęła, a ja poszedłem dalej. Trochę odmieniony, po raz pierwszy naprawdę wierząc, że jest coś więcej, niż tylko zwykły strach przed samotnością. Później wiele razy traciłem tą wiarę, ale ta melodia była dla mnie niczym azyl, malutki skrawek wiary na oceanie zwątpienia i goryczy.
Teraz wybacz, muszę się chwilę zdrzemnąć, ale potem wrócę do tego opowiadania. W sumie, dla ciebie będzie to tylko przerwa przed nowym akapitem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Guzio · dnia 17.10.2009 09:52 · Czytań: 841 · Średnia ocena: 1,5 · Komentarzy: 5
Komentarze
Usunięty dnia 17.10.2009 17:31 Ocena: Słabe
to już kiedyś czytałem i ocenialem na priw. Nie widzę postepów - zatem moje uwagi się nie przydały ;)
Guzio dnia 17.10.2009 19:10
Hmm, nie jestem pewien o jaką recenzję chodzi, ale ja żadnej niestety nie otrzymałem :no: .
Usunięty dnia 19.10.2009 06:09 Ocena: Słabe
pyknij na priw pilipiuk@interia.pl i podaj orientacyjną datę kiedy do mnie wysyłałeś a ja poszukam w archiwum.
Usunięty dnia 19.10.2009 17:39 Ocena: Słabe
ok. sprawa wyjaśniona. Przeporaszam za zamieszanie - moja pomyłka...
TomaszObluda dnia 29.10.2009 10:24 Ocena: Przeciętne
Spoko to średniowiecze, czy stylizacja na, koleś nie musi być literatem, no bo to on pisze ;), ale ale zadużo ale na początku zdania. Ok masz racje z tym "ocalenie" pisz krótkie formy, ćwicz, później wrzucaj dłuższe. To, to, to, ale, ale i td. To na prawdę przeszkadza. Poza tym momentami wprowadzasz chaos. Przebrnąłem początek, gdzie skaczasz od myśli do myśli, zaczyna się retrospekcja i znów pełno filozofowania, przecież to fantasy, i to nie powieść, dawaj akcję, jak w ocaleniu. Oczywiscie to tylko moje, skromne, osobiste zdanie. Pozdrawiam
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty