- 3 -
W łóżku strach nigdy nie brał góry nad jej wątłym ciałem. Tłukące się pod grzywą gęstych kasztanowych włosów przeczucia, lęki, obsesje, wszelkie myśli trawiące wnętrze młodego, lecz jakże wrażliwego już umysłu, zostawały porzucone niczym znoszone odzienie. Ledwie tylko kościste pośladki musnęły skraj kwiecistej pościeli, gdy potylica wpasowała się w wyżłobiony w poduszce lej, a kostki otulił rąbek zrolowanego prześcieradła, wszystko inne przestawało się liczyć. Nadciągnęła. Czy to szparą pod drzwiami, czy też luftem wiecznie otwartego okna, Basia nie potrafiła powiedzieć, skąd fala senności, fala ciężka, obezwładniająca, lecz przy tym tak błogo nastrajająca, wdarła się do wnętrza jej pokoju. Zasnęła. Z dłonią spuszczoną na laminat podłogi, z twarzą przyciśniętą grubą poduchą, spod której wystawał jedynie lekko zakrzywiony nos, a także z obnażoną łydką, gdzie ślady jeżynowej szarży wciąż odcinały się czerwienią na tle bladego naskórka.
*
I pomyśleć, że dziesięć minut temu stała przed drzwiami. Zgarbiona, przelękniona, samotna. W pustej przestrzeni nocy, z rozszalałym kranem zamiast nosa, ze łzą tańczącą na cyplu brody i kłębowiskiem myśli panoszącym się pod czaszką. Drobnym ciałem Basi zwykle targały emocje: rozpacz, gniew, żal, melancholia; przeplatane wzajemnie niczym karciane figury w partyjce pokera, wrzeszczące i rwące szponiastymi łapkami maleńkie bestie siedzące w jej głowie, prowadzące niekończący się bój o słodki smak władzy nad spolegliwym z natury umysłem. Zwykle owa mieszanka, wybuchowa wręcz mikstura przelewająca się między jednym, a drugim uchem decydowała o wszystkim. Zwykle, choć nie zawsze. Ów wrześniowy wieczór, deszczowy, wietrzny i, co tu dużo ukrywać, również i zimny, był bowiem wieczorem całkiem niezwykłym. I nie chodzi tu wcale o makabryczne odkrycia dokonane przed kilkoma zaledwie minutami, ani nawet o obawy kotłujące pod burzą kasztanowych włosów - strach wziął górę. Niespotykany w swym ogromie, wszechogarniający, przejmujący... strach. Taki, który nawiedza nas w jednym tylko celu, w dzikiej żądzy pokonania ostatniego wroga - naszego ducha.
*
Samo przybycie nie było czymś wielce niezwykłym, wręcz przeciwnie: Basia czekała na tego gościa, przynajmniej spodziewała się, że dzisiejsze przeżycia skłonią go do złożenia jej wizyty. I przybył. Zębate monstrum obnażające kły i rykiem domagające się posłuchu wśród pozostałych, trzęsących się w zakamarkach mózgu, emocji. O tak to on, dobrze go znała. Czy to bezpośrednio przed laniem, czy też w trakcie podchodów z koleżankami nieustannie kończących się bolesnym mantem, odwiedzał ją bardzo często, za często.
Jakaż zatem niezwykłość w tych oczekiwanych z pozoru odwiedzinach? A taka mianowicie, że ów najeźdźca pędzący na czarnym rumaku sprowadził coś jeszcze. Przeczucie. Myśl, że oto fotografia matczynego grobu, tkwiąca w pulchnej ziemi łopata i poniewierające się na granitowej podstawie chryzantemy, to nie tylko składniki uknutego przez koleżanki spisku, z godną najwyższych pochwał pieczołowitością przygotowanego żartu...
*
Istniało jeszcze jedno, mroczne i stęchłe, nabrzmiałe cmentarną wilgocią i otulone smrodem rozkładu, znaczenie. Zwłoki matki przepadły, fakt. I z całą pewnością stały za tym dziewczyny z jej klasy. Ta kwestia również nie budziła żadnych wątpliwości. Czy jednak barbarzyńskie łapska same dokonały aktu profanacji, czy może wciśnięte w zbyt małą trumnę ciało dopomogło w wychynięciu z czeluści dębowego pudła? Pytanie łkające o odpowiedź. Odpowiedź, na której poszukiwania nie miała przecież czasu. Ale to nic, w chwilę później przepadło bowiem wszystko.
*
Unurzany w odmętach smoliście czarnej nocy korytarz napełnił przenikliwy łoskot i brzdęk tłuczonego przedmiotu. Kafel, beżowy, udekorowany pajęczyną mazgai, brudny, a teraz, by już całkiem zdołować dziewczynkę, przecięty niesprawiedliwą krechą podziału, rozpękł się tuż przy jej stopie, w miejscu gdzie niesiony z kuchni rondel gruchnął o posadzkę. Garnek, który w dziecinnej swej wierze pochwyciła jako oręż niezbędny przy studzeniu ojcowskiego temperamentu, ogłosił bunt.
*
Kolejny punkt na liście przewin, za które musi spotkać ją kara, pokuta adekwatna do zbrodni. Niczym supernowa na niebie tak i w głowie dziewczynki z błyskiem zrodziły się kolejne obrazy, instruktażowe fotografie żywcem wyciągnięte z jej własnego podręcznika: Zacisnąć zęby, wypiąć tyłek, paznokcie wbić w skórę okalającą nieposłuszne usta i trwać, trwać, trwać, nim sroga ręka dzierżąca nabijany ćwiekami pas nie opadnie z sił, nim fala gęstego potu cieknąca po ojcowskiej skroni nie zaleje prosiakowatych ślepi, nim ... Ale nie. Nie tym razem! Już nie! Drżąca dłoń natrafiła bowiem na gładką powierzchnię drzwi, palce zabębniły z wolna, by w chwilę później zawrzeć się na drewnie niewidocznej, acz wyczuwalnej klamki i ... nacisnąć. Łoskot się powtórzył. Lekki zgrzyt, żałobny tren zawiasów pozbawionych smaku oleju, a wraz z nim, a może przede wszystkim, pojawił się blask księżyca; struga wsączyła się wąską szparą wyciągając z płynnej smoły pojedyncze kształty i przywracając, ciemnym przed sekundą przedmiotom, ich pierwotne barwy.
Czmychnęła.
Bestia siedząca w jej głowie, panosząca się i przywodząca na myśl kolejne obrazy rozgniewanego ojca, zawzięcie knująca plan ochrony ciała, którym z taką lubością nawykła się żywić, ryknęła i odpełzła ku osnutej ciemnością przestrzeni. Tym razem odpuściła szybko, za szybko.
*
Szarpnęła za klamkę; skrajem bambosza przesunęła ciemny dywanik zakrywając nim rozwaloną część posadzki; złapała obtłuczony garniec, po czym wsunęła się w szparę drzwi i zniknęła w sierpowatej łunie księżyca. Strach pozostał na korytarzu, ze złości rwąc tapetę i w przypływie szału tucząc pozostałe kafle. Gniewem składając świadectwo swej porażki. A wraz z nim pozostały wszelkie inne myśli i obawy, niczym widmowe duchy krzątające się bez celu. W międzyczasie, za lichą ścianą, za podrapanymi drzwiami, zziębnięte dziecko opadło na posłanie, główka odkryła owe miękkie zapadnięcie w poduszce, a Piaskowy Dziadek złożył pocałunek na spierzchniętych wargach. W sypialni Basi zawitał sen. Zawitał... na krótko.
Cerowała. Wełniana skarpeta śmigała między koślawymi paluchami z gracją baletnicy. Co prawda spowijał ją mrok - głowę, a raczej fragment czaszki za życia określany tym mianem, wtuliła w zagłębienie ściany; dokładnie tam, gdzie przezierający przez sitowie firany księżyc ograniczało rozklekotane biurko - dłonie nie potrzebowały jednak asysty bacznego wzroku. Były niezależnym tworem, pokłutym latami krawieckiego znoju, naznaczonym przymiarkami i ubabranym szkolną kredą tworem, który nawet po śmierci dysponuję nabytymi przed laty umiejętnościami.
Bo o tym, że jej gość nie żyję, Basi nie musiał już nikt przekonywać. Wystarczyło podrzucić poduchę, unieść sklejoną snem powiekę i nie bacząc na blade refleksy skrzące się na podłodze, wytężyć wzrok. Zza krzesła wystawała jej stopa. Pantofel wciśnięty przez dziewczynkę na jeden z opuchniętych palców, na chwilę przed tym, nim wyniesiono nabrzmiałe cielsko z warsztatu, wciąż smętnie na nim dyndał. Nie spadł, choć siny naskórek w końcu się zsunął, a zalegające pod nim mięso wyżarła cmentarna fauna. Filcowy kapeć tkwił na oczyszczonej kości, na jednej z tych kości, które budowały przycupnięty w kąciku szkielet. Wygrzebany z cmentarza, śmierdzący zgnilizną i... cerujący... szkielet, szkielet jej matki.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 31.10.2009 10:59 · Czytań: 988 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: